Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Przygody Brata Kleofasa

Zapach Śmierci

Autor:fresser
Korekta:Mai_chan
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Mroczne
Uwagi:Przemoc
Dodany:2006-09-20 12:20:34
Aktualizowany:2008-03-14 21:01:29



"Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki ani nogi" Wyliczanka dziecięca


Czy ja jestem?

Ból.

Jestem.

Nie mogę się ruszyć. Nie mogę...

Ból.

Nie mogę krzyczeć.

Gdzie ja jestem?

A miało być tak pięknie.....

***

Żywiłem nadzieję, że nie spędzę kolejnej nocy pod chmurką, gdzie dziki zwierz i ciemne moce grasują, także zaczynałem się już poważnie martwić, gdyż zmierzchało, a z brzucha dobiegało coraz głośniejsze burczenie. Lecz kiedy las zaczął się na dobre rozrzedzać, odetchnąłem z ulgą. Nie wiem czemu ale źle się w nim czułem, ponieważ każde trzaśnięcie gałęzi czy konaru, większy podmuch wiatru wywoływał we mnie dreszcze przerażenia, a przecież nie należę do ludzi strachliwych. Jak by zastała mnie tam noc, na pewno bym nie spał, tylko zaryzykowałbym dalszą jazdę po dukcie w całkowitej ciemności. Dziwny ten las, taki nieprzyjazny, pierwszy raz z czymś takim się spotkałem.

Ku mojej radości, po stosunkowo krótkiej jeździe przez pola, zauważyłem malutkie budynki a za nimi w oddali mój cel podróży. Już niedługo będę mógł zakosztować kąpieli, wieczerzy i zapaść w długi, długi sen.

Wjechałem powoli do sioła i zamiast gorącego przyjęcia, przywitała mnie cisza i wszechogarniająca pustka, podobna do tej z lasu. Odgłos kopyt konia szedł dalekim echem po wiosce, hen aż do lasu i nawet jeden pies z kulawą nogą na mnie nie zaszczekał. Budynków w niej nie było dużo, ale wystarczająco, żeby zaobserwować, że ludzie albo śpią, albo poszli w pole, a może po prostu schowali się gdzieś. Było za wcześnie na sen i za późno na rolę, więc raczej musieli się schować w swoich ziemiankach lub tam, gdzie Książę Pan chodzi piechotą. Nagle zobaczyłem błyszczące i przerażone oczy wpatrzone we mnie zza węgła malutkiej chaty. Gdy tylko ten ktoś zorientował się, że został zauważony, szybko się odwrócił i schował się w głąb izby.

Dziwni ludzie, których strach ogarnia na widok pojedynczych przejezdnych, a przecież mają niedaleko stąd kasztel. Zwłaszcza, że po ostatniej wojnie bać się zbójów i oddziałów wolnych najmitów nie powinni, bo te po ostatniej wojnie albo zostały roztarte w proch przez władcę, albo same się rozwiązały i wojacy wrócili z łupem do swoich domów.

Może wieśniacy wcale się nie bali się rabusiów, tylko... No cóż mam nadzieję, że pogłoski usłyszane od biskupa okażą się zwykłymi zabobonami i jedną wielką pomyłką. Skończyły się dla mnie wygody dużej metropolii i nastał czas prostego wieśniaczego życia. Na szczęście moich starych kości, zza zakrętu wyłoniły się wreszcie szare zabudowania klasztoru, mojej nowej siedziby. W momencie, gdy podjechałem do bramy, zerwał się wieczorny, nieprzyjazny zimny wiatr. Chociaż byłem tak blisko, praktycznie u celu podróży, nadal nie czułem się bezpiecznie, gdyż dalej niosłem na barkach duszący ciężar lasu. Dziwne, że słońce ledwo chyli się ku zachodowi, i już chowają się przed pierwszym lepszym. Postałem chwilę, przed główną bramą i gdy nie zobaczyłem żadnego ruchu z tamtej strony, krzyknąłem:

- Otwórzcie wrota, dobrzy ludzie! - odpowiedziało mi echo i burczący brzuch. Skoro gościnnością tutaj nie grzeszą, to w takim razie mam nadzieję, że braciszkowie w ogóle nie grzeszą i nie łamią przykazań. Koń zaczął się niecierpliwić jeszcze bardziej niż ja i nerwowo przestępował z kopyta na kopyta. Byłem całkowicie wyczerpany zarówno fizycznie i psychicznie, lecz zebrałem się ostatkiem sił i krzyknąłem:

- Otwórzcie wrota! Dobrzy ... - głos uwiązł mi w zaschniętym gardle.

- Kto tam? Bo psami poszczujemy! - usłyszałem zduszony głos zza muru.

- To tak witacie nowego przeora?! Jestem Ojciec Kleofas, cztery dni do was jechałem, musieliście przecież wiedzieć o moim rychłym przybyciu. - Po dłuższej chwili, gdy już zaczynałem się irytować, na szczęście moich nowych podwładnych, usłyszałem gwałtowną rozmowę za murem, między kilkoma mnichami. Po czym jeden z tych co było najwięcej słychać, krzyknął:

- Wybaczcie Ojcze tę ostrożność, lecz czasy są nieciekawe i mnóstwo motłochu kręci się w okolicy!

- Szybko, otwierać te drzwi, to nowy przełożony! - usłyszałem ten sam głos, już nie do mnie skierowany. Potężne dębowe drzwi otworzyły się z przeraźliwym skrzypieniem starych, dawno nienaoliwionych zawiasów.

Po krótkiej chwili wpuszczono mnie do środka i zobaczyłem grupkę mnichów tłoczących się na podwórzu. Lekko mnie rozbawiły ich ciekawskie i wnikliwe spojrzenia.

- Witamy szanownego gościa w naszych niskich progach! - zawołał najgrubszy z nich, chyba ten sam, co krzyczał na mnie wcześniej.

- Teraz są to i moje progi, drodzy braciszkowie, serdecznie witam wszystkich!

- Witamy! - krzyknęli gromko wszyscy zebrani.

- Bardzo raduje mnie taka żywa reakcja na moje przybycie! - ucieszyłem się na ich spontaniczność i żywiołowość. Wjechałem powoli na mały dziedziniec i uderzył we mnie porządek jaki na nim panował. Widzę, że nie będę miał tutaj nic do roboty, spokój, ład i cisza. - Czego można chcieć więcej od życia.

Kiedy stajenny rozkulbaczył konia, nagle przypomniały mi się ostre słowa jakimi zostałem przywitany.

- Przepraszam Bracie Anzelmie, dlaczego nie chcieliście wpuścić mnie do klasztoru, taki tu macie w okolicy porządek, ciszę, przez cały dzień jadąc nie spotkałem żywej istoty, a wy mi tam o jakimś motłochu mówicie. W dodatku wiem, że macie w pobliżu warownię, a ludzie siedzą cichutko jak myszy pod miotłą? - najgrubszy z nich, ten co tak głośno krzyczał, zafrasował się mocno słysząc moje słowa, rozejrzał się strachliwie dookoła i cicho rzekł:

- No, właśnie o to chodzi, że żywej istoty to my się nie boimy.... - nie zdążył dokończyć, bo nagłe przybiegł mnich, którego wcześniej nie widziałem, był uśmiechnięty od ucha do ucha, głośno sapał, bo bieganie przy jego tuszy wybitnie mu przeszkadzało.

- Witamy, witamy Wielebnego! - Krzycząc to, prawie upadł mi do nóg, potem zwrócił się do innych braci - Co tak stoicie! Czemu nie zaprosicie Wielebnego na strawę! - krzyczał,

- Kołodziej weźże tobołki od Wielebnego! - młody diakon ubrany w lichy habit, wystąpił z tłumu i zabrał je bez słowa.

- Zapraszamy, zapraszamy! - prowadził do głównej izby - już wszystko gotowe, gorące i palce lizać. - Gdy tak cieszył się od ucha do ucha, przypomniała mi się niedokończona rozmowa.

– Zaraz, zaraz, przepraszam bracie Anzelmie, a czy to, o czym brat wcześniej mówił, nie ma związku rzekomym zaginięciem waszego poprzedniego przełożonego, Brata Józefa?

Gdy tylko wypowiedziałem to imię, wszyscy umilkli. Z twarzy mnicha, który nas tak ochoczo prowadził, nagle znikł uśmiech, a w oczach pojawił się strach i ręce zaczęły mu się trząść tak, że wypuścił z nich różaniec. Musiał się chyba bardzo zdenerwować, bo zerwał rzemień, a koraliki potoczyły się po posadzce. Głośny grzechot wypełnił izbę, ale chociaż mnisi szybko je wyzbierali, to jeszcze przez długą chwilę słychać było pogłos. Diakoni podtrzymali pod ramiona chwiejącego się brata Wacława i odprowadzili go. Brat Anzelm z wymuszonym uśmiechem na twarzy drżącym głosem mi odpowiedział.

- Brat Wacław źle się poczuł, zapewne z głodu. Dziwna sprawa, proszę Ojca, o szczegółach zaginięcia opowiemy wam przy stole. Zapraszam na skromny posiłek, bo już zapewne stygnie.

Zamilkł, gdy weszliśmy do większej, mrocznej sali, gdzie już po środku stał nakryty potężny dębowy stół. Mięsiwo i owoce zalegały na całym obrusie.

Przy stole zebrało się w sumie ponad dwudziestu braci. Jedliśmy w milczeniu, z ciekawości przyglądałem się każdemu z nich. Przy posiłku nie było jeszcze brata Wacława, co podobno, tak bardzo zgłodniał, że aż osłabł. Coś niedobrego musiało się dziać w tym klasztorze, lub jego okolicach, już od jakiegoś czasu, bo wszyscy wyglądali na znerwicowanych i zmęczonych. Przemilczałem to jednak, bo nie chciałem denerwować ich przy posiłku. Po jakimś czasie dołączył do nas brat Wacław. Usiadł w kącie i powolutku, kęs za kęsem, nie odnosząc wzroku, wypełniał swe obowiązki względem ciała.

- Proszę opowiedzieć o moim poprzedniku - rzekłem, gdym nasycił pierwszy głód.

Gdy tylko brat Wacław usłyszał te słowa znowu zbladł, wstał od stołu i szybko wyszedł.

- Czemu on tak dziwnie zareagował na imię ojca Józefa? - zapytałem wskazując na właśnie zamykane drzwi od zewnątrz.

- Biedny brat Wacław, biedny brat Józef..., biedni jesteśmy po niepowetowanej stracie naszego przeora... - wszyscy się zasępili i umilkli, oprócz najstarszego, najbliżej mnie siedzącego.

- Brat Wacław do tej pory nie otrząsnął się po stracie ojca Józefa, ponieważ był jego bliskim przyjacielem a także spowiednikiem. Zaiste, dziwna historia z tym zniknięciem. - zasmucił się jeszcze bardziej, pochylił głowę i kontynuował opowieść.

- Brat Józef to był zacny człek, dbał jak żaden z nas o szerzenie wiary. Tropił i tępił starych bogów z taką zażartością, że wielokrotnie osobiście toporem ścinał znalezione posągi o wielu twarzach. Ludzie zapewne kochali go za to, że z takim zapałem niesie im zbawienie. Jego ostatnim wspaniałym czynem było postawienie wielkiego krzyża na okolicznych wzgórzach. W dodatku człowiekiem uczonym był, dużo ksiąg czytał, zielarstwem się parał, żeby jego "owieczki", jak to ludność nazywał, zdrowiem się cieszyły. Wybrał się wtedy, tego pechowego dnia, jak zwykle o poranku, po nowe zioła do lasu z małym sierpem. Gdy wieczorem nie wrócił, od razu wszyscy, co do jednego, ruszyliśmy w knieje na poszukiwania. Po dwóch dniach znaleziono tylko jego habit przybity sierpem do krzyża, który sam wcześniej stawiał...

- Zaiste, niezwykła to historia - skomentowałem.

- Najdziwniejsze jest to, że nie znaleziono jego zwłok, chociaż przez dwa tygodnie wszyscy mnisi i cała wieś przeszukali cały las, bagna i moczary. - W oczach mnicha zauważyłem potężne krople łez, a głos zaczął mu się łamać.

- Jeśli zginął pożarty w całości przez dzikie zwierzę, to czemu powiesił habit na krzyżu? - ta historia coraz bardziej mnie zaczęła intrygować i przerażać.

- Nie wiem Wielebny, tak jak wam już powiedziałem, zagadka to wielka i mam jedynie nadzieję, że jeśli zaiste nie żyje, to teraz dołączył do grona anieli...- na te słowa rozpłakał się na dobre.

- Zgadzam się z tobą Bracie Anzelmie, trzeba teraz się modlić do Boga o zbawienie jego duszy. Wybaczcie jestem zmęczony, a od jutra rozpocznę urzędowanie. Teraz marzę tylko o długim śnie, dobranoc wszystkim.

- Dobranoc, Ojcze Kleofasie! - odpowiedzieli mi wszyscy zgromadzeni. Gdy wychodziłem, zauważyłem, że część z nich też zaczęła płakać, a inni siedzieli zasępieni w małych grupkach i cicho między sobą rozmawiali.

Po kolacji rozgościłem się w moim nowym lokum - małej celi na poddaszu. Niewielkie okienko wychodziło na ten stary nieprzenikniony las, nad którym powoli zaczął się wznosić księżyc w pełni. Piękna to będzie noc i gdybym nie był tak bardzo zmęczony, to wybrałbym się na spacer.

Będę mógł wreszcie odpocząć po wykwintnych i napuszonych ucztach u arcybiskupa Bobka. Ten stary chlejus wciąż cieszy się za dużym szacunkiem u obecnego władcy, Teodora Wspaniałego, przez co byliśmy ciągle zapraszani do stolicy. Po dwóch latach rozpustnego życia jako sekretarz biskupa, znudziły mi się w końcu ciągłe biesiady i zepsucie.

Coś we mnie pękło i przypomniałem sobie, dlaczego i po co wstąpiłem do zakonu. Dopiero po moich usilnych prośbach i błaganiach Bobek się zgodził. Jednak zbyt dosłownie i przewrotnie wziął moje słowa: "Chciałbym krzewić wiarę wśród prostego ludu" - i wysłał mnie tam, gdzie pogaństwo grasowało, a pierwsi misjonarze przybyli dopiero przed pięcioma dekadami.

Z listów od mnichów wynikało, że mój poprzednik zaginął przed pół roku, a plebs po kątach trzyma stare posągi i modli się do drzew. Na dodatek znajdowano jeszcze gdzieniegdzie stosy żałobne, na których palono nie tylko zmarłego, ale także jego żonę, a czasami dobytek i całą służbę, która nie zdążyła uciec do lasu. Ale cóż, obyczaje pogańskie straszne są i okrutne, lecz niezależnie od ceny trzeba je wytępić.

Nagle usłyszałem stukanie do moich drzwi.

- Ojcze Kleofasie, Ojcze Kleofasie! - do moich uszu dobiegły słowa.

- Czego nękacie mnie o tak późnej porze, przecież mówiłem, że jestem zmęczony po podróży?

- Wybacz Ojcze, ale Ojciec musi to zobaczyć. - do pokoiku wsunęła się płowa głowa jednego z kleryków.

- O cóż chodzi?! Jak ci na imię młokosie? - chciałem tylko spać, nic więcej.

- Stefan, Ojcze Kleofasie, Stefek mnie wołają - mówił to powoli cedząc każdą głoskę.

- Jeśli niepotrzebnie zawracasz mi głowę, to jutro będziesz czyścił latryny... - Rozdrażniony, chciałem już go wygonić z izby, ale gdy zobaczyłem jego rozszerzone źrenice i nastroszone włosy, od razu przypomniał mi się brat Wacław i jego dziwna reakcja.

- Straszne, straszne rzeczy dzieją się w okolicy! - mówił, głośno przełykając ślinę. - Już od kilku miesięcy z okolicznych wiosek znikają ludzie, nikt nie jest pewny jutra. Proszę Ojca, prawie cała wieś zebrała się przy kościele. - Po jego głosie można było czuć, że boi się okrutnie.

- W takim razie chodźmy tam, bo sprawa wygląda na poważną. - Pewnie ma związek ze zniknięciem Brata Józefa.

Na dziedzińcu klasztoru stało kilka wozów drabiniastych, a w bramie świątyni bożej tłoczył się tłum wieśniaków.

- Zróbcie miejsce dla przeora! - zawołał brat Stefan.

Ludzie rozstąpili się, niektórzy nawet klęknęli, robiąc znak krzyża.

- Kto jest naczelnikiem tej społeczności?- Zapytałem, gdym znalazł się w środku kościoła.

- Ja, a bo co? - ryknął, odwracając się potężny kmieć. Popatrzył na mnie chwilę, pomyślał, a widać ciężko mu to szło i wreszcie odezwał się do mnie łagodniejszym już tonem.

- Wybaczcie mi Ojcze, nie wiedziałem, że to Wy, ale na ostatniej mszy zapowiadano rychłe przybycie tak szacownego gościa, ale nie sądziłem, że przed tą niedzielą. Nazywam się Prostak, Józef Prostak, jestem naczelnikiem tej wioski, wiernym sługą kasztelana Birwuty. Witamy na odludziu, gdzie ostatnio wilcy, albo inne ścierwo, strasznie moich ludzi gnębi. - Zamilkł, bo musiał złapać oddech, po czym spojrzał na zgromadzonych w kościele i rzekł do nich:

- Pokażcie Wielebnemu, co zostało z Antka!- gdy rozstąpili się, oczom mym ukazał się bardzo smutny widok. Przed ołtarzem, na białym prześcieradle leżał młody chłopak, cały ubabrany błotem i krwią.

- Matko Przenajświętsza! - krzyknąłem, bo dawno tak zmasakrowanych zwłok nie widziałem. Podszedłem bliżej, zauważyłem rozerwane gardło, lewa ręka wisiała na strzępach skóry, a wszędzie były widoczne liczne rany po zębach.

- Przecież on, biedaczysko, tylko w nocnej koszulinie - zdziwiłem się.

- Tak, Panie - zapłakała jakaś stara kobiecina za moimi plecami. - Gdy synuś kładł się spać, to był taki szczęśliwy i zadowolony, a po północy nagle się zerwał z wyra i pobiegł z krzykiem do lasu. Wszystkich tym obudził i zaczęliśmy go gonić, a potem szukać. Dopiero dzisiaj nad ranem myśliwi go znaleźli głęboko w lesie, prawie cały był schowany w borsuczej norze. Kruki na szczęście zdradziły gdzie leży mój biedny Antoś. Ratuj nas Panie, tyś światowy człek, podobno na wypędzaniu złych duchów się znasz, ratuj, bo cała wioska zginie! - kobieta załamała ręce i padła mi do nóg.

- Matko, głupot się nasłuchałaś o mnie, jedynie w Boga trzeba wierzyć i w nim siła. - Od lat dziesięciu najlepszym egzorcystą jestem w promieniu 500 mil, ale nie muszą tego od razu wiedzieć, a poza tym miałem już dosyć użerania się z demonami i duchami zmarłych.

- Modlitwa i jeszcze raz... - chciałem ich w jakiś sposób uspokoić, żeby nie popełnili głupstwa, ale wszyscy podburzeni przez swego przywódcę zaczęli coraz głośniej rozmawiać, nie słuchając mnie.

- Jakiego Boga? Wideł i ognia tu trzeba, licho w lesie siedzi i trzeba je wytępić! - przerwał mi naczelnik Prostak.

- Wy, panie Prostak, nie bluźnij i zostawcież pomstę Panu Naszemu Najwyższemu, a ludziom każ wracać do domu. Przecież widać, że siła nieczysta chłopaka zabiła, a wasze widły i cepy nic na nią nie poradzą! - Już prawie krzyczałem, bo miałem nadzieję, że przemówię im do rozsądku. Pomyliłem się, nie mieli go ani krztyny i pewnie zapłacą za to gardłem.

- Wybacz mi Ojcze, może i prosty chłop jestem, ale wiem, co należy czynić. Miarka się przebrała. Spalimy i wyrżniemy to ścierwo, co zalęgło się przy starym smętarzu. Im szybciej, tym lepiej. - Prostak wpienił się niemożebnie, a ludzie podchwycili jego zapał i coraz mocniej zaczęli ściskać drzewce swoich "broni".

- Na Boga! Powtarzam, nic tej nocy dobrego nie zrobicie, jeno zginiecie marnie! - starałem się krzykiem uspokoić motłoch, lecz nic to nie dało.

- Nie czas na modlitwy, z kłopotem sami się uporamy - ogniem i widłami! - darło się pospólstwo z Prostakiem na czele. Prostak wpadł w szał bojowy i myślę, że jakby coś mu się teraz przewidziało, to tą swoją wielką kosą mógłby i potężne drzewo ściąć. Widząc, że nie przekonam tak upartego kmiecia, rzekłem tak, żeby każdy słyszał:

- Róbcie, co chcecie. Ja jedynie mogę was pobłogosławić, a tego biedaka - pokazałem na zwłoki - zostawcie w kaplicy, gdyż chciałbym dzisiaj w nocy pomodlić się za jego duszę nieśmiertelną.

- Niech i tak będzie, Ojcze - rzekł Prostak, klęknął i zaczął się modlić, za nim, jak jeden, klęknęli wszyscy.

Gdy skończyłem krótkie nabożeństwo, gromada chłopów z krzykiem ruszyła do lasu. Strasznie się martwiłem o ich los, więc poprosiłem brata Anzelma o przydzielenie mi dwóch młodych, rezolutnych kleryków. Pokazał palcem na dwóch najbliżej stojących, byli to Piast i Kołodziej. Zawołani szybko przyszli i niepewnie stanęli przede mną, nie wiedząc, czego mogą się spodziewać po nowym przełożonym.

- Dziękuję, Bracie Anzelmie, możecie iść już spać, razem z innymi.

- Ależ Wielebny, przecież jesteś zmęczony po podróży, my się wszystkim zajmiemy, przypilnujemy, obmyjemy i posprzątamy. - mówił z wyraźnym brakiem przekonania.

- Może tak, może i nie - odpowiedziałem niegrzecznie - proszę mi wybaczyć, ale widzę tutaj dziwne rzeczy, bardzo dziwne rzeczy, jeśli mi brat pozwoli, będę postępował wedle własnego uznania - w sumie niepotrzebnie jego zbeształem, bo wiem, że chciał pomóc, ale walcząc ze znużeniem, nie miałem już siły na owijanie w bawełnę.

- Tak, Ojcze Kleofasie, jak sobie życzysz - Anzelm, z lekko obrażoną miną, odwrócił się i poszedł w kierunku swojej celi. Przypomniałem sobie o czymś i zawołałem za nim.

- Przepraszam! Ale jeśli mi chce braciszek naprawdę pomóc, to proszę nam przynieść dobry trunek i coś do jedzenia, bo noc przede mną długa. - Na te słowa, wyraźnie rozpromieniał i ucieszony rzekł:

- Już lecę, lecę... - i pobiegł.

W kościele zostałem tylko ja i moich dwóch pomocników - Kołodziej i Past. Pierwszy był wysokim brunetem, w zasadzie tak samo jak Piast, tylko od niego o głowę wyższy. Piast rozglądał się nerwowo po całym kościele, natomiast Kołodziej stał hardo i patrzył się na mnie swoimi brązowymi oczami, mina mu zrzedła dopiero, gdy się odsunąłem i ujrzał na prześcieradle swoje przeznaczenie. Od razu wiedziałem, który będzie się nadawał do którego zadania. Myliłem się.

- Piast, przyniesiesz mi do kaplicy wiadro gorącej wody, ostry nóż, kadzidło i szaty dla Antka, żeby goły nie leżał. Natomiast ty Kołodzieju, wdziej ciemny płaszcz i śledź wieśniaków, a rano mi powiesz, coś widział. Tylko bądź cicho, bo przez pomyłkę zadźgają cię bez słowa wyjaśnienia.

- Panie, ja się ciemnego lasu bojam. - Kołodziej szeroko otworzył oczy i zaczął się cały trząść.

- Nie bojam, tylko boję; no to, w takim razie, Piaście, może zamienisz się z kompanem?

- Tak, Ojcze Kleofasie, z chęcią, bo ja się duchów nie stracham, a wcześniej całe tygodnie spędzałem w lesie na polowaniach. Pewno bym myśliwym został, gdyby nie moja babka, stara dewotka, uparła się i do zakonu mnie oddała.

- W takim razie pospiesz się, bo zgubisz ich. Jak coś się złego stanie, uciekaj i nie narażaj życia.

Gdy byłem już sam, obmyłem wodą zwłoki chłopaka i obejrzałem je dokładnie. Były strasznie pokancerowane, lewa ręka wisiała na strzępach, gardło rozerwane - koszmar. Najgorsze było to, że wszędzie na ciele odznaczały się ślady małych ostrych ząbków, nie zwierzęcych, ale ludzkich.

- Co za zgroza - szepnąłem do siebie.

Kiedyś słyszałem opowieści o strzygoniach i innych wąpierzach, ale uznałem to za wierutną bujdę, aż do dnia dzisiejszego. Biedni głupcy, pewno zginą marnie, rozszarpani przez jakieś piekielne istoty. Zwykłe egzorcyzmy się tu na nic nie zdadzą, może w bibliotece znajdę odpowiedź, jak pozbyć się zarazy z lasu. Obudziłem Kołodzieja, który zasnął na klepisku.

- Posprzątaj i przyodziej trupa w ubrania, coś je przyniósł.

- Tak, Ojcze Kleofasie - po tonie jego głosu można było wywnioskować, że nie jest za szczęśliwy z powierzonego zadania, ale zawsze było tutaj bezpieczniej niż w lesie. - No, tak książki, bym zapomniał.

- Powiedz mi jeszcze, Kołodzieju, czy jest tu jakiś księgozbiór, bo sprawdzić coś muszę.

- Jest malutka izdebka, gdzie czasami brat Michał przepisuje stare inkunabuły, a wejście do niej jest od strony lasu. Świece Ojciec znajdzie nad drzwiami, ale dużego księgozbioru nie mamy i z tego, co pamiętam, na ziemi leży parę starych woluminów nie ruszanych od czasu, gdy zostały przywiezione przez jednego mnicha przed laty.

- Dziękuję, w nagrodę, gdy skończysz, poczęstuj się tym pysznym winem, które przyniósł brat Anzelm.

- Dziękuję, Ojcze Kleofasie.

Gdy wychodziłem, nagle przeszył mnie dreszcz, gdyż przez chwilę wydawało mi się, że Antek patrzy na mnie swoim szklanym wzrokiem.

- Przecież to trup - pomyślałem i uspokoiłem się, zaraz dodałem stanowczym głosem:

- Tylko spraw się dobrze, bo nad ranem przyjdę i sprawdzę.

- Tak, Ojcze Kleofasie.

Biblioteka była zatęchłą norą, a księgi od dotyku prawie się rozsypywały. Gdzieś w "norze" popiskiwało, a na drzewie głośno pohukiwała sowa. Nawet w nocy nie można mieć ciszy i spokoju. Same psałterze i kroniki, lecz końcu, na dole półki zobaczyłem wielką księgę i to w momencie, gdy zaczynało mnie dosięgać zwątpienie, że nic przydatnego tu nie znajdę. Chociaż wyjmowałem ją bardzo delikatnie, to i tak cały grzbiet odpadł, bo pleśń się wdała. Z trudem odczytałem tytuł z okładki, a brzmiało, to mniej więcej tak: " Bogi Zakazane, Gusła i Inne Ścierwo". Ciekawe, że nie jest napisana łaciną, może ktoś jej zupełnie nie znał, a księgę chciał koniecznie napisać. Ciekawe, ciekawe z jakiego zwierzęcia była ta okładka zrobiona, a zielone miedziane okucia rozsypały się w proch gdy tylko je dotknąłem. Będę musiał uważniej z nią postępować. Gdy rozsiadłem się już wygodnie do lektury, nagle coś zaskrobało do drzwi.

- Czyżby któryś z psów klasztornych z łańcucha się urwał? - zamruczałem pod nosem, odłożyłem delikatnie księgę i poszedłem otworzyć wrota. Rozległo się ciche skomlenie, tak jakby ta sabaka właśnie do mnie przyszła i dobrze wiedziała, że tu jestem. Powoli otworzyłem wrota, na progu leżało wielkie szare psisko, całe we krwi.

- Któż cię tak urządził?- pogładziłem je po karku, lubiłem zwierzęta i jakbym wiedział kto go tak urządził, to pewno urwał bym mu głowę przy samej rzyci. Dotrzymałem słowa.

- Pisku! - odpowiedział mi cicho.

Podniosłem go z trudem, położyłem na stole i dopiero teraz mu się porządnie przyjrzałem. Był to potężny wilk, a spod zakrzepniętej krwi połyskiwało piękne srebrne futro. Popatrzyłem przez chwilę w ślepia bestii, ale ta nie była mi dłużna i spojrzała mi głęboko w oczy tak, że o mało nie upadłem z wrażenia. Nagle coś kazało mi pogładzić ją po pysku i jak zahipnotyzowany wyciągnąłem rękę, żeby to zrobić. Wilk tylko na to czekał, ostatkiem sił błyskawicznie zagłębił kły w mojej dłoni, a potem targany dreszczem skonał. Zawyłem z bólu i z trudem wyjąłem rękę z jego wielkiego pyska.

- To tak się odwdzięczyłeś, potworze, ja do ciebie z sercem, a ty mnie kąsasz - myślałem obwiązując rękę gałganem wyrwanym naprędce z koszuli. Rana była głęboka i bolesna, a posoka lała się z niej cienkim strumieniem. Patrzyłem na krew i ze zmęczenia przysiadłem na chwilę.

- Co do czorta czeka mnie tej piekielnej nocy! - krzyknąłem na całe gardło, aż echo odbiło się od powały. Jak się później dowiedziałem, pytanie było bardzo dobre, a odpowiedź jaką otrzymałem na nie jeszcze lepsza. Już miałem dosyć wszystkiego na dzień dzisiejszy, porządnie się wyspać - tylko tego chciałem.

Zamknąłem bibliotekę na skobel, zostawiając tam martwego wilka - kolejną nieżywą istotę tej nocy. Czekają mnie jutro dwa pogrzeby - pomyślałem ze smutkiem. Cały klasztor już spał, tylko ja i Kołodziej jeszcze "pracowaliśmy". Poszedłem do kaplicy i o dziwo, było tam ciemno i strasznie cicho.

To niemożliwe, bo nie mógł w tak krótkim czasie posprzątać. Nie mógł się pewnie do rana doczekać, pewno schlał się opój jeden i leży nieprzytomny. Już ja mu dam jutro do wiwatu! Cicho otworzyłem drzwi, a z mojego kaganka wlewało się światło jasnym strumieniem do izby. W półmroku dostrzegłem postać stojącą do mnie tyłem, to pewno Kołodziej, profan jeden, objada się, mlaskając obrzydliwie. Już chciałem krzyknąć na niego, że ze świątyni karczmę sobie robi, gdy nagle potknąłem, z trudem utrzymałem równowagę.

Wtedy zobaczyłem coś, czego nie zapomnę do końca życia. Przede mną stał Antek i z zainteresowaniem wpatrywał się we mnie swoimi martwymi ślepiami. Powolutku wsadzał sobie sprawną, lecz już martwą ręką, coś szarego do ust. Głośno mlaszcząc, wydawał z siebie niewyraźne dźwięki:

- Mózg, mózg, czerstwy mózg.....

Staliśmy tak naprzeciwko siebie dobre parę chwil, on głośno mlaskał, a mi od obrzydzenia trzewia do gardła podchodzić zaczęły. Gdy Antek skończył, a zrobił to szybko (widocznie był bardzo głodny), z jego gardła, choć było rozerwane, usłyszałem znowu pomruk:

- Mózg, mózg, czerstwy mózg... - i skoczył na mnie z prędkością wiatru.

Urwałby mi głowę w mgnieniu oka, gdyby nie to, że poślizgnąłem się na kałuży krwi. Upadłem z hukiem na posadzkę i znalazłem się twarzą w twarz z Kołodziejem. Źle to określiłem, właściwie z połową twarzy Kołodzieja, bo resztę potwór wyrwał. Z zastygłego grymasu można było wyczytać, że niezbyt był szczęśliwy przed zgonem.

Potwór przeleciał nade mną i z całej siły uderzył w ścianę, osuwając się bezwładnie na ziemię. To dało mi cenną chwilę na otrząśnięcie się z szoku i gdy stanąłem na nogach i zacząłem rozglądać się za czymś ciężkim, ale niczego takiego nie znalazłem. Następne ataki Antka odpierałem instynktownie, robiąc uniki i turlając się po ziemi.

- Mózg, mózg, czerstwy mózg - wciąż powtarzał i machał zajadle ręką, napierając na mnie z całych sił.

Na moje szczęście, druga ręka mu odpadła już przy pierwszym skoku, dzięki czemu chyba przeżyłem pozostałe ataki. W końcu natknąłem się na duży, rzeźnicki nóż, oraz puste wiadro, które wcześniej Kołodziej przyniósł i tak przysposobiony zmagałem się ze stworem, który z uporem powtarzał:

- Mózg, czerstwy mózg...

Jako młodzieniec byłem niezłym szermierzem i wiele jeszcze pamiętałem. Nawykłem jednak do większych broni, bo głównie ćwiczyłem potężnym dwuręcznym mieczem (jak na prawie dwumetrowego mężczyznę przystało), a teraz uzbrojony jedynie w nóż rzeźnicki i niby - tarczę czułem mały niedosyt. Zostałbym zapewne doskonałym rycerzem, gdyby nie to, że poczułem powołanie do służby Bogu. Pochodziłem z bogatej wpływowej rodziny szlacheckiej, więc nikomu nie przeszkadzały moje plany, ukoronowane mianowaniem na sekretarza biskupa Bobka.

Sztychy, bloki i uniki - robiłem to z takim brakiem gracji, że plułem sobie w brodę, że pozwoliłem sobie na taki spadek formy. Dobrze, że uciekłem od tych uczt i pijaństw u biskupa, bo po jakimś czasie zamieniłbym się w taką kupę sadła jak Świątobliwy.

W końcu udało mi się potwora oślepić, wyłupując mu oczy, ale pogryzł mnie przy tym, parch wstrętny. "Nic to" - pomyślałem - "nie on pierwszy tej nocy". Antek zaczął się kręcić po omacku, szukając mnie, a kłapał paszczęką przy tym okrutnie. Zdołałem go podciąć, powalić na ziemię i ostatkiem sił podniosłem ciężką ławę, stawiając ją na nim. Usiadłem na siedzisku tak, żeby ruszyć się nie mógł, ani dosięgnąć mnie swoimi brudnymi pazurami. Co mam z tym ścierwem zrobić, egzorcyzmy na nic tu się nie zdadzą, przecież on martwy od dwóch dni. Znużenie brać mnie zaczęło, a ten stwór piekielny, chyba na złość mi, ciągle pod nosem mruczał:

- Mózg, mózg....

- Zamknij się Antek, bo ci łeb przy samej rzyci urwę! - wydarłem się na niego, bo miarka się przebrała.

Będąc już na skraju załamania, złapałem jego rękę, która mu wcześniej odpadła i z całych sił do gardła mu ją wsadziłem. Cudacznie wyglądał, ale do śmiechu mi nie było, bo niedługo świta, co ja z nim mam zrobić? Ludzie mi nie uwierzą i o co, do licha chodzi?!!!

- M......g, m.....g, c.......y m......g! - dobiegało z ziemi.

Nagle rana zadana przez wilka zaczęła płonąć żywym ogniem. Skurczyłem się z bólu, a ręka zaczęła obrastać włosami.

- Co do diaska?- przeraziłem się nie na żarty.

Nagle objawy i dziwne owłosienie zniknęły, wszystko jakby po staremu, ale zmęczenie ustąpiło, a w powietrzu poczułem koszmarny smród. Nigdy wcześniej żaden zapach tak intensywnie nie wkręcał mi się do mózgu. Zrobiło mi się tak niedobrze, że żołądek gdyby nie był już od dawna pusty, to pozbył by się zawartości.

- Co ja z tobą ścierwo pocznę? - popatrzyłem z politowaniem na Antka

- M.....g, m.....g..... - stara śpiewka.

Nagle do izby jak szalony wpadł Piast, chciał coś owiedzieć, ale gdy się rozejrzał po pomieszczeniu padł nieprzytomny. W sumie nie dziwię mu się, gdyż Antek uczynił sobie z Kołodzieja krwawą "zabawkę". Wybebeszył go, flaki porozciągał po całej podłodze, a ołtarz cały we krwi był umazany.

- Wstań chłopcze, ocknij się, nie czas teraz na sen! - próbowałem go obudzić. Dopiero po

silnym spoliczkowaniu otworzył oczy i zaczął cicho mówić, tak, że z początku ledwom słyszał.

- Na początku wszystko było w porządku, chłopi żartowali, nawoływali się. Tak jak Ojciec radził trzymałem się od nich z daleka i dobrze zrobiłem. Gdy dotarliśmy do niedużego wzgórza najpierw usłyszeliśmy płacz, a potem tupot jakby koński, ale dziwny, jakby z samego piekła pochodził. Coś wielkiego wpadło w grupę chłopów, rwąc ich chyba na kawałki. Potem już słyszałem krzyki, przeraźliwe krzyki, cichnące z każdą sekundą. Po paru sekundach przebiegł mi nad głową naczelnik Prostak, mordę darł okrutnie i machał na wszystkie strony rękoma. Najdziwniejsze, było to, że mu u rąk coś wisiało, jakieś takie, nie wiem, trudno powiedzieć. Teraz sobie myślę, że podobne to było do małych dzieci, ale jakiś dziwnych takich. Białe, brzydkie i koszmarne, a Prostak nic, tylko biegł na oślep wielkimi susami i machał ręcoma na prawo i lewo próbując to coś z siebie zrzucić. Potem zniknął w krzakach i może przeżył, bo na szczęście biegł w kierunku wsi. Tam, gdzie wcześniej słyszałem krzyki innych, potem już tylko słyszałem głośne mlaskanie. Coś się śmiało, tak przeraźliwie, że aż mi ciarki do tej pory po plecach przebiegają. Wstałem z trudem, bo nogi jakby z waty miałem i pobiegłem do tutaj do klasztoru, ale po tym, co teraz widzę, to już nic kompletnie nie rozumiem - Piast skończył i zaczął ze strachem rozglądać się po sali.

- Nie dobrze tu się dzie... - chciałem powiedzieć, ale znowu złapał mnie ten przeraźliwy ból ze skaleczonej ręki, ale był już tak mocny, że przeszył całe ciało. Wyprężyłem się i upadłem skurczony na ziemię. Gdy leżałem przez chwilę widziałem dziwne obrazy, których nigdy nie miałem prawa widzieć. Ogarnęły mnie dziwne zapachy, smaki, pragnienia, żądze. Kiedy wreszcie odzyskałem zmysły, klęczał przy mnie Piast i próbował ocucić.

- Nic Ojcu nie jest?- zapytał przerażony.

- Nic, nic, to była ciężka noc - usiadłem powoli na klepisku, a w głowie mi huczało - ale zanim ci opowiem, co tu się stało, przynieś z drewutni wielki topór, bo Antek zaczyna chyba odzyskiwać siły.

Na potwierdzenie moich słów usłyszeliśmy zdławione:

- M.......g, m.......g!

- Przecież on martwy był?!!!

- I nadal jest! Nie gadaj, tylko przynieś siekierę!- krzyknąłem, bo wizja nowego użerania się z potworem wcale mi się nie podobała.

- Tak, Ojcze Kleofasie. - Chłopak chciał już wyjść, gdy zwróciłem uwagę na jego włosy.

- Poczekaj chłopcze, ale ty chyba wczoraj nie byłeś siwy?

- Ojciec chyba też nie, a teraz jeno srebro na głowie wielebnego skrzy.

- Ty mi pięknymi słówkami nie gadaj, tylko przynieś topór, bo Antkowi trzeba głowę obciąć, bo nie chce spać i dołączyć do grona aniołków.

- A to po bożemu tak?

- Bóg nie ma z tym nic wspólnego.

- Skoro Ojciec tak mówi - dodał i po chwili przytargał wielkie toporzysko.

Antek chciał coś powiedzieć, bo chyba nie zgadzał się z moją decyzją, lecz jego sprzeciw był za słaby. Argumenty do jakich się odwołał, brzmiały mniej więcej tak:

- Mózg, mózg, czerstwy mó....- Ciach! Obaliłem jego linię obrony i wreszcie się zamknął. Obcięcie głowy na szczęście poskutkowało, ale nie na długo, bo ciągle ruszał szczęką, a jego tułów drgał rozpaczliwie.

- Uparte bydlę - podsumował Piast - do ognia z nim!

- Dobrze, rozpal wielkie ognisko, z dala od zabudowań, tam ich obu spalimy. Potem pomożesz mi sprzątać i okadzimy pomieszczenia siarką, bo smród tu jest okropny.

- Tak jest, Ojcze Kleofasie - Piast zakasał rękawy i wziął się do roboty.

"Zmyślny chłopak, będą z niego ludzie" - pomyślałem sobie i od razu raźniej mi się na duszy zrobiło.

Świtało już, gdy skończyliśmy porządki, a stos powoli dogasał. Usiedliśmy sobie na pniaku i popijaliśmy wino mszalne. Dopiero wtedy opowiedziałem mu o swoich nocnych zmaganiach z upiorem. Jednak nie wiem czemu o wilku nie wspomniałem, jak później się okazało dobrze na tym wyszedłem. Piast siedział długo z otwartą buzią. Po długim namyśle rzekł:

- Panie, co z tymi w lesie, czy będą tacy sami jak Antek?

- Jeśli są chociaż w jednym kawałku, to zapewne tak.

- Znaczy przyjdą do wsi i będą głodni?- z otwartej ze zdziwienia buzi kapała ślina.

- Z pewnością.

- A jakby ich przywitać chlebem i solą jak stary obyczaj nakazuje, to pójdą wtedy?

- Oj chłopcze, chłopcze, nie sądzę, że ktoś żywy zostanie po ich ataku. - Jego naiwność mnie rozbawiła

- Tam przecież moja matka, stryj i Ciapek! - krzyknął przerażony.

- W takim razie jak skończymy, biegnij do swoich i opowiedz jak to z Antkiem było. Najlepiej wszystkich zagoń do porządnej chałupy i zaryglujcie drzwi wszystkim, co będziecie mieli pod ręką. Nie zapomnijcie się w siekiery uzbroić, bo walka może was nie ominąć.

- Tak, Ojcze Kleofasie, tak zrobię - dodał i pociągnął potężny łyk z butelki.

Słońce już wstało, trzoda i bydło w oborze odzywać się zaczęło, a na drzewach ptaki skrzeczały. Gdy skończyliśmy robić porządek, pożegnałem się z Piastem i pobiegłem się przebrać do swojego pokoju. Zjadłem resztki strawy, które w sakwie zostały, ale o dziwo nie byłem wcale głodny ani zmęczony. Do pasa przytroczyłem duży sztylet ozdobny - prezent od biskupa Bobka, a za pazuchę wsadziłem krucyfiks, bo mógł się przydać w tym chorym czasie, gdzie ludzie z martwych wstają, a po lesie wąpierze grasują. Nagle sobie przypomniałem słowa Piasta - "...z wielkim hałasem wbiegło "to" i rwać ludzi na kawałki poczęło..." - do strzyg to nie podobne. Chyba coś innego, potężniejszego w lesie się czaiło i może w tamtej księdze znajdę odpowiedź. Kiedy przechodziłem koło kaplicy, smrodem okrutnym powiało na mnie ze środka tak, że na chwilę osłabłem.

- Co się dzieje? Przecież siarką okadziłem. - powiedziałem cichutko pod nosem i pobiegłem szybko do biblioteki, żeby smrodu nie wdychać. Otwierając drzwi obejrzałem rękę, w którą mnie wcześniej Antek wgryzł. Nie było ani śladu, chociaż wyrwał kawał mięsa, zniknęły też inne stare rany i wcześniejsze zadrapania na moim ciele, jedynie ta po wilku delikatnie pulsowała i czerwieniła się krwią. To dziwne, czary jakieś..., albo tak dobrze służy mi to wino mszalne, które z Piastem wypiłem.

W środku biblioteki panował ten sam bałagan, który zostawiłem w nocy, z jedną różnicą: brakowało potężnego martwego wilka. Pewno żył jeszcze i wylazł o własnych siłach, ale nie dowiedziałem się którędy, bo drzwi zamknięte były od zewnątrz. Jednak teraz miałem ważniejsze sprawy na głowie niż śledztwo w sprawie zaginięcia wilka uskuteczniać i zająłem się lekturą.

Był to rękopis, z rycinami przedstawiającymi stwory w niej opisane, ale nie były to zwykłe rysunki. Każdy był bardzo dokładny, każde stworzenie jakby pozowało i często miało pysk zadowolony, że je się maluje. Co za dziwo, albo tylko moje złudzenie. Zamknąłem książkę, w poszukiwaniu autora. Niestety grzbiet odpadł od wilgoci i niczego się nie dowiedziałem. Po paru godzinach znalazłem przepis "jak zatłuc wąpierza w małej postaci". To był prosty przepis, wystarczyło przebić mu serce kołkiem, a potem pozbawić stwora głowy.

Nagle moje oczy przykuł obrazek na stronie, która wypadła mi wcześniej, gdy księgę przenosiłem na stół. Rycina przedstawiała tak straszną poczwarę, że włos mi na karku się zjeżył. Morda hijeny, zwalisty korpus i nogi z wielkimi kopytami, oraz trzy pary rąk, a każda dłuższa od poprzedniej i zakończona ostrymi pazurami. Jak to bydle się nazywa? Przekartkowałem ten stary rękopis i wreszcie znalazłem miejsce skąd ta strona wypadła. Z trudem odczytałem nierówne literki brązowym inkaustem pisane: Kikymora - (tak durnie zwał się ten stwór okropny - ja tam bym ją tam gównojadem nazwał). Czytałem dalej zaintrygowany bestią - "otacza się pomniejszymi zmorami, bo moc ma wielką. Zmarłym na wieczny odpoczynek nie daje odejść. Przez to jest przeklęta przez innych Bogów i wygnana w............(nie mogłem rozczytać) Lecz wraca często, a gdzie się pojawi, tam pożoga i płacz, a ludzie giną, przeto zwą ją Krwawą Suką. Potężniejszego potwora niż ten nie spotkasz i tylko z pomocą boską przeżyjesz i przegnasz bydlę, skąd przyszło...".

Gdy czytałem te słowa od razu raźniej mi się na duszy zrobiło, gdyż kapłanem byłem - człowiekiem wyświęconym. Jeśli tutaj ten stwór grasuje, to mam dużą szansę, bo w Bogu moja nadzieja. Myśląc to ścisnąłem mocniej krucyfiks, znam mnóstwo egzorcyzmów, wielokrotnie złe duchy wypędzałem, to pewno i tym razem sobie poradzę. Moje dobre myśli jak zwykle mnie nie zawiodły, lecz nie o taką pomoc boską prosiłem...

Już zmierzchało, Bóg jeden wie, jak długo tu siedziałem, ale zmęczenia i głodu o dziwo nie czułem. Po nocnych zmaganiach ani śladu, ręce całe bez uszczerbku, byłem pełen werwy i rześkości. Piast wspominał coś, że mam siwe włosy, chociaż przecież wcześniej, przed laty, gorsze rzeczy wyprawiałem z zatraconymi, a moje kruczoczarne włosy nie straciły barwy.

Już chciałem zamykać księgę, gdy mój wzrok padł na rysunek bożka w drewnie wyciosanego. Patrzył się w dal i miał podniesione ramię z palcem w górę zwróconym, a u jego stóp leżał wilk. "KSYLORTOWID - strażnik świata umarłych, pilnuje, coby żadne Ścierwo na stronę światła nie przeszło". Tylko tyle, dziwne, spodziewałem się jakiejś ciekawszej historii, np.: syn tego to a tego, ojciec tych a tych, zrobił, zniszczył i jest najlepszy. Widać po prostu, że to jeden z wielu bóstw pomniejszych, parch zwykły! Ledwo skończyłem o tym myśleć, ręka wcześniej ugryziona przez wilka strasznie zaczęła boleć, włosy stanęły dęba i ból mną straszny targnął. Padłem nieprzytomny na klepisko.

A sen miałem dziwny. Czułem zapach świeżej krwi i coraz bardziej przyspieszające serce mojej ofiary. To sarna, już opadła z sił, ja jednym zamachnięciem ręki ogłuszyłem ją. Moja ręka, to wielka owłosiona i uzbrojona w wielkie pazury łapa. Zwierzę leżało bez przytomności, czułem głód straszny, już chciałem rwać trzewia i rozpocząć ucztę, gdy nagle coś upadło i mienić się poczęło w świetle księżyca. Patrzyłem na to "coś", obwąchałem i pomyślałem - "kawał metalu, ładnie błyszczy", złapałem niezdarnie i schowałem z powrotem za pazuchę. Znowu miałem okrutną chęć rozerwać gardło zwierzakowi moimi wspaniałymi kłami, we krwi świeżej się wykąpać, lecz nagle coś zaczęło uwierać mnie w bok i pomyślałem - "to ten kawał metalu - zaraz go wyrzucę". Wtedy nagle sobie przypomniałem - "...to prezent dla ciebie Ojcze Kleofasie, noś go z dumą i pamiętaj o mnie czasami..." - rzekł swego czasu biskup Bobek, chlejus wstrętny zresztą. Ale co ja właściwie tu robię? Cały owłosiony, z ostrymi kłami w gębie, a z barków wyrastają mi potężne łapy z pazurami. To wcale nie jest sen! Jezu ratuj! Co się ze mną dzieje, tak nie może być!

Jam przecież kapłan chrześcijański. Zostawiłem biedne zwierzę i popędziłem na oślep w las, a księżyc oświetlał mi drogę. Biegłem na oślep, przez jakiś czas, chcąc zagłuszyć w sobie tą chęć zabijania. Pewnie bym padł gdzieś wycieńczony, gdyby nie to, że nagle mocno uderzyłem łbem w drzewo, aż mnie zamroczyło. Upadłem i z bólem wzrok podniosłem na posąg bożka starego, podobnego do tego co w książce niedawno widziałem. Z taką tylko, że u jego stóp to właśnie ja leżałem. Twarz bożka patrzyła na mnie zimnymi oczami, które w świetle księżyca zdawały się płonąć.

Palec jego prosto na mnie wskazywał i wtedy słowa z księgi sobie przypomniałem: "co by żadne ścierwo na stronę światła nie przelazło". Nagle poczułem ten sam zapach, który wypełniał kaplicę, gdzie z Antkiem się zmagałem. Wychwyciłem go swoimi nozdrzami i za jego tropem pobiegłem jak burza. W ciągu kilku minut z boru wybiegłem i przed wzgórzem stanąłem, na którego szczycie wielki krzyż stał. Boże mój, jak tu cuchnie. Las był strasznie cichy, liście nie szeleściły, sowy nie hukały. Stałem tak przez chwilkę dziwując się temu dziwnemu zjawisku, gdy nagle usłyszałem cichy płacz dziecięcy dobiegający zza krzaków.

Pobiegłem czym prędzej; na łące leżało rozkoszne dziecię i przebierając rączkami powtarzało - "Mama, mama, daj cyca". Powoli podszedłem, nachyliłem się wziąłem na ręce przytuliłem je do swojej owłosionej piersi i już po główce pogłaskać je chciałem, gdy niemowlę zaskrzeczało - "wtlętny Azol!". Oczy mu żółte się zrobiły jak u gada, wielkie zębiska urosły i czarne łapy z pazurami. Po twarzy mi nimi przejechał i w ostatniej chwili o glebę nim cisnąłem, bo do gardła zębiskami mi się dobierał. Błyskawicznie jak sprężyna odbił się od ziemi i znowu do szyi zaczął mi się pchać. Wbił mi w ciało swoje obrzydliwe paznokcie.

- Gdzie twoja matka ty brzydalu!- zasyczałem z bólu, znowu zrzuciłem go z siebie, ale już dalej niż poprzednio.

Potwór zaczął na czworaka chodzić dokoła mnie szukając odpowiedniego miejsca do ataku. Potem usiadł i przestał mamrotać pod nosem te swoje dwa słowa. Stałem nad nim zdziwiony z otwartą szczęką z której ciekła mi ślina, a z ran leciała krew. Pierwszy raz w życiu widziałem podobne tak wstrętne stworzenie. Nagle do głowy przyszła mi smutna refleksja - "Mi też niewiele brakuje, mnóstwo ostrych zębów w wilczym pysku, długi ogon i potężna owłosiona klatka". Nagle potworek usiadł, zamilkł i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

Przy świetle księżyca zabłysnęły jego ostre ubrudzone moją krwią kiełki. Nagle z każdej dziupli i nory zaczęły wychodzić podobne do niego stworzenia i w moim kierunku pełznąć. Każdy z nich co innego mamrotał, ale w głowie mi zapadły jedne słowa i nie zapomnę ich do końca życia: "Do nogi Burek" - wydarł się największy bobas. Jak na sygnał wszystkie rzuciły się na mnie kłapiąc zębami.

Wgryzały się wszędzie w moje ciało i nie nadążałem je zrzucać z siebie, nie mówiąc już o urywaniu głów, jak w książce radzili. Po krótkiej acz zażartej walce potworki straciły nagle chęć do atakowania mnie. Stałem zakrwawiony po środku całej masy rozszarpanych truchełek i nawet przez chwilę pomyślałem, że wygrałem. Alem się grubo pomylił, bo zza moich pleców dobiegł mnie potężny hałas, jakby stado dzikich koni pędzących prosto na mnie. Już chciałem w bok uskoczyć, gdy dostałem potężne uderzenie w plecy. Wyleciałem jak z procy i dopiero zatrzymałem się z hukiem na wielkim dębie. Kręgosłup o mało co mi się nie roztrzaskał na dwie części, owinęło mnie dookoła drzewa. Poczułem słodki smak krwi w ustach, gdy uderzyłem szczęką w pień, następnie mózg odbił się od opon i odpłynąłem w objęcia Morfeusza.

Ale ten nie był dla mnie łaskawy i oszołomienie bardzo szybko minęło. Ku mojemu zdumieniu leżałem na ziemi przyciśnięty przez jakąś wielką istotę, która stała nade mną i śmiała się głupio, kiwając się na wszystkie strony.

- Oj niedobry piesek, niedobry piesek - powtarzało to coś.

W żelaznym uchwycie trzech par rąk byłem bezsilny. Podłużny ryj poczwary pokryty był cały wrzodami, oczy jak szparki, a w środku ich świeciły się na czerwono ślepia. Pochyliło się to coś nade mną, a z pyska śmierdziało mu okrutnie, aż mdliło. Złapało zębiskami za płaszcz mój i pociągnęło z całej siły, popatrzyło na mnie i jakby zamarło. Zdziwiłem się, bo zobaczyłem, że na krucyfiks mój patrzy z szeroko rozwartą szczęką. Nagle puściło mnie, odskoczyło jak oparzone i upadło. Ku mojemu zdziwieniu zamiast potwora, był tylko gruby starzec w samych gaciach. Patrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem, do dzisiaj nie wiem który z nas był bardziej zdumiony. Chciał mi coś powiedzieć, ale wyrwał mu się tylko nieartykułowany ryk. Potem odwrócił się i pobiegł ze skrzekiem w stronę wzgórza, gdy chciałem go gonić strzygonie zastąpiły mi drogę. Znowu skoczyły na mnie z zaciekłością, ale moje szczęście były już wolniejsze i słabsze.

Gdy ostatniego już rozszarpywałem, zbliżyłem się do wzgórza tak, że zobaczyłem jaskinię, w której stwór się skrył. Już z daleka uderzył moje nozdrza cuchnący odór, prawie mnie powalił z nóg, ale wiedziałem, że muszę iść dalej i wykończyć to coś, kimkolwiek, lub czymkolwiek było. Wszedłem powoli, bo wiedziałem, że kryje się gdzieś w mroku. Wtem usłyszałem świst jego długich macek. Zrobiłem unik i za pierwszą lepszą kończynę złapałem zębami, z całej siły ugryzłem. Ryk zranionego potwora spowodował osunięcie się ziemi. Wielki głaz spadł prosto na niego, okrutnie go przygniatając. Skoczyłem na stwora tnąc pazurami po brzuchu, jeszcze większy odór wypełnił ciasną jaskinię. Potwór nie był dłużny, uderzył mnie na odlew prosto w pysk. Bolało, znowu poczułem słodki smak krwi w ustach, ale smród potwora mnie rozjuszył i nowa siła we mnie wstąpiła. Wgryzłem mu się w rękę tak, że kość pękła i w pysku moim została jego kończyna. Potwór jeszcze raz zawył z bólu i odwrócił się, bo zapewne chciał uciekać. Ja na to tylko czekałem i z całej siły go w łeb zdzieliłem. Z wrzaskiem okropnym upadł i znowu, zamiast potwora leżał grubas bez ręki. Żył jeszcze i chciał coś powiedzieć. Pochyliłem się nad nim, ale miałem ochotę go na kawałki rozerwać, bo zadał mi wcześniej ból ogromny.

- Zabij proszę... - usłyszałem cichy szept - ja brat Józef... mam dość tego piekła... zniszcz krzyż z góry...bogów niepokoi...zabij, bo zaraz... wróci...zabij... proszę...

Chciałem coś powiedzieć, ale z zaskoczenia i zdziwienia nie mogłem wydobyć ani słowa. Wyjąłem nieporadnie mój mieczyk i zamachnąłem się. Przez moment, kiedym się zawahał, znowu w miejscu mnicha leżała poczwara i gotowała się do ataku. Z pyska jej znowu śmierdziało okrutnie, czerwone ślepia wwiercały mi się do głowy. Uderzyłem w jej szyję z całej siły, jaka we mnie została, potem drugi i trzeci raz ciąłem. Potwór przez chwilę ruszał się jeszcze, macki rozpaczliwie chciały jeszcze mnie złapać, potem się uspokoiły. Powoli poczwara znikała, a w jej miejscu znowu ujrzałem tego samego biednego starca.

Biedny mnich, sprofanował stary smętarz pogański, a potem przez pół roku jako poczwara biegał. Stanąłem nad nim i jak to zwyczaj każe chciałem modlitwę zmówić, ale czy wypada to robić wilkołakowi? Chyba tak, w końcu ciągle jestem po części człowiekiem i mam nadzieję, że tak jak w legendach piszą, gdy księżyc zajdzie odzyskam swój naturalny wygląd. Rozejrzałem się po jaskini - jak ja teraz stąd wyjdę? Wtedy w prześwicie jaki powstał po zawale, zobaczyłem księżyc. Uśmiechał się do mnie swoją okrągłą gębą. Pomyleniec jakiś, czy co? Nie wiem, czemu ale zachciało mi się jemu soczyście nawrzucać epitetów, ale z mojej paszczy wyleciało jedynie rozpaczliwe:

- AAAAAUUUUUU!!!!!

Przestraszyłem się samego siebie, po czym podskoczyłem i powoli, krok po kroku wypełzłem z dziury, do jakiej by pewno nawet borsuk się nie zmieścił.

Po takim niesamowitym wysiłku stałem wycieńczony na wzgórzu i patrzyłem się na krzyż - to przez jego położenie cała ta koszmarna historia. Będę musiał z nim zrobić potem porządek, ale teraz tylko marzyłem o kolacji i ciepłej kąpieli. Nagle u stóp wzgórza zobaczyłem mnóstwo pochodni i krzyki ludzi z wioski. - Ha, odsiecz zafajdana, sam poradziłem sobie z potworami - pomyślałem z dumą, ale szczęście i zadowolenie w przerażenie szybko się zmieniło.

- Tam jest, tam na wzgórzu, okrążmy bestyję!- darli się na całe gardło. Najgłośniej darł się najwyższy, co w rękach wielki młot dzierżył - to Prostak, widocznie przeżył noc poprzednią i posiłki sprowadził - pomyślałem z mieszanymi uczuciami.

Zbliżyli się niebezpiecznie blisko mnie, chciałem im powiedzieć, że jestem dobry i to JA wszystkie stwory zabiłem, ale z gardła wydobył się jeno pisk i skomlenie.

- Giń bestio! - wydarł się Prostak i zamachnął się młotem. Zrobiłem unik i już chciałem do lasu uciekać, żeby niepotrzebnych ofiar nie było, gdy dostałem potężne uderzenie kamieniem w tył głowy.

- Jezu ratuj! - to była ostatnia myśl, jaka mi przyszła do głowy, zanim straciłem przytomność.

Ból...

Ból...

Gdzie ja jestem?

Ból...

Niebo, czy piekło?

Ból...

Smród.

Boże, jak tu śmierdzi. To chyba jednak piekło. Coś ohydnego pociekło mi po twarzy. Z trudem otworzyłem jedno oko, to jednak nie piekło, tylko dół z gnojówką. Głupcy nie przebili mi serca srebrem, ani głowy nie obcięli. Jedyne, co mądrego przyszło do tych zacofanych łbów, to wrzucić mnie "martwego" do dołu kloacznego.

- Dziękuję Ci Boże, że ci ludzie są tak głupi i nieoświeceni, dziękuję Ci z całego serca - pomyślałem i znowu padłem bez ducha.

Ból powracał falami.

Obejrzałem swój tors. Już bez włosów, ale cały siny i wszędzie rany głębokie. Chciałem ręce i nogi zobaczyć, więc głową ruszyłem, nagle coś w szyi chrupnęło.

Chamy, kark mi przetrącili, znowu straciłem przytomność. Śnił mi się ten bożek z drewna wystrugany, machał do mnie swoim paluchem i zdawał się mówić: " Dobry Azor, nowe kości dostaniesz! Dobry Azor".

Ocknąłem się, gdy słońce chyliło się ku zachodowi i już na szczęście mogłem już ruszać głową. Wtedy smutna myśl mnie naszła, że dobrze być wilkołakiem, bo one tak szybko zdrowieją. Rękoma też ruszać już mogłem, tylko lewa trochę krzywo się zrosła. Podniosłem się lekko na nich, ale po chwili opadłem rycząc z bólu. Sporo czasu minęło zanim wstałem na nogi. Gdy już prawie się wygramoliłem z tego dołu, poślizgnąłem się i z wielkim pluskiem, krzycząc z bólu, wpadłem z powrotem. Boże wybacz mi słowa, których wtedy użyłem, ale upadek był taką kaźnią, jakiej nie życzyłbym największemu wrogowi. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na zachodzące słońce i zbierałem siły, na moje szczęście wszystkie rany już się zasklepiły. Podróż do klasztoru była męcząca i niemożliwie długa. Szedłem najpierw na czworakach, potem z kijem, a pod koniec o własnych siłach, ale zataczałem się okrutnie, jakbym cały zapas wina mszalnego wypił.

W międzyczasie obmyłem się w strumyku, żeby psy nie biegły za mną, bo śmierdziałem jeszcze gorzej niż Kikymora. Po cichu wszedłem do pokoju swojego i przebrałem się. Do lustra stanąłem, obejrzałem - wszędzie siniaki i zadrapania. W dodatku brakowało mi dwóch zębów - kłów. Zakichani łowcy trofeów, rozgrzeszenia nie dam przy spowiedzi, jak dowiem się, który to mi zrobił. Dziwię się sobie, że wyszedłem z tej opresji cało. Ktoś zastukał cicho do mych drzwi i do środka wsunęła się śnieżnobiała głowa Piasta.

- Chwalmy Boga, że Ojciec już wrócił. Wszyscyśmy się o Ojca zamartwiali, jak im powiedziałem, że Ojciec egzorcyzmy do lasu poszedł odprawiać. Tak długo Ojca nie było, myśleliśmy, że wilczydło wstrętne Ojca zabiło, tak samo jak brata Józefa. Trzeba było mnie wziąć do lasu, to by się przynajmniej Ojciec nie zgubił i gałęziami nie pokaleczył.

- Wspominałeś coś o bracie Józefie?

- Biedny brat Józef, znaleźliśmy go z głową obciętą w starym grobowcu. Wilczydło okrutne go więziło, a potem ukatrupiło, ale zemścilim się na nim. Naczelnik Prostak własnoręcznie kark mu skręcił, a potem kły potężne młotem wybił. Na widłach zdechłego potwora do gnojówki go zanieśli. Kmieć Prostak to wspaniały człek, odważny - dodał chłopak.

- Ja mu dam, okrutnikowi jednemu - pomyślałem i głowa rozbolała mnie srodze.

- Wspaniały to człek i taki rezolutny. Jedyny ocalał z pogromu poprzedniej nocy i ludzi kasztelana Birwuty z odsieczą sprowadził. Jak Książę Pan dowie się o jego zasługach, to, może teraz sam kasztelanem zostanie, bo Birwuta przez chodzące trupy zjedzony.

- Nie może to być? - zdziwiłem się.

- A może być, może. Gdy z odsieczą do wioski szli, to całą zgraję umarlaków po drodze spotkali.

Prostak radził, żeby ciąć ich, bo wiedział, że to trupy, ale kasztelan uparł się i zsiadł z konia. Chciał negocjować, do stołu obrad zaprosić, albo żeby rozeszli się do domów w pokoju. Trupy na początku się przestraszyły i zdziwiły, ale potem coś o zawartości głowy kasztelana wspomniały i rzuciły się na niego wszystkie. Birwuta darł się przez chwilę, potem zamilkł, a ludzie stali przerażeni. - Chłopak usiadł, na zydlu, widać, że jego opowieść będzie długa i ciekawa. Nalałem mu wina, a napił się, złapał oddech i kontynuował - Dopiero, gdy biedaka gołe kości ujrzeli, Prostak się ocknął i krzyknął - "Bij, zabij!"- i zrobił to w ostatniej chwili, bo inne umarlaki zaczęły wychodzić dookoła z lasu. Ludzie Birwuty rzucili się czym prędzej, aby wyrwać się z okrążenia.

Trupy były bardzo szybkie i trzech zbrojnych, co stali za blisko, zjadły tak samo szybko jak nieszczęsnego Birwutę. Lecz Prostak ducha walki nie stracił i zaczął rozkazywać tym, co zostali. Naczelnik swoim wielkim młotem robił młynek w powietrzu i torował drogę reszcie grupy. Zaczęli się wycofywać do wsi, a za nimi zgraja przeogromna. Prostak opowiadał, że gdy zobaczył jak kolejnych pięciu chłopa padło w objęcia trupom, to zaczął słabnąć i śmierć swoją już widział bliską.

Ale Prostak nie wiedział, że Birwuta wcześniej do sąsiada po zbrojnych posłał. Nadjeżdżający konni o mało co nie stratowali ocalałych wojów, lecz Prostak szybko odsieczy sytuację jaka zaistniała, im opisał. Rycerze z krzykiem w bój się rzucili i na swoje szczęście w odróżnieniu od Birwuty negocjować już nie chcieli. Walka była krótka, roznieśli potwory w pył. Gdy już po wygranej, chcieli do domu wracać, to usłyszeli wycie od strony wzgórza. To był wstrętny wilkołak, szybko bez trudu go wytropili i zabili. Przeszukali jeszcze to wzgórze nieszczęsne i martwego brata Józefa znaleźli. Pojutrze pogrzeb, mam nadzieję, że wielebny mszę tą odprawi....

- Tak oczywiście synu zrobię to z przyjemnością i cieszę się, że sprawa się wyjaśniła. Bardzo to miło słyszeć chłopcze, że tak się zmyślnie ludzie sprawili, a teraz zostaw mnie w spokoju, bo jestem znużony.

- Mam jeszcze mały prezent dla Ojca, od Prostaka. Znalazł on przy potworze piękny krucyfiks i wspaniały nóż, który w podzięce za wcześniejsze błogosławieństwo Ojcu daruję. Bo jak się okazało, to nie dość, że potwór zabijał, to jeszcze groby okradał. Dobrej nocy Ojcze.

- Jak zobaczysz Prostaka, to poproś, żeby przyszedł do mnie jak najszybciej, bo wdzięczność chcę mu osobiście okazać - rzekłem pocierając swędzące kły, które zaczęły mi właśnie odrastać.

- Tak, Ojcze Kleofasie, ale dopiero jutro po południu, gdyż taką popijawę zrobili, że wszyscy teraz śpią nieprzytomni ze szczęścia.

- Aha, w takim razie przynieś mi antałek miodu, bo ciężki dzień miałem i chcę go radośniej zakończyć.

Stanąłem przy otwartym oknie, spojrzałem na bór, był tak samo ciemny i nie odgadniony, ale jednak coś się zmieniło. Do mych uszu zaczęły dobiegać różne odgłosy, sowy, puchacze, żaby i inne bydło. Las wreszcie ożył, a w powietrzu przestał się unosić ten okropny zapach, zniszczenia, pożogi i śmierci. Odetchnąłem z ulgą świeżym powietrzem, już mi nie przeszkadzało to, że wszystkie żebra do końca jeszcze się nie zrosły i bolały jak diabli.

Popatrzyłem na niknący księżyc, do czarta, za miesiąc znowu będzie pełnia. Zawyłem do księżyca, tak po prostu, po ludzku, ale nie wiem czy z radości, czy smutku. Jedyne, co wtedy czułem, to zmęczenie i pustkę.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • chise : 2006-10-28 23:23:08
    Intrygujące

    Bardzo długie, ale o dziwo nie czułam znudzenia przy czytaniu.

    Przede wszystkim pochwała dla autora za spójność fabularną i logikę wydarzeń, sama fabuła też trzyma przyzwoity poziom napięcia i szczerze powiem, że jest wciagająca.

    Styl pisania oceniam pozytywnie, poza kilkoma wpadkami nieźle trzyma się obranej konwencji. Plus za umiejętne wplatanie stylizowanego słownictwa.

    Minus za nie do końca dopracowane sylwetki bohaterów, zwłaszcza głównego, którego z przykrością stwierdzam nie byłabym w stanie opisać w kilku zdaniach... zbyt bardzo był uśredniony.

    Ogólnie jestem na tak.

  • Skomentuj