Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Runiczne Opowieści

Gebo

Autor:Tamaya
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Fantasy
Dodany:2005-08-17 21:19:52
Aktualizowany:2005-08-17 21:19:52


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Podarunek Dziadka


Wszystko zmierza ku konkretnemu celowi

Łącząc się w większą całość,

By utworzyć istotę wszechrzeczy


Johan Jones przemierzał tropikalną gwatemalską dżunglę. Był młodym szatynem po trzydziestce ubranym w strój podróżnika, w którego skład wchodziła beżowa kurtka z licznymi kieszeniami, spodnie i kapelusz w tym samym kolorze oraz wysokie brązowe buty. Na ramieniu wisiała mu strzelba dwururka. Mężczyzna przedzierał się przez zielony gąszcz rozglądając bacznie wokoło. W pewnej chwili, kiedy rozchylił kolejne gałęzie jego oczom ukazał się zaskakujący widok. Pośród dżungli znajdowało się jeziorko ze spływającym do niego ze skał małym wodospadem. Kąpało się tu i bawiło beztrosko kilka nagich indiańskich dziewczyn. Johan przystanął zaciekawiony i patrzył na nie, gdy poczuł nagle potrzebę, aby iść dalej. Pohamował pokusę zbliżenia się do dziewczyn i ostrożnie, aby go nie zauważyły przekradł się obok i zagłębił w ledwie widoczną ścieżkę. Nie szedł długo, gdy do jego uszu dotarł odgłos bębnów, który stawał się głośniejszy z każdym krokiem. Johan poczuł rosnące w nim dziwne podniecenie. Kontynuował wędrówkę aż nagle z zielonego gąszczu wyłoniły się doskonale zachowane ruiny starożytnego miasta Tolteków. Na dziedzińcu świątyni kilka metrów od mężczyzny przy wtórze bębna indiańscy wojownicy wykonywali taniec. Nieopodal nich przy ognisku siedział mężczyzna przystrojony w pióra i lamparcią skórę, który od razu skojarzył się Johanowi z szamanem. Była tutaj również grupka kobiet, które zerkały ciekawie w stronę przybyłego. Mężczyzna stał zdumiony i patrzył na to wszystko nie wiedząc jak postąpić. Wtedy siedzący przy ognisku szaman przemówił:

- Witam cię, Panie Jones. Podejdź bliżej. Spodziewaliśmy się ciebie. Jestem Quectzalt. Noszę to imię na cześć Pierzastego Węża, Quetzalcoatla, którego jestem czcicielem.

Johan postąpił kilka kroków w stronę ogniska rozglądając się w koło zaskoczony.

- Ale....Ale skąd wiesz jak się nazywam? - zapytał - I skąd wiedzieliście, że tutaj przybędę? Jak to możliwe?

Szaman uśmiechnął się nieznacznie wskazując na ciemny otwór stanowiący wejście do świątyni.

- Udaj się tam, a znajdziesz to czego zawsze szukałeś. - oznajmił zagadkowo. W jego głosie było coś takiego, że Johan bezwiednie podążył we wskazanym kierunku. Zatrzymał się dopiero przed samym wejściem oglądając się na szamana. Chciał zapytać skąd wie czego szuka, ale przeżył kolejne zaskoczenie. Po Indianach, ognisku i szamanie nie pozostał najmniejszy ślad. Zupełnie jakby nigdy ich tam nie było. Johan zamrugał oczami i podbiegł do miejsca, gdzie przed chwilą widział płonące ognisko. Zaczął się rozglądać zdezorientowany.

- Znajdziesz tam to czego zawsze szukałeś. - brzmiały mu w uszach słowa Quectzalta.

- Hmm. - zamyślił się - Co on chciał przez to powiedzieć?

Znowu spojrzał w kierunku świątyni. Budowla przyciągała jego uwagę, coraz bardziej. Znów zbliżył się do ciemnego wejścia i zanim zdążył pomyśleć przekroczył je. To co zobaczył było dla niego kolejnym szokiem. Nie ujrzał jak się spodziewał szarych murów wnętrza świątyni, lecz zielone pola porośnięte wysoką trawą, które przypominały mu nieco rodzinną Anglię. Obejrzał się za siebie. Stały tam trzy monolity tworzące jakby łuk bramy. Poniżej wzgórza, na którym stał dostrzegł pasącego się osiodłanego i gotowego do drogi konia. Zdziwił się, bo gdzie okiem sięgnąć nie widać było nikogo, kto mógł być jego właścicielem. Coś kazało Johanowi skorzystać z niego. Nie zastanawiając się nad tym wskoczył szybko na grzbiet konia i ruszył kłusem. Przypomniał sobie czasy, kiedy mieszkał w Anglii i jeździł konno. Jego babcia była prawdziwą angielską damą i zadbała nawet o to, aby posłać wnuka do szkoły w Eton. Johan bardzo lubił swojego dziadka Williama, po którym otrzymał drugie imię. Zawsze odnajdywali ze sobą wspólny język. Zwolnił jazdę i sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął podarunek od dziadka na zakończenie szkoły. Był to kieszonkowy zegarek w pięknej oprawie. Mężczyzna w skupieniu przyglądał się ornamentowi na wieczku, w którym wyróżniał się znak runy Gebo. Zamyślony powiódł palcami po chropowatej powierzchni. Przypomniał sobie słowa dziadka, gdy wręczał mu ten podarunek.

- Na pewno przyniesie ci szczęście. - powiedział wtedy. Johan otworzył wieczko. Jakie było jego zdumienie, gdy zamiast tarczy zegarowej ujrzał w środku dziwny połyskujący kryształ. Gdy zaczął się w niego intensywnie wpatrywać odniósł wrażenie, jakby się tam w środku przesuwały jakieś obrazy, lecz nie mógł ich zrozumieć. Zamknął wieczko i schował zegarek na powrót do kieszeni.

- Dziadek zawsze był przez ludzi uważany za dziwaka. - pomyślał. Znów rozejrzał się po okolicy, która zmieniła się. Minął góry, kierując się przełęczą na znajdującą się tam łąkę i nagle gwałtownie zatrzymał konia. Przed nim stała piękna dziewczyna w zielonej sukni o długich rudych włosach z wiankiem na głowie i naręczem kwiatów w rękach.

- Wreszcie dotarłem do zamieszkanej okolicy. - pomyślał Johan. Już miał przemówić do dziewczyny, ale ta odezwała się pierwsza i jak było to wcześniej w przypadku szamana jej słowa chociaż wydawały się wypowiedziane w nieznanym języku były dla niego zrozumiałe.

- Witaj, przybyszu. Mam na imię Arisa. Chodź ze mną. - powiedziała zachęcająco. Johan zsiadł z konia i ruszył z nią w dół. Jego oczom ukazało się miasto zbudowane z białych domów. Skierowali się do niego po łuku kamiennego mostku przerzuconego przez rzekę i udali się ulicą w stronę wielkiej piramidy schodkowej. Johana witały zaciekawione spojrzenia mieszkańców o pogodnych twarzach. Przez ulicę z turkotem przejechał wóz. Minęli bawiące się dzieci i wreszcie dotarli do piramidy. Weszli do mieszczącego się tam pałacu mijając wartowników, którzy przypominali Johanowi Indian Ameryki Południowej. Przeszli wspaniałe komnaty zachwycające malowidłami i dotarli wreszcie do sali tronowej. Na podium znajdowało się niskie krzesło z wgłębieniem bez oparcia, na którym siedział Indianin. U jego stóp na schodach drzemały dwa lamparty. Na odgłos kroków przybyłych jeden podniósł głowę i ziewnął. Mężczyzna na tronie podrapał wielkiego kota za uchem i uśmiechnął się do Johana, który rozpoznał w nim szamana z tolteckich ruin. Poza tronem na ścianie, co jeszcze bardziej zdumiało mężczyznę znajdował się ornament runy Gebo, przypominający nieco symbol z zegarka dziadka.

- Ojcze. Wybraniec przybył. - zwróciła się Arisa do władcy.

- Tak. Przepowiednia się spełniła. - powiedział Quectzalt. - Wkrótce urządzimy huczne wesele i wreszcie zapanuje u nas pokój. A teraz pozwólcie, że oddalę się złożyć dziękczynienie bogom.

- Co to wszystko ma znaczyć? - zapytał Johan, kiedy odzyskał mowę po doznanych wrażeniach. Quectzalt już opuścił salę tronową, więc był sam z Arisą.

- Wszystkiego dowiesz się we właściwym czasie, a teraz chodź ze mną. - powiedziała zachęcająco kierując się w lewo. Johan w milczeniu ruszył za nią.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.