Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Natural Born Sailors

Shine Aqua Minerale

Autor:Samuel
Gatunki:Parodia
Dodany:2005-08-20 01:05:35
Aktualizowany:2005-08-20 01:05:35


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

'Czarodziejka z Księżyca' is a courtesy of p. Agnieszka Kamińska and Wisemen from Polsat, 1995. Reszta w credits'ach na końcu.

---------------------------------------------------------------------------

Wstęp: Uroczyście oświadczam, że poniższy tekst nie ma (już) nic wspólnego z pewną brutalną japońską kreskówką, emitowaną przez Polsat w okresie listopad 1995 - sierpień 1998. Wszelkie podobieństwa postaci występujących w tym opowiadaniu i postaci występujących w owej kreskówce są czysto przypadkowe, cokolwiek nie mówiliby ludzie zaznajomieni z tematem. Poza tym chciałbym podziękować p. Agnieszce Kamińskiej za nieoceniony wkład, jaki wniosła w proces twórczy tego opowiadania ^_^

Wszelkie recenzje, ekskomuniki i pozwy o zniesławienie proszę słać na samchan@poczta.onet.pl. Co do tych ostatnich - oświadczam, że już od dawna jestem potencjalnym klientem najlepszego psychologa w mieście.

Samuel U. Rai of SMD

Autor zaznacza również, że opowiadanie to zostało napisane ponad 5 lat temu.

---------------------------------------------------------------------------

Natural Born Sailors, część 4:

- Shine Aqua Minerale -

- ... no i wtedy poszliśmy się kąpać. To znaczy, nie wszyscy. Większość postanowiła zostać w namiocie i dokończyć skrzynkę piwa. Prawdę mówiąc, poszłam tylko ja i Wojtek. - Magda spojrzała marzycielsko na Gosię. Prawą

dłonią dotknęła swojej szyi zaczęła ją delikatnie gładzić, powoli schodząc w kierunku obojczyka. - To znaczy... nie, nie wzięliśmy strojów kąpielowych. Zapomnieliśmy. To znaczy, on zapomniał. Ja po prostu nie wzięłam.

- I co?... - wykrztusiła Gosia pomiędzy jednym a drugim kęsem margarity na Cheezy Crust. Od dziesięciu minut z wypiekami na twarzy słuchała wspomnień koleżanki z jej wyjazdu na Mazury. Zresztą, podobnie jak połowa Pizza Hut.

- Gdy już byliśmy na plaży, stwierdziłam że nie ma sensu wracać. - koniuszki palców Magdy zanurzyły się pod kołnierzykiem flanelowej koszuli i jakby od niechcenia rozpięły guzik. - Więc po prostu zdjęliśmy ubrania i

kąpaliśmy się nago.

Po sali rozszedł się zduszony jęk zaskoczenia.

- NAGO??? - Gosia wypluła na talerz kawałek ciasta.

- No co? Woda była całkiem ciepła. - Magda rzuciła jej zdziwione spojrzenie. Nagle jej wzrok powędrował trochę w lewo i zatrzymał się na postaci mężczyzny, siedzącego przy oknie, kilka stolików dalej. - Raaany... popatrz, jaaaki faaaceeet...

Gosia obróciła się mimowolnie. Mężczyzna miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, długie, białe włosy i czarny podkoszulek, szczelnie opinający potężne mięśnie. Magdzie zdało się, że przez materiał widzi małe pierścienie przekłuwające sutki. Obok, na podłodze, leżała wielka sportowa torba, na wpół otwarta. Na przeciwko białowłosego siedział niski, pryszczaty blondynek w dresie Adidasa. Jedli pizzę, rozmawiali przyciszonymi głosami i co chwila nerwowo spoglądali na torbę.

- Co za klata... - westchnęła Magda. - Takiemu to nawet chętnie pozwoliłabym na...

I jęknęła z zachwytu. Znów kilkanaście par oczu skierowało się w jej stronę.

Drzwi zaskrzypiały cicho, pchnięte silną, męską ręką. Zaszeleścił czarny płaszcz. Do środka wszedł - nie, poprawka - wkroczył Bogusław, podszedł do najbliższego wolnego stolika i nie zwracając uwagi na podskakującego obok niego kelnera i beznamiętnym wzrokiem obrzucił menu, które ten wcisnął mu do ręki. A następnie wypluł gumę do żucia na wypolerowany chodnik.

- O, patrz kto przyszedł. - szepnęła Gosia. - Ciekawe, co on tu...

- I love you, honey-bunny! - przerwał jej piskliwy, nieprzyjemny tenor.

Blondynek w dresie wskoczył na swoje krzesło. W jego dłoniach pojawiły się pistolety. Białowłosy również podniósł się z miejsca. Sięgnął do torby i wyciągnął z niej połyskujące metalicznie uzi.

- I niech nikt nie drgnie, skurwiele, bo powystrzelam jak kaczki! - ryknął.

- Ależ, Kumite... - zgorszył się blondynek.

- Siedź cicho! Tyle razy mówiłem ci, żebyś nie wymieniał mojego imienia!

Blondynek pociągnął nosem. W jego ciotowatych, wyłupiastych oczkach zaszkliły się łzy.

- Jesteś okrutny... - westchnął. Jeszcze raz pociągnął nosem i z determinacją potrząsnął pistoletami. - Wszyscy na ziemię!

Nikt nawet nie drgnął. Klienci i obsługa z otwartymi ustami wpatrywali się w dziwną parę. W przypadku pewnej szatynki siedzącej po przeciwnej stronie sali, te usta śliniły się.

- A... albo dobra... nie ruszajcie się... - zmienił zdanie.

Chwycił torbę, podbiegł do najbliższego stołu i piskliwym tenorem rozkazał klientom wrzucać do niej swoje portfele.

- Szybciej! Szybciej! - poganiał, machając swoim pistoletem.

Człowiek nazwany Kumite obrzucił siedzących przy stolikach ludzi gniewnym spojrzeniem, jakby szukając czegoś. W końcu jego wzrok zatrzymał się na parze wyrostków w rogu sali. Bawili się jojami, nie przejawiając najmniejszego zainteresowania całą sceną. Zajmująca miejsce tuż obok nich Magda zaróżowiła się lekko.

- Wy! - ryknął, celując w nich z uzi.

- My?... - Magda uśmiechnęła się zalotnie. A potem, widząc że Kumite idzie w ich kierunku, poprawiła koszulę. To znaczy... rozpięła jeszcze jeden guzik. Kumite przeszedł obok szybkim krokiem, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi.

- Sznurek. - warknął, przykładając lufę uzi do skroni jednego z jojarzy.

- E? - zdziwił się tamten, teraz dopiero zauważając białowłosego.

- Sznu-rek-od-jo-ja. Da-waj. - powtórzył Kumite głośno i wyraźnie.

Jojarz wolną ręką wskazał na swojego kumpla.

- Y. - powiedział.

Drugi jojarz sięgnął do kieszeni i wydobył z niej sznurek. Kumite, z błyskiem w oku, wyrwał mu go z ręki.

- Mam! - ryknął, obracając się. - Spadamy stąd!

I w tym momencie ujrzał skierowaną w swoją stronę lufę pistoletu. Pośrodku pomieszczenia stał Bogusław ze swoimi nieodłącznymi czeskimi półautomatami w dłoniach. Lufa drugiego z nich tkwiła dokładnie pośrodku czoła pedziowatego blondynka.

- Spokój. - mruknął, widząc jak drży uzi w ręce Kumite. - Wszyscy spokój. Nikomu nic się nie stanie. Będziemy jak Lolek.

- E? - zapytał inteligentnie pedziowaty blondynek.

- Jak Lolek. - powtórzył Bogusław. - Był Bolek, była Tola i był Lolek. Jaki był Lolek?

- Sprytny?... - podpowiedział Kumite, próbując opanować drżenie rąk. Prawą upychał w kieszeni sznurek, a lewą trzymał kurczowo zaciśniętą na kolbie uzi.

- Nie. Tola była sprytna. - odparł beznamiętnie Bogusław. - Bolek był narwany. A Lolek... Lolek był wyluzowany. My też będziemy wyluzowani, zrozumiano? Wy-lu-zo-wa-ni.

Kumite i jego partner skinęli niepewnie głowami.

- Świetnie. - zwrócił się do blondynka. - Oddaj mój portfel.

Blondynek spojrzał do wnętrza torby.

- Który?...

- Brązowy. Z napisem 'Kochanemu synkowi, mamusia'.

Blondynek wyciągnął jakiś prostokątny kształt i podał Bogusławowi.

- Ty... rzuć tu ten sznurek.

Prawa ręka Kumite przestała nadaremnie upychać sznurek w kieszeni spodni.

- Rzuć go.

Kumite wziął zamach i rzucił sznurek przed siebie. Ten, powolnym płynnym ruchem, opadł przy jego nogach.

- Kopnij. - w głosie Bogusława nie dało się słyszeć ani jednej nuty irytacji.

- Rozwal ich, Boguś! - nie wytrzymała Gosia.

Bogusław spojrzał na nią ze zdziwieniem. Dopiero w tej chwili zauważył obecność dziewczyny. Spojrzał również Kumite. A następnie chwycił ją za rękaw, gwałtownie przyciągnął do siebie i kolbą pistoletu uderzył w głowę.

Gosia jęknęła, raczej z zaskoczenia niż z bólu, i zemdlała.

- To, żeby się nie wyrywała. - wysyczał.

- Zostaw ją, ty... ty... - Magda zerwała się z krzesła, uniesiona gniewem. Przez chwilę szukała odpowiedniego słowa. - Ty zboczeńcu!

Kumite uśmiechnął się do niej głupio.

- Mam twojego pedziowatego blondynka! - warknął Bogusław.

Blondynek jęknął coś niewyraźnie łamiącym się głosikiem.

Kumite rzucił mu wściekłe spojrzenie. Spojrzał na Bogusława, potem na Magdę, potem na swoją ofiarę i powiedział:

- Delete, spadamy.

Powietrze w sali zafalowało i dwie postacie zniknęły.

Bogusław przez chwilę gapił się na chmarę różowych listków, powoli opadających na podłogę w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał blondyn. A później obrócił się i podbiegł do nieprzytomnej Gosi.

- Jest ranna. Wezmę ją do siebie. - mruknął do klęczącej obok Magdy.

- A...

- Bez dyskusji. - przerzucił Gosię przez ramię, wsunął sznurek w kieszeń płaszcza i wyszedł z Pizza Hut.

Magda gapiła się za nim z otwartymi ustami.

- Taki facet... Ale Gośka ma szczęście... - mruknęła w końcu.

I w tym momencie kilkadziesiąt gardeł i ust dało upust panice.

- Mamusiu, jeszcze pięć min... gdzie ja jestem?...

- W moim domu.

- Ty... Bogusław?...

- Tak.

- Ale... Ty jesteś Leonem? Na prawdę? Przecież... Rany, te okularki, kominiarka... Pamiętam napad na McDonalda. Dwóch gości wyglądających jak geje. Szukali sznurka od joja, czy coś. Ten pryszczaty odebrał ci portfel, a ty przystawiłeś mu pistolet do głowy. To było świetne! Ten drugi zobaczył to, złapał mnie i uderzył w głowę... A ty mnie uratowałeś, tak? Ale dlaczego?

- Taką mam pracę.

- Ale...

- Ktoś mnie wynajął. Mam cię ochraniać, Czarodziejko.

- Co?... Wiesz kim jestem?

- Tak. Teraz i ty znasz moją tożsamość.

- Ale skąd wiesz?

- Spinki we włosach i diadem na czole to niezbyt dobre przebranie. Nie zauważyłaś tego?

- Hehehe, no tak... E... Fajny ten pokój.

- To nie pokój. To całe mieszkanie.

- E, no, mówię. Mieszkanie. Małe, ale fajne. Tyle książek.

- Palę nimi w piecu. Nie mam centralnego.

- O. No tak... I te ściany. Tynk tak malowniczo odpada... Co to, butelki w akwarium?

- ...

- I ta roślinka na oknie... ładna.

- ...

- Hehehe... łał. Wiesz co, chyba trochę zgłodniałam od tego wszystkiego. Napad na McDonalda, teraz ty... Masz coś do jedzenia?

- Jest tylko mleko. W lodówce. Zresztą, powinnaś już iść.

- Na prawdę muszę?

- Muszę kogoś... coś załatwić.

- Ale.

- Idź już.

- Teraz?

- Tak.

- No dobrze... Fajnie było cię spotkać... Zobaczymy się jeszcze?

- Tak. Idź.

- Aaa... No to cześć.

- ...

Jojo poruszało się w górę i w dół, w górę i w dół. Waldek spoglądał na nie bezmyślnie. Zresztą, inaczej spoglądać nie umiał. Poruszające się jojo było dla niego wszystkim. Reprezentowało życie i śmierć. Mrok upadku na samo dno i blask wznoszenia się na wyżyny. Yin i yang. Światło i ciemność, przenikające się, przy czym jedno nie mogłoby istnieć bez drugiego.

Dosłownie wszystko.

Oczywiście, Waldek o tym nie mógł wiedzieć. Jednym ze skutków ubocznych zabawy jojem był gwałtowny spadek IQ u jego posiadaczy. Tak gwałtowny, że już po miesiącu brakowało skali, a psychologowie zastanawiali się nad wprowadzeniem punktów ujemnych wskaźnika.

Oczywiście, Waldek również o tym nie mógł wiedzieć. W tej chwili stał oparty o ścianę przy telefonie, na Dworcu Centralnym, i bawił się swoim jojem. Był już dość późny wieczór, powoli lecz płynnie przechodzący we wczesny poranek, ale chłopak nie zwracał na to uwagi. Dostał polecenie: "Łaldek, czekaj tuu na gosz... szcz... faceta, który pszynesze jojo. Kazik i Zbyszek pszynjosom czy wczeszniej sznurek od tego jojo. Masz sprawczycz,

czy jojo i sznurek pasujom do szebie. Jeszly tak, to daj temu facetowi tom baterje, co dałem ci pszedwczołaj." Kazik i Zbyszek nie zjawili się, więc Wacek czekał dalej, dokładnie w tym samym miejscu, w którym otrzymał wiadomość. I pewnie czekałby tak dopóki ktoś nie poinformowałby go, że już nie musi, gdyby w pewnej chwili nie poczuł na gardle metalowego ostrza.

- Wykręć ten numer. - polecił beznamiętny, grobowy głos, a następnie ręka w wełnianej rękawiczce z obciętymi palcami pokazała mu stłamszoną kartkę papieru. W drugiej ręce właściciel głosu trzymał trzydziestocentymetrowy nóż myśliwski, obecnie delikatnie naciskający skórę na szyi Waldka.

- Y? - spytał jojarz, na krótką chwilę zapominając o swoim joju. Za jego plecami rozległo się westchnienie. Dłoń cofnęła się, by po chwili wrócić trzymając kartę telefoniczną i włożyć ją do automatu. Następnie podniosła

słuchawkę i podała ją Waldkowi. Automat posłusznie połknął plastikowy prostokąt.

- Wykręć numer. - powtórzył przyjacielski, kobiecy głos.

- Y?!

Kolejne westchnienie. W dłoni znów pojawił się skrawek papieru z dziesięciocyfrową liczbą. Fioletowe okularki znad ramienia Waldka obrzuciły ją uważnym spojrzeniem. Następnie palec wskazujący podniósł się i prześledził i zaczął powoli naciskać numery na metalowych guzikach automatu, jakby jego właściciel porównywał ich kształt do kształtu tych na kartce. Może rzeczywiście tak było.

- Przepraszam... - rozległ się z tyłu uprzejmy głos.

Leon przycisnął ostrze noża do gardła jojarza i powoli obrócił głowę. Za jego plecami stał niski, cherlawy mężczyzna w dresie.

- Pan dzwoni?

- Nienienie. - mężczyzna przełknął ślinę i zamachał rękoma. Dopiero w tej chwili zauważył, z kim ma do czynienia. - Ja tylko chciałem powiedzieć, że gdyby się panu skończyła karta... to ja zbieram.

Leon nie odpowiedział. Wystukał numery do końca i mruknął do jojarza:

- Teraz.

W słuchawce zamruczało, zapiszczało i rozległ się głos byłego porucznika Królestwa Ciemnoty.

- Waldek? - Kosmite nie czekał na odpowiedź. - Wspaniale, mam dla ciebie niesamowitą propozycję. Nie stresuj się, to ja miałem się z tobą spotkać i dostarczyć ci jojo. Niestety, coś nawaliło. Konkretnie, twoi przyjaciele, którzy mieli ci dostarczyć sznurek od joja. Tak się składa, że teraz my mamy ten sznurek. Słuchaj, a gdybyśmy byli tacy dobrzy i przynieślibyśmy ci i sznurek i jojo?

Chwila ciszy.

- No, chyba nie myślisz, że cię oszukujemy. Że jesteśmy jakimiś idiotami, którzy kupiliby jojo w jakimś kiosku i przynieśli ci je zamiast tamtego? No, coś ty. Słuchaj, mam twoje jojo. Mam twój sznurek. O, tu są. Szkoda, że nie możesz ich zobaczyć. Jutro przyjdę do ciebie na Dworzec i ci je pokażę. A ty dasz mi Wielki Akumulator. Taka była umowa.

Znowu chwila ciszy.

Gdyby uważnie się wsłuchać, możnaby usłyszeć szmer wyładowań elektrycznych w z dawien dawna nieużywanych neuronach jojarza.

- Oke. - mruknął w końcu Waldek. Gdyby i on wsłuchał się uważnie, w szumie słuchawki mógłby usłyszeć coś brzmiącego jak śmiech podnieconego osła.

- Świetnie! - głos Kosmite grzmiał optymizmem. - A teraz daj mi naszego wspólnego przyjaciela.

- Y?

- Tego pana, co stoi za tobą i przykłada ci nóż do szyi.

- A.

Waldek posłusznie podał telefon.

- Upewnij się, że zrozumiał i puść go. - i długi sygnał braku odbioru. Leon odłożył słuchawkę.

- Zrozumiałeś?

- E.

- Powiedz to.

- Zzz...

- Zresztą, nieważne.

Cień za plecami Waldka zniknął. Podobnie jak nieprzyjemny chłód metalu na grdyce.

Wiatr przyniósł od strony Wisły smród chemikaliów. Delikatny słup nikotynowego dymu zadrżał i rozpłynął się, porwany przez podmuch. Leon zgasił niedopałek o ścianę i rozejrzał się w poszukiwaniu... czegoś. Czegoś ruszającego się. Czyli żywego. A to oznacza, zdolnego do stania się czymś martwym.

Stał na tarasie widokowym Pałacu Joja i Joja. W około, opromieniana światłem zachodzącego słońca, rozciągała się jedna z najpiękniejszych panoram Warszawy. Jedna z najpiękniejszych, ponieważ sam Pałac nie wchodził w jej skład. Na przykład ta konkretna jej część, którą Leon miał po swojej lewej ręce, zawierała hotel Mariott, kilka kościołów, oraz wysoką na trzy metry metalową siatkę, oddzielającą obiekty podziwiane od podziwiających. Ściany tarasu na całej jego długości były upstrzone podpisami turystów - wyryte scyzorykami, nabazgrane ołówkami, długopisami, flamastrami, niezgrabnym dziecięcym pismem, nieczytelnymi zawijasami, sztywnymi drukowanymi literami, a miejscami nawet w wyrytych prze jakichś maniaków japońskich znaczkach, zapewniały lekturę na długie godziny. Pod warunkiem, że zwiedzający potrafił czytać.

- Uczę się. - mruknął, spoglądając na napisy.

- Hę? - rozległ się piskliwy tenor. Po chwili zza ściany, daleko przed nim, pojawiła się pryszczata głowa ze strzechą blond włosów na szczycie.

Leon splunął na chodnik. Ślina spłynęła w szczelinę między płytami.

- Jojo.

Delete wyskoczył na taras i stanął w rozkroku, próbując nadać swojej twarzy jak najbardziej morderczy wyraz. Tuż za nim pojawiła się olbrzymia sylwetka Kumite. Przez ramię białowłosego przewieszona była kabura pistoletu. Z

pistoletem w środku.

- Najpierw Satelite i Kosmite. Pokaż mi ich.

Leon gwizdnął przez zęby i ruchem głowy wskazał na wejście na taras, po jego prawej stronie. Ciężkie drzwi otworzyły się skrzypiąc niemiłosiernie i pojawił się w nich dziwny, dwugłowy i czteronożny kształt. Zachwiał się i przez krótką chwilę kiwał w przód i w tył, próbując złapać równowagę. A później spadł ze schodów i huknął o posadzkę.

Kosmite wypluł knebel i wrzasnął z bólu.

- Nie musiałeś nas wiązać aż tak mocno! - zza pleców zawtórowały mu jęki Satelite.

- Zamknij się.

Kumite skinął głową. Z kieszeni skórzanej kurtki, rozpiętej tak by każdy mógł zobaczyć jego potężną klatkę piersiową, wyciągnął drewniane kółko.

Nagle Delete zamrugał kaprawymi oczkami.

- Myślę, że gdzieś cię widziałem... - pisnął prawie kobiecym głosikiem, wpatrując się w Leona. - Tak, pamiętam. Byłeś wtedy tam. W Pizza Hut. Poznaję twoją twarz.

Leon cofnął się w cień.

- Mylisz mnie z kimś, cioto. Ja cię nie znam. -odpowiedział szorstko. - I nie byłem już dawno w Pizza Hut. Nie jadam tam od lat.

Kumite odsunął blondynka na bok i zrobił kilka kroków do przodu. Przekrzywił głowę, rzucając zawodowemu mordercy badawcze spojrzenie.

- Dziwne. Na pewno się już widzieliśmy. Więc gadaj do rzeczy: czy temu zaprzeczysz? - powiedział swoim podniecającym, śpiewnym tenorem.

- Mówię ci, nigdy się nie spotkaliśmy.

- Przecież widziałem go! Wygląda jak on! - krzyknął Delete. - E... po jaką cholerę gadamy wierszem?...(*)

Kumite schował jojo do kieszeni.

- To zmienia postać rzeczy. Nie mogę ci go oddać. Zresztą, i tak nie miałem takiego zamiaru.

Metalowy błysk w oku. Niewyraźny kształt sięgającej po broń długowłosej postaci, odbity w fiolecie okularów. W jednej chwili gwałtowny ruch ręki, w drugiej - dwóch ludzi o bezlitosnych spojrzeniach, mierzących do siebie nawzajem z czeskich półautomatów.

- Masz już sznurek. Nie mogę oddać ci joja.

- Więc nie dostaniesz tych dwóch palantów.

- Mam rozkaz odstawić ich przed oblicze Królowej Bursztynek.

- Jojo.

- Nie.

- Boguś, widziałam cię przed wejściem razem z kimś, kto przypominał mi... tego... co się dzieje?

Dwa mordercze spojrzenia przeniosły się na właściciela głosu. W wejściu na taras widokowy stała Czarodziejka z Księżyca, przyglądając się całej scenie parą bezrozumnych, błękitnych oczu. Zanim Leon zdążył zareagować, Kumite

wyciągnął drugi pistolet i wycelował prosto w jej twarz.

- Łaa! - wrzasnęła Gosia, wyciągając ręce w górę.

- Role się odwróciły, co? - zaśmiał się Kumite, zwracając się do Leona. - Teraz to ja mam przewagę. Co na to powiesz?

Leon obrzucił Czarodziejkę z Księżyca wściekłym spojrzeniem i warknął.

- Nie muszę nic mówić. Teraz to ty, jak każdy czarny charakter, opowiesz mi swój plan.

- Masz mnie za idiotę? Zresztą, oddasz mi i dezerterów i sznurek od joja. Tych dwóch przykładnie ukarzemy, a gdy połączę sznurek i jojo, pójdę na Dworzec Centralny, gdzie gość o imieniu Waldek da mi za nie Wielki Akumulator. Dzięki niemu Królowa Bursztynek będzie mogła obudzić Metallicę i zapanować nad światem! A wtedy...

Zza jego pleców rozległ się rozpaczliwy wrzask Delete.

- Kumite, opamiętaj się!

- Yyy... - Kumite zamknął usta i zamrugał gwałtownie powiekami. - O rany... nie wiem, co mnie naszło...

- Schematyczność scenariusza. - wycedził Kosmite. Przytaknęły mu jęki Satelite.

- Zamknij się. - dodał Leon. - Nie powiedział jeszcze nic nowego.

- I nie zamierzam! - Kumite potrząsnął spluwą.

Nagle coś jasnego i szybkiego jak cholera świsnęło, błysnęło, przeleciało obok Leona, raniąc go w ucho, a następnie uderzyło w ramię generała Królestwa Ciemnoty. Ten ryknął z bólu i wypuścił wycelowany w mordercę pistolet. Lecz druga ręka...

- Uważaj!

Leon rzucił się w bok, zasłaniając Gosię. Rozległ się huk wystrzału. Kumite zatoczył się do tyłu, wypuszczając spluwę z drugiej ręki i chwytając się za zranione ramię. Przez krótką chwilę Gosi zdawało się, że czas wstrzymał bieg. A później ciało płatnego mordercy osunęło się bezwładnie na posadzkę tarasu.

- Boguś!

Opadła na kolana obok niego, na brudne betonowe płyty. Nie dbała o to. Objęła go drżącymi rękoma i spojrzała przez łzy na szkarłatną plamę na jego piersi, powiększającą się z każdą chwilą. Dłoń, którą przyciskał do rany, była pełna krwi. Wyciągnął drugą dłoń i dotknął jej twarzy. Zapłakała, lecz krople jej łez nie spotkały jego palców... coś się zmieniło. Otoczyła ich wielobarwna aura, błękitna na zewnątrz i powoli przechodząca w róż w kierunku środka. A środkiem była Gosia. Jej strój zniknął, zastąpiony przez

białą szatę. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Bogusław... - szepnęła.- Czy... Czy to jest miłość?...

Uśmiechnął się słabo.

- Miłość?... - spytał cicho. A potem podniósł głowę i tym samym beznamiętnym głosem wypowiedział jedną z najdłuższych kwestii w swoim życiu: - Miłość to... takie coś, czego nie ma. To takie coś, co sprawia, że nie ma litości. To tak, jakby... budować dom i palić wszystko wokół. Miłość to jest słuchanie pod drzwiami, czy to jej buty tak skrzypią. Miłość jest wtedy, gdy do czterdziestoletniej kobiety wciąż mówisz "moja maleńka". Kiedy patrzysz jak ona je, a sam nie możesz nic przełknąć. Wtedy, kiedy nie zaśniesz, zanim nie dotkniesz jej brzucha. Kiedy stoicie pod drzewem, a ty

marzysz o tym, żeby się przewróciło, bo będziesz mógł ją osłonić.(**)

Pociągnęła nosem i spojrzała w jego fioletowe okulary.

- I wtedy, kiedy ktoś chce ją skrzywdzić, a ty zasłaniasz ją własnym ciałem?...

- Nie. Wtedy to jest taka praca. - i z tymi słowami zemdlał.

W tym momencie na taras wpadły Merkury, Mars, Jowisz, oraz Mruczek.

- O, cholera. - wystękała Mars, z wybałuszonymi oczętami i szczęką na wysokości kolan przyglądając się Gosi i Leonowi. I jak zwykle, zaraz bezwiednie dodała: - Boże, wybacz mi...

- Gosia jest królewną? Zupełnie bez sensu. - dodała Merkury.

- To znowu ty... - jęknęła z zachwytu Jupiter, spoglądając na Kumite.

- To znowu one! - odparł Kumite, podnosząc się i zataczając w kierunku Leona. - Delete, spadamy! Ale najpierw...

Upadł znowu i chwycił Leona za rękę. Gosia jęknęła protestująco.

- Jeśli nie mogę mieć tamtych dwóch palantów... - syknął, spoglądając na Satelite i Kosmite, którym właśnie udało się podnieść i teraz, związani, wspólnymi siłami próbowali znaleźć się jak najdalej od generała. - To wezmę przynajmniej ciebie!

Rozległo się głośne "Puff!" i Kumite zniknął w obłoku dymu. Razem z Leonem. Daleko za nim opadał na taras stos różowych płatków, pozostałość po pułkowniku Delete.

Czarodziejka z Księżyca rozpłakała się. Zaczęła machać rękoma, próbując złapać w nie dym.

- Gosiu, przestań... To nic nie da. - Mars uklękła obok niej, objęła i przytuliła.

- A... ale on... - łkała Gosia, wysmarkując się Reni w kołnierzyk.

- Wiem, gdzie jest! Wiem, gdzie go zabrali! - rozległ się za nimi zdesperowany głos. Dziewczyny obróciły się i ponownie kilka par oczu wyszło z orbit. Dwójka żołnierzy Królestwa Ciemnoty skakała sobie w najlepsze po tarasie, próbując uwolnić się z więzów. A jeden z nich wrzeszczał. - Możemy go uratować!

- Ekhem. - powiedziało coś.

- Leon przed akcją dał mi sznurek! Wiem jak zdobyć Wielki

Akumulator...

- Ekhem. - powtórzyło.

- Tylko nas najpierw rozwiążcie!

- Hej, może by tak ktoś zwrócił na nas uwagę?! - ryknęło coś białego, wyglądającego na kota i stojącego obok blondyny w marynarskim mundurku, kilka metrów za Kosmite. - W końcu to dzięki nam dzisiaj wygrałyście!

- Ciapek! - krzyknął(ęła) Mruczek i pobiegł(a) w stronę tego cosia. Coś miauknęło radośnie.

- Cześć Mruczek. Wy tam, Czarodziejki! Słuchać mnie!

Cztery pary oczu spojrzały na Ciapka z oczekiwaniem. Piąta, należąca do Satelite, spojrzała bo musiała, obrócona akurat w tę stronę.

- Dobra. Przedstawiam wam waszą piątą koleżankę... No, rusz się... Czarodziejkę z Wenusa!

Blondyna wyszła z cienia. Miała biało-żółty mundurek standardowego jak na czarodziejki kroju, długie włosy związane na szczycie zupełnie nie pasującą do reszty kokardą i fioletowe lennonki.

- Lara Croft?... - wyrwało się Gosi.

- Zgłupiałaś?! - warknął Ciapek.

- Hmm... chyba dobrze wybrałeś. Wygląda na profesjonalistkę. - pochwalił(a) Mruczek.

Blondyna gwałtownym ruchem zerwała okulary i rzuciła je w stronę Mariotta. Efekt zepsuła trochę metalowa siatka, od której odbiły się z brzękiem. Ciapek westchnął.

- Ehh... coś ty... To blondynka. - powiedział Ciapek, jakby to wszystko wyjaśniało. - Jej się wydaje, że to jakaś durna gra komputerowa. Że chodzi i strzela do różnych potworów. Dlatego tak się zachowuje. Gdybym powiedział jej, jak jest na prawdę, byłaby tak przerażona, że pewnie zgłupiałaby do

reszty. No, tylko na nią popatrz.

W tym momencie Czarodziejka z Wenusa z uśmiechem na ustach ruszyła do przodu. Podeszła do najbliżej stojącej Magdy, wyciągnęła rękę i powiedziała:

- Ja, Monika. Wy?

- Witam pana. Chętnie bym się panu przedstawił, ale wydaje mi się, że lepiej byśmy zachowali swoje imiona w tajemnicy.

- Y?

- Ja w sprawie transakcji. Rozmawiał pan ze mną przez telefon, pamięta pan?

- A.

- Tak, właśnie. Dokładnie przez tamten automat.

- ...

- Hmm... więc może od razu przejdziemy do rzeczy. Oto pańskie jojo. Plastikowe, z warstwą brokatu, tak jak to panu zapewne wyjaśniał pański przełożony. A tu sznurek z takim dziwnym dzyndzlem na końcu. Taki, jaki miał być.

- Hy...

- Chyba nie myśli pan, że moglibyśmy pana oszukać? Mówiłem to przez telefon i teraz powtórzę: nie kupiliśmy go w pierwszym lepszym kiosku i nie wyrwaliśmy sznurka. Jesteśmy poważnymi biznesmenami i brzydzimy się takimi płytkimi oszustwami. Nigdy nie zrobilibyśmy czegoś takiego.

- Aha.

- Dobrze. Zaufanie to podstawa interesu. A teraz, czy mógłby pan wypełnić pańską część umowy?

- ?

- Wielki Akumulator.

- Co?

- Źródło Mocy. Święty Artefakt. Masa innych frajerskich tytułów. To, co miał nam pan dać w zamian za jojo.

- Przepraszam, czy macie może zużyte karty telefoniczne? Bo zbieram.

- Nie, nie mamy. Cholera, no to jak będzie z tą baterią?!

- A. Bateria.

- No. Bateria.

- Chwila.

- ...

- Ma pan.

- E?... Przecież to jest... to jest zwykła bateria Duracella!

- Nie. Szef kazał powiedzieć... żeby nie myśleć... że to kupili w kiosku i już... bo nie. My są poważni... biznesmeni. To nie zwykła... bateria.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Tylko na kilka centymetrów, lecz to wystarczyło, by w szparze pojawiła się lufa pistoletu. Czarny, owalny kształt zastygł na chwilę w bezruchu. A potem zniknął. Jakaś niewidzialna ręka zamknęła drzwi równie bezszelestnie, co wcześniej je otworzyła. I znów chwila ciszy. Mrok zastygł w bezruchu, gęstniejąc w niewiele ponad półmetrowej szerokości wolnej przestrzeni między wejściem, a stojącą w korytarzu szafą. Ktoś stał tam... nie, to złe określenie. Istniał, jakby nigdy stąd nie odchodził, mimo iż przybył dopiero przed chwilą. Spowity czernią, przy której zwyczajna ciemność nocy była jak poranek na pustyni, cichy niczym krzyk na Księżycu i straszny. Wydawać by się mogło, że każdy zbliżający się do niego foton wolał zaryzykować złamanie praw fizyki,

aniżeli odbić się od jego płaszcza. Stał i nasłuchiwał.

Ktoś włamał się do jego mieszkania. Klamka od drzwi była ciepła... no, może nie ciepła. Chłodna. Prawdę mówiąc, zimna. Ale powinna być zimniejsza. Błoto na wycieraczce było zmieszane z ziarenkami żwiru, pochodzących najprawdopodobniej z wykopów przed Pałacem Joja i Joja. Zamkniętych było tylko pięć z sześciu zamków, a rygle nie zostały dokładnie zaciągnięte. Do tego pies sąsiadki nie szczekał. To przesądzało. Ktoś włamał się do jego mieszkania. I teraz będzie musiał się z tego wytłumaczyć.

Zasłona z łącząnych rzemykami drewnianych palików, oddzielająca główny pokój od korytarza, uchyliła się z charakterystycznym szmerem. Tuż za nią pojawiła się wysoka postać w wojskowym mundurze. Światło lampy oświetlało jej plecy, lecz twarz pozostawała w cieniu. Nagle drobny promień swiatła wystrzelił znad jej ramienia i uderzył w ukrywające się przy drzwiach uosobienie śmierci. Fioletowe lennonki błysnęły w mroku i zaraz zniknęły. A Satelite, z krzykiem przerażenia zamarłym na ustach, przeleciał przez

pokój i uderzył w przeciwległą ścianę.

- A gdzie herbata? - mruknął beznamiętnie Kosmite, przyglądając się wymierzonej w niego lufie pistoletu. Druga, podobna, zastygła pięć centymetrów od twarzy Satelite.

Leon rzucił dezerterowi z Królestwa Ciemnoty długie spojrzenie znad okularów. Nic nie powiedział.

- Ała, ała, ała... - zajęczał Satelite, niepewnie stając na nogach.

- Chyba będziemy musieli się obejść...

Twarz Leona wykrzywiło coś, co przy odrobinie dobrej woli można byłoby nazwać uśmiechem.

- W lodówce jest tylko mleko. - mruknął. Ruchem głowy wskazał na kanapę, na której siedział Kosmite. - Ty też.

Satelite zajęczał, prawą rękę przesuwając po karku, lecz posłusznie spełnił rozkaz. Po chwili obydwaj byli wojskowi siedzieli naprzeciw najwyższej klasy czeskich półautomatów.

- Czemu? - warknął Leon siadając w fotelu. Ani na chwilę nie spuścił dezerterów z muszki.

- Co 'czemu'? - jęknął Satelite.

- Włamaliście się.

- To był jedyny sposób... - były wojskowy wciąż rozcierał potłuczone kości.

- Trzeba było zapukać.

- Nie było cię w domu.

- Fakt. - Leon prawie niezauważalnie skinął głową. O dziwo, było to dla niego zupełnie logiczne wyjaśnienie.

- Przepraszam pana bardzo... - Kosmite pochylił się do przodu, poprawiając poły marynarki i posyłając Leonowi najbardziej przyjacielski ze swoich uśmiechów. - Najwyraźniej nie wie pan jeszcze kim jesteśmy...

- Wiem. Królestwo Ciemnoty. I nie szczerz do mnie zębów jak kretyn.

Kosmite stracił wątek wspaniałej przemowy, która właśnie zaczynał. Przez chwilę wpatrywał się tępo w przestrzeń, a następnie odchrząknął i powtórzył:

- Przepraszam pana bardzo. Już nie pracujemy dla Królestwa Ciemnoty. Obecnie działamy na własną rękę. Mamy dla pana propozycję...

- Streszczaj się.

- ... która obu stronom... eee... co?...

- Wyrażę to jaśniej. Dlaczego mam wam nie wpakować w mózgi ołowiu?

Satelite jęknął.

- Bo wiem jak odzyskać sznurek od joja! - wrzasnął Kosmite, posyłając w diabły swoje kwieciste przemówienie.

Rozległ się donośny, wibrujący dźwięk i dezerter sięgnął do kieszeni swojejmarynarki po telefon komórkowy. Wyciągnął go i spojrzał ze zdziwieniem na przedmiot w swojej ręce. To nie jego komórka dzwoniła. Z kwaśną miną schował ją spowrotem.

Leon położył pistolet na oparciu fotela. W jego prawej ręce pojawił się żółto-niebieski aparat Nokii. Wystukał kilka przycisków.

- Memory, fine. Boguś. - mruknął do słuchawki.

- Hej, hej, Leonie! - odpowiedział mu piskliwy, nieprzyjemny tenor. - To ja, Delete. Pewnie się dziwisz, skąd znam twój numer telefonu? Otóż zadzwoniłem na informację i powiedziałem, że jestem twoim młodszym

braciszkiem. A ci uprzejmi i mili ludzie bez słowa podali mi wszystkie twoje dane. Wiem też, że jest u ciebie tych dwóch niedobrych dezerterów, Kosmite i Satelite. Nie uwierzysz, o jakich rzeczach tam na informacji...

- Czego chcesz, cioto?

Tenor zamilkł. Przez krótką chwilę Delete wydawał z siebie tylko niezrozumiałe piski.

- Skąd wiesz?... - zapytał w końcu łamiącym się głosem.

- Ja też dzwoniłem na informację.

- Eee... no tak... tego... - zaśmiał się nerwowo i przełknął ślinę.

- Królowa Bursztynek ma dla ciebie propozycję. Dostarczysz nam uciekinierów, a my... eee... my...

Leon obrzucił siedzących przed nim żołnierzy beznamiętnym spojrzeniem.

- Oddacie mi jojo. - burknął do słuchawki. W słuchawce coś jęknęło ze zdumienia.

- Jojo?!... Skąd?... Ja... ja to muszę ustalić!

- Dość. Jojo, albo nic. Jutro o szóstej wieczór, Pałac Joja i Joja, na ostatnim piętrze. Rozumiesz? Dobrze. Nie chce mi się z tobą gadać.

Leon wyłączył komórkę, schował ją i wolną dłonią podrapał się po brodzie.

- Zmiana planów. Nie zabiję was. - mruknął zawiedzionym głosem.

Kosmite odetchnął z ulgą i znów błysnął zębami w uśmiechu.

- Wiem, czego ta ciota od ciebie chciała. Zdajesz sobie sprawę, że to pułapka?

- Taa.

- A ja mam plan, który pozwoli nam jej uniknąć. Myślę, że się dogadamy.

Kamera numer jeden. Śnieżnobiały, bawełniany fartuch, podobna maska, gumowe rękawiczki na pluszowych łapkach różowego koloru. Lekarz. Obok niego drugi, ubrany w podobny sposób. Królicze uszy unoszą się w górę nad pluszowymi pyszczkami, sygnalizując skupienie i najwyższą ostrożność. Przed nimi znajduje się szara, nieprzytomna postać, po szyję okryta krochmalonym, prawie sztywnym, prześcieradłem. Lekarz odsuwa je powoli.

Kamera numer dwa. Zbliżenie. Lekarz otwiera plastikową klapę na brzuchu pacjenta. Zmiana kamery. Dwie pary wielkich, szklanych oczu spoglądają prosto w obiektyw. Wnętrze jest puste. Wnętrze jest ciemne. Lecz w mroku czai się groźba, potencjał niespotykanej siły, która może zniszczyć świat.

Metalowe zawiasy skrzypią cicho. Zmiana kamery. Błękitne, błyszczące ślepia pielęgniarki wnoszącej owalny, żółto-czarny przedmiot na aluminiowej tacy. Lekarz kiwa głową, zdejmuje przedmiot z tacy i z namaszczeniem wkłada go we wnętrze pacjenta. Następnie powoli zamyka klapę.

- Koniec części czwartej -

---------------------------------------------------------------------------

* Zainteresowanym polecam przesłuchanie musicalu 'Jesus Christ Superstar',

zwłaszcza utworu 'Peter's Denial'.

** Greetz to mighty producers of 'Sara' :)

---------------------------------------------------------------------------

Sam U. Rai of SMD (samchan@poczta.onet.pl), v1.2 September'99. Windoze polf.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.