Opowiadanie
Wejście smoka
Część 1
Autor: | Arien Halfelven |
---|---|
Serie: | Harry Potter |
Gatunki: | Fantasy |
Dodany: | 2008-01-17 08:51:23 |
Aktualizowany: | 2008-03-15 20:12:16 |
Następny rozdział
Zamieszczone za zgodą Autorki. Fanfik został opublikowany pierwotnie na Forum Mirriel. Wejście smoka
Dymiło.
Okazjonalnie pluło też ogniem, a raczej wywiewało i wwiewało z powrotem w siebie długie płomienie, przeważnie jednak tylko dymiło.
No i, oczywiście, wyło.
Chociaż po stworzeniu tych rozmiarów prędzej można się było spodziewać ryczenia, ten dźwięk rykiem nie był. Nieważne jak szeroko by nie pojmować owej kategorii. Czymkolwiek toto było, po prostu wyło. Piskliwie. Aczkolwiek określenie „piskliwy” w zestawieniu z cielskiem wielkości całego Hogwartu wydawało się dziwnie nie na miejscu.
Ale fakt był faktem.
Dymiło i wyło.
Wyło i dymiło.
Poza tym nie robiło nic szczególnego, wydychane chwilami jęzory ognia bez wysiłku docierały od właściciela do murów zamku i z powrotem, nikomu nie czyniąc większej szkody.
Może spaliło się kilka proporców.
Ale palące się czerwono - złote proporce stanowią doprawdy prze-prze-przepiękny widok.
Inne warianty kolorystyczne chwilowo uniknęły spopielenia.
Wyło i dymiło.
Siedziało po przeciwnej stronie jeziora, wyło i dymiło, dymiło i wyło. Tak w kółko Merlinie od wczesnych godzin porannych.
- I co... co to jest?! - wykrztusił w końcu Ron Weasley po dłuższej chwili upojnego wytrzeszczania oczu na stworzenie, widoczne za oknem w nie dość - jak dla niego - odległej oddali.
Hermiona Granger obdarzyła go spojrzeniem z gatunku „I-Dlaczego-Ja-Się-Zadaję-Z-Niższymi-Gatunkami-Ssaków?”
- Smok.
Przyciskający czoło do tej samej szyby Harry Potter przytaknął temu kategorycznemu stwierdzeniu, nieco zdziwiony niepewnością Rona. Bo właściwie czym mógłby być ogromniaście ogromniasty, pokryty zieloną łuską, dymiący jak cała fabryka świdrów wuja Vernona zębaty potwór? Smok jak w pysk spetryfikował. Czarnowłosy młodzieniec, nie mając w tym względzie już żadnych wątpliwości, odsunął się od okna, żeby przypadkiem nie pognieść sobie blizny. Już kilka minut noszenia tiary, czy nawet mugolskiego kapelusza, robiło z jego błyskawicy węża po przejściach - strach pomyśleć, jak wyglądała po długiej chwili wgniatania w szybę. Harry zaczął ukradkiem wygładzać skórę na czole, zanim ktokolwiek zauważy. Ktokolwiek był jednak czujny.
- Harry! Twoja blizna?! Znowu cię boli? Czy to wizja?! Musimy biec do Dumbledore’a! Pokaż! Czy się rozgrzała? Bardzo boli? Usiądź tu, szybko, oczyść umysł, no Harry, skup się!
Harry, pochłonięty odrywaniem Hermiony od swojego czoła, nie bardzo miał nastrój na oczyszczanie umysłu. Zamarkował jednak głębokie skupienie.
- Hermiono - wyrzekł głosem istotnie bardzo skupionym - odgniotłem sobie czoło na szybie, chciałem je rozmasować. Nic - Mnie - Nie - Boli. Nic.
Hermiona nie dała się jednak tak łatwo zbyć, sprawdziła temperaturę czoła, pomacała bliznę, bez mała obwąchała, zanim dała mu spokój.
- No, dobrze, chyba jest w porządku, poza tym, że naprawdę sobie odgniotłeś okno na czole, wygląda to teraz jakby ci dżdżownica tam łaziła, ale Harry, uważaj, musisz zawsze...
- WIEM - przerwał Harry. - Czy możemy już stąd iść? Ron, co tam jeszcze robisz?
Ron nie zwracał najmniejszej uwagi na machinacje przyjaciół, ciągle wpatrzony w hipotetycznego smoka.
- Czy ja wiem... On jest jakiś dziwny. Ja tam wcale nie wiem, czy to smok.
Harry i Hermiona zgodnie westchnęli i wrócili do kontemplowania kontrowersyjnego stworzenia.
- A co ma niby być, byt urojony? - prychnęła Hermiona. Obaj chłopcy wymienili za jej plecami nieco przestraszone spojrzenia.
- Nooo, eee, tego nie twierdzę... Ale smok? Bo wiecie, Charlie zawsze... Ale przecież widzieliście smoki w czasie Turnieju.
Obydwoje zgodnie przytaknęli.
- No, to wiecie przecież. To jest znacznie większe niż każdy smok, o jakim słyszałem. I wygląda też nie tak, jak trzeba. I dziwnie brzmi. I jest takie, eee...
- Jakie jest, to my widzimy - przerwała zdegustowana Hermiona.
- Powiedz lepiej, co konkretnie masz na myśli. „Dziwnie brzmi”? Jak smok może dziwnie brzmieć?!
- A widzisz! - Ron triumfalnie wymierzył w nią palec wskazujący. - Smok brzmi jak smok. A to tamto brzmi dziwnie. Wcale nie jak smok. I jest takie, eee... - znowu zaplątał się bezradnie, próbując znaleźć właściwie określenie.
- Zielone? Zadymione? Wyolbrzymione? - podpowiadała mu przyjaciółka, jednocześnie ze zmarszczonymi brwiami roztrząsając problem smoczego i nie-smoczego brzmienia. Harry przeczekiwał, masując sobie czoło.
- Nie, wcale nie, to znaczy jest, ale nie o to chodzi. On jest taki... Spokojny.
Harry i Hermiona znowu przyjrzeli się z powątpiewaniem wyjącemu stworzeniu. Wyło i dymiło, dymiło i wyło, o, znowu trochę ognia, płomień prawie że maznął ich okno i tą samą drogą podążył do zębatej paszczy właściciela. Ale poza tym...
- Coś w tym jest - przyznał Harry. - Właściwie, to ono nic nie robi.
Wszyscy troje znowu rozpłaszczyli twarze na szybie. Zielony zwierz, jak przystało na obiekt wielkości całego zamku, dawał się całkiem nieźle obserwować. Nic podejrzanego nie czynił, nic nie kombinował za plecami, wszystkie cztery łapy trzymał grzecznie na widoku. Wył i dymił. Dymił i wył. Dźwięk stawał się powoli dokuczliwy, podobnie jak dym, ale w porównaniu z tym, co sam zainteresowany mógłby zdziałać przy odrobinie zaledwie wyobraźni albo dobrej woli, o złej nie wspominając, manifestował niemal całkowity pacyfizm. Tymczasem jednak dla odmiany Ron znudził się obserwacją i zaczął odciągać przyjaciół od okna.
- No, chodźcie, nic tu nie wymyślimy, gapiąc się na niego, patrzcie, cała szkoła się gapi przez okna i nikt nic nie wymyślił. Dumbledore na pewno nam powie co i jak.
Istotnie - wszystkie okna były gęsto obstawione przez zafascynowaną młodzież hogwarcką w różnych stadiach ekscytacji. I rzeczywiście - nikt nie wydawał się wysnuwać konstruktywnych wniosków, ani nawet nad nimi myśleć.
- Poza tym - dodał Ron tonem wskazującym na użycie koronnego argumentu - jest daleko i najwyraźniej nigdzie się nie wybiera - odrobina szczerego rozczarowania w głosie - a my mamy na głowie ważniejsze sprawy niż wgapianie się w jego ogon.
- To znaczy? - zdziwiła się szczerze Hermiona. Rudzielec posłał jej na to spojrzenie pełne szczerego ubolewania nad tak całkowitą ignorancją w sprawach, które naprawdę się liczą.
- Śniadanie.
Przy śniadaniu Wielka Sala huczała jak rzadko - gwar podnieconych uczniowskich głosów wzbijał się aż pod sufit, gdzie niebo zasnute było w całości znajomym już dymem. Jednak kadra nauczycielska z Dyrektorem na czele nie próbowała nawet uspokajać swoich podopiecznych, ani też, jak na razie, udzielać wyjaśnień. Wymieniali zatroskane spojrzenia i coś do siebie szeptali. Chłopcy szybko przeszli nad tym do porządku i zajęli się jedzeniem, jednak Hermiona obserwowała profesorów jeszcze przez dłuższą chwilę. Ona też zaobserwowała pewien znamienny fakt.
- Nie ma profesora Snape’a.
Zestawienie stwierdzenia „nie ma” z wyżej wymienionym nazwiskiem nawet Rona oderwało od gorących kiełbasek, a cóż dopiero Harry’ego. Obydwaj uważnie przeczesali wzrokiem stół profesorski, bo a nuż podły- złośliwy- ślizgoński- wampir- pozbawiony- ludzkich- a- nawet- nieludzkich- uczuć- stworzony- na- podobieństwo- nietoperza- w- zapajęczałym-kociołku- i- tuż- po- tym- wykąpany- w- przeterminowanej- oliwie- z-oliwek zaledwie przesiadł się na inne miejsce w machiawelicznej intencji zbudzenia w nich fałszywej nadziei. Nadzieja jednakowoż szybko przerodziła się w pewność.
- Nie ma go - skonstatował z błogim uśmiechem Harry. Ron przytaknął mu szczerze, a każdy z jego piegów promieniował własnym światłem.
- Może go smok pożarł - powiedział w rozmarzeniu i nieco się zdziwił, gdy jego przyjaciele zaczęli zgodnie chichotać nad talerzami.
- No co? Pomarzyć sobie nie wolno? Co wy?
- No, bo... Smoki... Wiesz przecież, Ron, kogo pożerają smoki - wykrztusiła z trudem roześmiana Hermiona. Ron zdziwił się jeszcze bardziej.
- Jak to? Smoki mięso jedzą, jakie popadnie, i w ogóle, Charlie mówił... ale to dość obrzydliwe, później wam powiem. Żrą jak nie wiem co, w każdym razie.
Harry spojrzał na niego z żalem.
- Oj Ron... Nigdy nie czytałeś mugolskich bajek?
- Nie, skąd... - wzmianka o czytaniu czegokolwiek, a zwłaszcza mugolskiej literatury, mocno speszyła rudzielca, który zajął się co prędzej kiełbaskami, jakby się bał, że uciekną.
- Nie wiesz, co tracisz, Ron... - westchnęła w rozmarzeniu Hermiona.
- Mugolskie bajki są naprawdę słodkie. Księżniczki, książęta, rozbrajająco idiotyczne zaklęcia, odległe kraje, wróżki ze skrzydłami, i to wszystko...
- I gadające smoki - przerwał jej Harrry. - A smoki pożerają, a właściwie to porywają...
- KRÓLEWNY - ucięła stanowczo Hermiona. Na takie dictum Ron wręcz osłupiał.
- Kró... Królewny ? - wypluł z siebie razem z kawałkami chleba.
- I nie pożerają, tylko porywają?! Po jakiego ghula?! Co wy mi za brednie wmawiacie?! Nawet mugole nie są na tyle nieobeznani z realnym światem, żeby wymyślać takie rzeczy.
Dziewczyna w zamyśleniu rozejrzała się po sali, jakby chciała w niej umiejscowić określenie „realny świat”. Za to Harry pochylił się konspiracyjnie do przyjaciela.
- Bo ona cię w błąd wprowadza. Widzisz, im, tym smokom, wcale nie zależało aż tak, żeby to królewny były, ważne, żeby to były dziewice.
- DZIEWICE?! - mało subtelnie wyrażone oburzenie Weasleya jakimś dziwnym trafem przebiło się przez panujący wokół gwar i poniosło po całej sali. Uczniowie z czarodziejskich rodzin zgodnie utkwili zachłanne spojrzenia w Złotej Trójcy Gryffindoru, zaś młodzież pochodzenia mugolskiego równie zgodnie pokiwała głowami, domyślając się smoczego kontekstu dramatycznego okrzyku. Panna Granger oderwała się od rozmyślań relatywistycznych, czując oczy całej szkoły utkwione w swoich plecach. Potoczyła po współbraciach i współsiostrach z czterech Domów wymownym wzrokiem gryficy, którą próbowano leczyć glucardiamidem na wściekliznę. Zachłanność spojrzeń jakby od tego przybrała na natężeniu. Pani prefekt Gryfonów wstała z miejsca.
- Jak właśnie mówiłam Ronaldowi - wycedziła dobitnie - w baśniach, wymyślanych przez twórców nie mających styczności z naszym światem, występują smokopodobne stworzenia. Zwane, khmm, smokami. Mugolscy autorzy bajek nadają im pewne cechy ludzkie. Mowę, inteligencję i... khmm... upodobanie do dziewic. Wasi koledzy, mający, podobnie jak ja, krewnych i powinowatych pochodzenia nieczarodziejskiego, z chęcią przybliżą wam temat. KONIEC KWESTII! - usiadła z takim impetem, że opryskała Rona sosem. Wszyscy czystokrwiści hogwartczycy z niemalejącą zachłannością rzucili się na hogwartczyków pochodzenia, khmm, niemagicznego - co oznaczało, że przy stole Ślizgonów kilka osób zostało niemal uduszonych. Grono pedagogiczne nadal nie próbowało wygłaszać żadnych ważkich i mniej ważkich obwieszczeń - teraz szeptali między sobą ze szczerym rozbawieniem. Panna Granger nie zwracała już na to wszystko uwagi - z dzikim błyskiem w oczach konsumowała bułkę jak smok... baraninę co najmniej. Ron z kolei był najwyraźniej daleki od porzucenia kwestii.
- Ale... Ja wciąż nie rozumiem. Co one niby robiły z dziewczynami, te smoki?
- Cóż... - zamyślił się Harry. - Bajki kończą się na „Żyli długo i szczęśliwie”...
- Fuj! - zgorszył się niewymownie rudzielec. - Nie wierzę, że Mugole opowiadają swoim dzieciom takie zboczone bajki. Miałyby zniszczoną psychikę na całe życie! - spojrzał podejrzliwie na Hermionę, jakby już się dopatrywał symptomów. Dziewczyna posłała mu znad talerza mordercze spojrzenie.
- Nie bądź kretynem, Ronaldzie Weasley. Królewny żyły długo i szczęśliwie z królewiczami, którzy je uwalniali od smoków.
- Aaa... - ucieszył się Ron z wyraźną ulgą. - Ale po co smokom królewny?! Co z nimi robiły?!
- Nic - wyjaśnił treściwie Harry. - Smok porywał królewnę po to, żeby królewicz mógł ją uwolnić, rozkochać, poślubić i żyć długo i szczęśliwie. Ot i cała bajka.
- A co ze smokiem?
- Też nic. Poza tym, że królewna szła na ogół do ślubu w trzewiczkach ze smoczej skóry. Co się działo z resztą smoka, możesz sobie chyba wyobrazić.
Ron przetrawiał przez chwilę usłyszane informacje i chyba mógł sobie wyobrazić, bo jego piegowate oblicze przybrało wyraz niezłomnego oburzenia.
- To jest nie w porządku.
- No, wiesz... W końcu porwał tą tam laskę, należało mu się. - zaoponował siedzący obok Dean Thomas.
- Dla siebie jej chyba nie porywał, nie? - obruszył się Ron. - Tylko po to, żeby zakichany królewicz mógł wyjść na bohatera. Nie zdziwiłbym się, gdyby sam tego smoka podstawił. A jak mu już nie był potrzebny, to go avadą i po sprawie. I to ma być w porządku?!
Szczere gryfońskie serca zawrzały oburzeniem na takie traktowanie niewinnego skądinąd smoka. Nie wiedzieć czemu, pełne wyrzutu spojrzenia skupiły się znowu na Hermionie.
- NIE - JA - WYMYŚLAŁAM - TE - BAJKI!! - dziewczyna niemal wyszła z siebie i podwoiła siły - Zresztą, to wszystko bzdury, durne królewny, które same sobie nie umieją poradzić z najprostszą rzeczą, błądzą po lasach, płaczą w wieżach i kłują się wrzecionami, co to za przykład dla dziecka?! Żaden! Nie zawracajcie mi głowy bajkami! Chyba że chcecie sprawdzić, w co zamieni się ten niedorobiony smok, jak go pocałujecie w pysk!
Zapadła cisza, którą przerwał dopiero Harry, w zamyśleniu podjadający Hermionie ser z talerza.
- Mnie się wydaje, że on jest mocno nadrobiony jak na smoka, a nie niedorobiony, ale to już jak uważasz...
Tymczasem grono nauczycielskie za swoim stołem powoli dojrzewało do znaczących obwieszczeń. Problem polegał na tym, że nie bardzo mieli co obwieszczać. Najwyżej mogliby ogłosić, że na przeciwległym brzegu jeziora rozsiadł się dymiący, wyjący, smoka przypominający stwór, ale tyle to już uczniowie zdążyli raczej zaobserwować własnymi siłami. I zapewne spodziewali się jakichś bardziej szczegółowych komunikatów. Niestety - póki co, szacowni profesorowie Szkoły Magii i Czarodziejstwa sami nie wiedzieli nic więcej. Odkąd kłopotliwa kreatura wyszła na jaw, zdążyli ją obejrzeć ze wszystkich stron, wymierzyć, obwąchać i obrzucić wszelkimi możliwymi zaklęciami, jakie tylko przyszły im do głowy. W tym ostatnim skutecznie przeszkadzał podekscytowany wykładowca Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, wyrażając hałaśliwy zachwyt nad „ciudnym zielonym zwirzakiem” i blokując wszystkie próby pokrzywdzenia „niewinnego bidactwa”. Czarowanie jednakowoż w końcu się odbyło. Profesor Flitwick, poirytowany całkowitą odpornością „bezczelnego gadzielca” na zaklęcia uspokajające, redukujące, transportujące i oszałamiające, uciekł się do ostrzejszego asortymentu, zasłaniając się argumentami w rodzaju „myśli, że jak ma kilometr wzrostu, to wszystko mu wolno!”. Pozostała część ekipy natychmiast nastawiła różdżki na maksymalny zasięg, by jakoś zablokować potwora, gdy zacznie, nie bez powodu, szaleć z bólu. Potwór okazał się jednak odporny również na conjunctivusy, optativusy i inne pieszczoty - wszystko zdawało się od niego nieszkodliwie odbijać. Zignorował czułe gruchanie Hagrida, ku wielkiej rozpaczy gajowego, nie pozwolił się przetransmutować w chomika, a gdy ktokolwiek próbował podchodzić nieco bliżej, podskakiwał nerwowo, powodując niekontrolowane drgawki zamku, jeziora i Zakazanego Lasu. Czarodzieje dali sobie zatem spokój z próbami zacieśnienia znajomości ze smokiem, w obawie, że zaraz zlecą się im na głowy jeśli nawet nie uczniowie, to na pewno rozdrażnione centaury.
Jednym słowem - zabiegi profesorów poniosły całkowitą klapę, ku ponurej satysfakcji profesor Trelawney, która „wiedziała to od początku, oczywiście, znaki były ewidentne...” Stworzenie, za ogólną zgodą zwane nadal smokiem, jak uprzednio wyło i dymiło, tak wyło i dymiło w dalszym ciągu, z niesłabnącym zresztą animuszem. Dyrektor z wszelkimi oznakami rozbawienia odmówił żądanego przez madame Hooch „pokazania gadzinie gdzie znicze zimują”, a zamiast tego zasugerował udanie się z powrotem do zamku i przedyskutowanie sprawy przy herbacie, czy może ktoś ma ochotę na dropsa? Dropsami wzgardzono, dyskusja okazała się nieproduktywna i tak oto grono pedagogiczne Hogwartu zasiadało w Wielkiej Sali, jedząc śniadanie i odwlekając jak się da chwilę niechlubnej prawdy.
- A! - ucieszył się Ron. - W końcu coś powiedzą!
Istotnie, Dumbledore powstał z miejsca i z powagą klasnął w dłonie, uciszając salę.
- Cóż, moi mili... - zaczął podniośle. - Jak widzę, nikomu nie umknął fakt, że mamy nowego sąsiada.
Przez salę przetoczyły się śmieszki młodzieży - napięcie szybko zmalało, jak zawsze, gdy Dyrektor sygnalizował wzięcie spraw w swoje ręce.
- Niestety - kontynuował czarodziej - sam ten fakt będzie wam musiał na razie wystarczyć, ponieważ nie możemy w tej chwili wyjaśnić, po co się tu zjawił i jakie ma zamiary.
Groźnie brzmiące słowo „zamiary” wbrew intencjom mówcy przyprawiło kilku uczniów niemal o samopetryfikację, a wielu co najmniej zaniepokoiło.
- Bez obaw, droga młodzieży! - zapewnił szybko Dyrektor. - Zapewniam, że owo stworzenie jest nastawione pokojowo. Oczywiście - dopóki się go nie zaczepia. - skrzyżował ręce na piersi w geście powagi, jednocześnie frywolnie puszczając do uczniów oko. - Z tego względu prosiłbym wszystkie chętne do poświęceń, ekhmmm, królewny, dzielnych królewiczów i inne heroiczne postacie o pohamowanie bohaterskich zapędów. Wszyscy, i to absolutnie wszyscy, mają zakaz wychodzenia poza obręb zamku. Nie będziemy tolerować wyjątków.
Żelazna powaga w jego głosie jakby przyhamowała zapędy co poniektórych osób, które już prawie wyłaziły przez okna dla dokonania heroicznej smokomachii. Obok Dumbledore’a stanęła profesor McGonagall, swoją surową miną wzmacniając bezwzględność zakazu.
- Przy wszystkich wyjściach z zamku już zostały założone odpowiednie zaklęcia - oznajmiła sucho - a na tych, którym przyjdzie ochota na wycieczki, czeka z utęsknieniem pan Filch.
Pan Filch wystąpił ze swego kąta z Panią Norris u boku, w charakterze żywego pomnika żarliwego utęsknienia. Smok za oknem jakby od razu zmalał i drastycznie się zdewaluował, zaś Dumbledore spojrzał z podziwem na panią wicedyrektor.
- I to mnie nazywają największym czarodziejem świata... - mruknął pod nosem. McGonagall zignorowała mruknięcie i wesołe błyski w oczach starego czarodzieja.
- Wszystkie zajęcia odbywają się oczywiście zgodnie z harmonogramem. Z jednym tylko wyjątkiem...
Trzy stoły rozradowanych i jeden zaniepokojonych spojrzeń przeniosły się na puste krzesło, nawet bez właściciela emanujące niesprecyzowaną aurą jadowitości. Czarownica uniosła leciutko brwi.
- Mówię oczywiście o plenerowych zajęciach z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami - rzekła z naciskiem. - Przez jakiś czas profesor Hagrid będzie wykładał wam teorię, tu, na zamku.
Na te słowa sala ponownie zawrzała, a profesor Hagrid omal nie udusił się kawałkiem szynki.
Minerwa energicznie kiwnęła głową uczniom i usiadła na swoim miejscu. Z rozmachem łupnęła gajowego w plecy, marszcząc z dezaprobatą czoło, gdy szynka wyprysła ze zwichrzonej brody olbrzyma i wylądowała na jej talerzu, psując symetrię widelca, noża i trójkątnej resztki chleba, pozostawionej tylko na chwilę i teraz najwyraźniej zmarnowanej.
- Ale... Pani psor... Co ja... Ni mogę...
- Możesz, Hagridzie, a nawet musisz - ucięła Mcgonagall. - Poza tym, natychmiast przenosisz się do zamku. Nie chcę cię łapać na karmieniu tego - zgrzytnęła zębami - smoka nie mieszaną whisky.
- On ni lubi... Znaczy, smoki nie...
- Tym lepiej. Masz areszt zamkowy. Prewencyjny. Będziesz miał więcej czasu na przygotowywanie wykładów dla uczniów.
Gajowy, całkiem jak smok przed chwilą, zmalał co najmniej o połowę. Wytrzeszczył oczy na Dumbledore’a w niemym błaganiu o pomoc, ale Dyrektor nie zareagował, może poza rozbawionym uśmieszkiem, przyczajonym za srebrzystą brodą. Ciągnął swoją pogadankę do uczniów, okraszając ją nonszalanckim wskazywaniem na uśmiechniętego drapieżnie woźnego i jego nie mniej rozgorączkowaną kotkę. Verba docent, exempla trahunt...* Zbolały Hagrid również zerknął na ową parę i w załzawionym oku błysnęła na moment nadzieja.
- Ale, pani psor, tak się nie da... No, toż Kła samego nie zostawię, a tu go nijak nie wpuszczą... To zwirzę Argusa...
Zestawienie Kła z Panią Norris trafiło do wicedyrektorki, ale nieco inaczej, niżby sobie życzył jej rozmówca. Trafiło do głębi jej animagicznego, kociego, terroryzowanego na własnych hogwarckich korytarzach jestestwa. Blask w oczach Minerwy McGonagall mógłby obdzielić Dumbledore’a i Hagrida, a zostałoby jeszcze całkiem sporo dla innych chętnych.
- Ależ nie przejmuj się, Rubeusie... Osobiście przekonam Argusa. Jestem pewna, że twój pupil nikomu nie będzie przeszkadzał...
Śniadanie jak było, tak w końcu minęło, ku lekkiemu niezadowoleniu Rona.
- Sprzed nosa mi kanapkę zdeportowali, jak tak można, a ty jeszcze chcesz te głupie skrzaty uwalniać!
- Ronaldzie Weasley, a może byś zaczął myśleć o czymś ważniejszym niż siódma kanapka?! - zaperzyła się Hermiona. Włosy zaczęły jej niebezpiecznie iskrzyć i Harry przezornie odsunął się z zasięgu. Zwykle przy takich okazjach naelektryzowane końcówki hermionowej grzywy rozłaziły się po okolicy, a zwłaszcza po stojących najbliżej delikwentach, nie mówiąc już o tym, że komuś musiała wcisnąć książki, gdy zaczynała robić „Ronaldowi Weasley” poważny wykład. Tym razem Harry nie miał zamiaru być tymże kimś. Jednak głos rozsądku i moralności Złotej Trójcy i tak nie zdążył się należycie rozkręcić.
- Jak rany, kobieto, czemu ty się mnie czepiasz? Samym powietrzem mam żyć?
- Proszę tylko, żebyś zaczął myśleć mózgiem, a nie żołądkiem!
- A może ty byś sobie odpuściła trochę? O co ci chodzi? Wciąż się tego smoka będziesz czepiać? Dumbledore powiedział przecież, że wszystko jest w porządku.
- Nic takiego nie mówił. Jeszcze przed chwilą sam się zresztą upierałeś, że to wcale nie jest smok. A profesora Snape’a wciąż nie ma i nikt nic o tym nie powiedział.
- Oj, Miona, dla mnie mogliby go nawet oddać smokowi jako dziewicę ofiarną, nie powiesz, że za nim tęsknisz?!
- Ronaldzie Weasley...
- Panno Granger? Panie Weasley? Panie Potter? - oschły głos opiekunki Gryffindoru przerwał kiełkujący wybuch Hermiony. Złota Trójca stanęła przed profesor McGonagall w ostrożnej postawie.
- Taaak, pani profesor?
- Profesor Dumbledore zaprasza pana Weasleya do swojego gabinetu. Ma do niego pewną sprawę - oznajmiła groźnie czarownica. Pan Weasley zbladł jak upstrzona piegami ściana.
- Aaale... Harry i Mio... Hermiona chyba mogą iść ze mną? - spytał z przestrachem. Kobieta zmarszczyła brwi z widoczną irytacją.
- Jak widzę, nie da się tego uniknąć... Idźcie więc razem, znacie drogę. Hasło brzmi „ciągnące ciągutki”. Powiadomię profesora Binnsa, że możecie się spóźnić - popchnęła ich lekko we właściwą stronę. Ruszyli powoli, zastanawiając się, co też mogło się stać.
- Aale ja nic nie zrobiłem, słowo, przecież wiecie, od tego numeru ze zbroją w zeszły czwartek, a i to niechcący, jak mamę kocham, no Miona, nie patrz tak na mnie!
Oskarżycielskie spojrzenie dziewczyny powodowało u mocno przerażonego Rona, sądząc po objawach zewnętrznych, co najmniej nerwobóle.
- Ronaldzie Weasley... Kogo ty próbujesz oszukać?! Mnie?! MNIE?! We wtorek na eliksirach to co było, też niechcący?!
- Jeszcze nie jestem aż tak głupi, żeby umyślnie się wdawać w takie bagno, z tym łojowłosym nietoperzem dyszącym mi na karku! To wszystko wina Malfoya!
- Mógłbyś się chociaż przyznać, zamiast wszystko zwalać na innych! Malfoy się nawet nie zbliżał do twojego kociołka!
- Nie musiał! On... eee... Przylewitował mi ten korzeń prosto do wywaru!
- Taaak, jasne, a Krzywołapek zjadł Parszywka.
- PRZESTANIESZ MI W KOŃCU WYPOMINAĆ?!
Harry już od dłuższego czasu zwalniał kroku i teraz wlókł się w żółwim tempie spory kawałek za dwuosobowym spięciem, zastanawiając się mętnie, czy ktoś uwierzy, że nie ma z tą dwójką nic wspólnego. Przypadkiem wiedział, że nikt poza samym warzycielem nie miał nic, ale to nic wspólnego z korzeniem wilczomlecza, który wbrew wszelkim prawom fizyczno - magicznym zamienił eliksir Rona w pienistą katastrofę, ale nie zamierzał się do tego przyznawać. Jeszcze by znowu został posądzony o gapienie się na Malfoya. Coraz więcej coraz bardziej zazdrosnych pytań i coraz trudniej było mu wyszukiwać synonimiczne formy „prewencyjnego wypatrywania hipotetycznych działań zaczepnych”. Ech, życie...
- Czyli, że Dyrektor wzywa cię, żeby ci życzyć miłego dnia?!
- A kto go tam wie?! On ma dziwne pomysły. Ja się w każdym razie do żadnych zbrodni nie poczuwam.
- Ty się w ogóle do niczego nie poczuwasz!
- Na pewno się nie poczuwam do zamartwiania się o Snape’a!
- Czemu się go tak uczepiłeś?!
- Sama się go uczepiłaś!
- Khmmmmm! - Harry chrząknął znacząco. Obydwoje przyjaciół uciszyło go machając gniewnie rękami.
- Za chwilę!
Harry z ciężkim westchnieniem oparł się o rzeźbioną chimerę. Ech, życie...
- Ciągnące ciągutki... - wyszeptał konspiracyjnie do kamiennego ucha.
- Ach, pan Weasley... Zapomniałem niemal, że jest pan stworzeniem stadnym - Dumbledore puścił oko do całej trójki, kiedy w końcu dobrnęli do gabinetu po wielu oddechach na uspokojenie, głębokich westchnieniach i próbach przyczesania włosów.
- No... Bo Harry i Mio... Hermiona... - zaczął obronnym tonem Ron.
- Ależ w porządku, nie szkodzi. Wątpię, żeby chciał pan to trzymać w tajemnicy. Oczywiście, domyślacie się, w czym problem.
Oczy, oczywiście, zawisły na jego twarzy spojrzeniami raczej pozbawionymi domysłów, wobec czego stary czarodziej utaił uśmiech w zwojach brody i skierował wzrok ku oknu.
- Mamy tam, jak wiecie, pewien drobny... Nie, drobny to on nie jest... Pewien nadmiernie wyrośnięty kłopot. Przy śniadaniu, jak rozumiem, było to tematem wielu fascynujących dyskusji... - jego okolona śnieżną bielą twarz przybrała wyraz najświętszej niewinności, zarezerwowanej dla jagniąt i innych bożych wołków. Wobec tej manifestacji Hermiona powstrzymała się od kolejnych zapewnień o swoim braku powiązań z bajkami, smokami i dziewicami.
- Istotnie... - powiedziała tylko najgrzeczniejszym z tonów Gryfonki na wojennej ścieżce. - Omawialiśmy mugolskie metody radzenia sobie ze smokami.
- O właśnie, właśnie! - ucieszył się Dumbledore. - Dlatego właśnie potrzebujemy pana Weasleya.
Osłupiały Ron czerwieniał i bladł na przemian, łapiąc z trudem powietrze.
- Aaale... Panie ppprofesorze... Mugole nie...
- Otóż to, drogi chłopcze. Mugole nie. Ale my, na szczęście, jesteśmy czarodziejami - rozpromienił się zaraźliwym uśmiechem, po którym odtajały nieco zaniepokojone twarze Harry’ego i Hermiony. Za to duma rodu Weasleyów nadal prezentowała sobą intrygujące kolorystycznie studium paniki.
- Otóż, my jesteśmy czarodziejami i umiemy sobie radzić ze smokami. A przynajmniej, niektórzy z nas potrafią. Kłopot w tym, że tkwią właśnie w Rumunii. Ale na szczęście mają młodszych braci w Hogwarcie, którzy być może chcieliby mi potowarzyszyć przy rozmowie dalekozasiężnej ze słynnym smokerem Charliem Weasleyem? - kolejne figlarne mrugnięcie. Głębokie i szczere westchnienie ulgi, którym chłopak powitał pytanie, wywołało u jego przyjaciół atak niestosownego śmiechu, tak, że Ginny Weasley przyszedłszy do gabinetu trafiła na zgoła inny nastrój niż poprzednia trójka.
- Pan mnie prosił? Będzie pan tu ściągał Charliego? - zgadła od progu, ku starannie skrywanemu niezadowoleniu panny Granger.
- Doskonała dedukcja, moja droga... - pochwalił dyrektor z niezmiennie niewinnym wejrzeniem błękitnych oczu.
*Słowa nauczają, przykłady porywają...
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.