Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Pensjonat

Pensjonat

Autor:Altair
Korekta:Mai_chan
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Horror
Dodany:2006-09-24 10:24:27
Aktualizowany:2008-08-17 16:08:27



"Pensjonat"

Posępny, górski krajobraz przyprawia mnie o klaustrofobię, gdy patrzę na ciężkie chmury przykrywające nagie szczyty gór. Zdecydowałem się wyjechać na urlop właśnie jesienią, gdyż o tej porze roku ci, którzy wyjechali na wakacje w lecie już do swych domów powrócili, natomiast amatorzy białego szaleństwa jeszcze nie wyjechali, mam więc nadzieję, że pensjonat, w którym zamieszkam będzie pusty. Pragnę odpocząć od ludzi. Byłbym bardzo szczęśliwy gdybym przez te dwa tygodnie mego wypoczynku nie ujrzał ani jednej ludzkiej twarzy. Twarzy, w których odbija się fałsz, obłuda i zakłamanie. Ludzie myślą tylko o sobie i o dniu dzisiejszym, dbają tylko o zaspokojenie własnych potrzeb, a potrzeby innych, często bardzo bliskich im osób są przez nich ignorowane. Jeden człowiek potrafi niszczyć życie wielu osobom, aby tylko mógł on być ze swego nędznego żywota zadowolony. Nie zważa na innych, nie dba o nich, liczy się tylko on. Nie mówię, że wszyscy tacy są, ale jest ich wielu. W takich osobach czai się zło, żądza dominacji nad otoczeniem. Co tkwi w psychice takich ludzi, że potrafią tyle zła wyrządzać najbliższym, jak również obcym osobom? Szczyty gór przypominają mi takich ludzi, posępne, pozbawione emocji, dominujące nad krajobrazem. Lecz w górach tkwi piękno, w ludziach zło. Są oni w stanie zrobić wszystko dla poprawy własnego losu. Przez całe życie mogą trwać w zakłamaniu w stosunku do całego świata, ważne jest tylko to, aby wszyscy inni myśleli jacy oni są wspaniali i cudowni. Gdy patrzymy na góry widzimy ich potęgę i majestat. Gdy przyjrzymy się komuś takiemu, zajrzymy głęboko w jego umysł to zobaczymy, że jest on nic nieznaczącym pyłem, próbującym stworzyć pozory własnej wielkości.

Mój samochód mozolnie pnie się w górę drogą, która wydaje się nie mieć końca. Drogą, u której kresu chcę odnaleźć spokój i ukojenie dla mej duszy, co pozwoli mi zakończyć pisaną przeze mnie powieść. Jestem pisarzem, lecz od jakiegoś czasu cierpię na niemoc twórczą, nic nie przychodzi mi do głowy, a wydawnictwo ponagla mnie, abym jak najszybciej oddał utwór do druku. Mam nadzieję, że uda mi się go ukończyć wśród ciszy i spokoju, jaki zapewnią mi tak ukochane przeze mnie góry. Jakież piękne wspomnienia budzą się w mym sercu na widok tego cudownego krajobrazu. Co roku przyjeżdżam w to miejsce i za każdym razem zachwycam się nim, jak gdybym był tu pierwszy raz w życiu. Za każdym razem odnajduję tu coś, czego nie widziałem wcześniej. Od siedmiu lat, co roku wracam w to miejsce, do małego pensjonatu, który jest dla mnie oazą spokoju. Gdy tu jestem uchodzą ze mnie wszelkie złe emocje, zapominam o wszystkim tym, co dręczy mnie przez cały rok. Przez dwanaście miesięcy oczekuję tych dwóch jesiennych tygodni, które spędzam w samotności otoczony majestatem gór, a w dzień mego powrotu do domu już tęsknie za tym miejscem i jedyne, czego pragnę, to powrócić tu, choćby na jeden dzień. Nigdy nie przypuszczałem, że człowiek może tak bardzo przywiązać się do jednego miejsca. Tak jak dwie kochające się wzajemnie osoby, tak ja odczuwam równie wielką miłość, lecz nie do drugiego człowieka, a do gór. Gdy tu jestem to mógłbym od świtu do zmierzchu przesiadywać na jakimś kamieniu i spoglądać na nie, a wtedy pisanie mych powieści przychodzi mi o wiele łatwiej niż w tym miejskim kieracie codzienności, gdzie połowę mego życia spędzam w pracy, a po powrocie do domu oczekują mnie tylko puste ściany i ten okropny, uliczny zgiełk.

Powoli zapadał zmierzch, gdy dotarłem do celu mej podróży. Mym oczom ukazał się mały pensjonat położony w miejscu, którego imię brzmi spokój. Wysiadłem z samochodu i wszedłem do przytulnego budynku, który budził we mnie tak cudowne wspomnienia z mych wcześniejszych pobytów w tym miejscu. W recepcji siedziała starsza już kobieta, która przywitała mnie ciepłym i miłym głosem.

- Dobry wieczór panu. Czym mogę służyć?

- Dobry wieczór. Czy są jakieś wolne pokoje? - Zapytałem, choć wiedziałem, że wolnych miejsc jest tu bez liku.

- Och, oczywiście. O tej porze pensjonat zawsze świeci pustkami - potwierdziła moje słowa. - Choć i tak wyjątkowo mieszkają tu dwie osoby, czyli jak na późną jesień - całkiem sporo.

- Ale mam nadzieję, że panuje tu spokój?

- Teraz jest tu taka cisza, że usłyszy pan muchę na drugim końcu korytarza. Pani Marlena to młoda dziewczyna, która całymi dniami przesiaduje w swoim pokoju, albo chodzi na wielogodzinne spacery. Nie wiedzieć czemu, przez cały czas jakaś taka smutna jest. Natomiast ten jegomość, który również tu mieszka to jakiś dziwak. Siedzi tu już ponad trzy tygodnie, a za dnia widziałam go może z pięć razy. Nie przychodzi nawet do jadalni na posiłki, całymi dniami nie opuszcza swego pokoju, za to nocami szlaja się nie wiadomo gdzie.

- W takim razie chciałbym wynająć pokój na dwa tygodnie.

- Służę uprzejmie. Proszę, oto formularz, który musi pan wypełnić i klucze do pańskiego pokoju.

Po załatwieniu wszystkich formalności udałem się do swego pokoju. To, co z niego zobaczyłem zaparło mi dech w piersiach. Za oknem roztaczał się tak piękny widok, że postawiłem na ziemi walizki i przez kilkanaście minut, niczym zahipnotyzowany przyglądałem się szczytom gór. I w pewnym momencie poczułem to, tego uczucia tak bardzo mi ostatnimi czasy brakowało. Podbiegłem do walizki, otworzyłem ją i wyciągnąłem z niej laptopa. Położyłem go na stole, po czym zasiadłem przy nim i zacząłem pisać. Ten pensjonat to naprawdę magiczne miejsce, przebywałem w nim dopiero kilkanaście minut i już nawiedziła mnie utęskniona wena twórcza. Pisałem bez ustanku przez prawie dwie godziny, aż wyrwało mnie z tego transu pukanie do drzwi.

- Proszę - rzekłem, a w drzwiach ukazało się miłe oblicze starszej recepcjonistki

- Przepraszam, mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

- Nie, o co chodzi? - zapytałem

- Kolacja jest już przygotowana. Zejdzie pan do jadalni, czy przynieść ją panu do pokoju?

- Gdyby była pani tak uprzejma i mogła mi ją tu przynieść byłbym bardzo wdzięczny. Domyślam się, że tak tu, jak i w jadalni będę jadł sam.

- Myli się pan, na dole jest pani Marlena.

- To w takim razie zejdę.

Wyszedłem z pokoju i wraz z recepcjonistką udałem się do jadalni. Sala była prawie pusta, tylko przy jednym stoliku siedziała samotna, młoda dziewczyna. Wziąłem do rąk tacę z moim posiłkiem i podszedłem do niej.

- Przepraszam bardzo, czy mogę się do pani przysiąść? - zapytałem sam nie wiedząc dlaczego. Chciałem spędzić urlop w samotności, a tu już pierwszego dnia potrzebowałem towarzystwa. Dziewczyna zmierzyła mnie wzrokiem i rzekła:

- Tak, proszę.

- Nazywam się Mikołaj Filipowicz - przedstawiłem się wyciągając rękę w jej stronę.

- Marlena Czechowska, miło mi- odrzekła i uścisnęła mą dłoń, po czym dodała:

- Proszę, niech pan usiądzie.

Marlena wydawała się być bardzo miłą osobą, lecz jej ciepłe oblicze zdradzało smutek i żal. Może też tęsknotę. Po jej oczach widziałem, że od jakiegoś czasu wylewa wiele łez. Jej twarz była bardzo blada, pozbawiona rumieńców, co dziwnie kontrastowało z jej kruczoczarnymi włosami.

- Niech mi pani powie, jeżeli oczywiści mogę spytać, jak to jest możliwe, że taka ładna dziewczyna jak pani jest sama na wakacjach? - zapytałem, a jej oczy momentalnie wypełniły się łzami. Poczułem się trochę niezręcznie, gdyż widziałem, że moje pytanie sprawiło jej ból.

- Cóż - odpowiedziała - jestem sama na wakacjach, tak jak i przez prawie całe życie idę sama.

- Znam to uczucie, doskonale wiem, co pani czuje.

- Czyżby? Moja mama była ciężko chora i zmarła, gdy miałam sześć lat. Wychowywał mnie ojciec, który był alkoholikiem. Cały czas się nade mną znęcał, tak fizycznie jak i psychicznie. Zmarł, gdy miałam dwadzieścia jeden lat, czyli dwa lata temu. W rok przed jego śmiercią poznałam mężczyznę mojego życia, zaręczyliśmy się i chcieliśmy się pobrać, lecz na miesiąc przed planowaną datą ślubu miał wypadek samochodowy. Jakiś pijany kierowca zjechał na jego pas, co doprowadziło do zderzenia czołowego. Reszty może się pan już domyślić. Nikogo już nie mam na tym świecie.

Przerwała i zamyśliła się, a po jej policzkach spłynęły łzy. Widać było, że te wspomnienia wywołują w niej okropny ból. Po chwilowym milczeniu zapytała mnie:

- Pan chyba też przyjechał sam. Ma pan żonę?

- W pewnym sensie - twarz Marleny zdradziła zdziwienie i niezrozumienie moich słów - kocham ją i nadal jest ona moją żoną, mimo że nie mam jej już wśród żywych. Podobnie jak pani narzeczony ona również zginęła w wypadku. Wraz z nią, tym samochodem jechali moi rodzice i siostra. Nikt nie przeżył. Dobrze wiem, co pani czuje, nie mam na tym świecie nikogo, jestem zupełnie sam. Gdy wydarzyła się ta tragedia miałem trzydzieści lat, a mimo iż od tego czasu minęły już trzy lata ja wciąż nie mogę się z tym pogodzić.

Milczeliśmy przez chwilę, aż z tego transu bolesnych wspomnień wyrwał nas dźwięk mojego telefonu komórkowego.

- Słucham?

- Dobry wieczór panie Mikołaju, Juliusz Krzyżanowski z tej strony - pan Krzyżanowski to mój wydawca.

- Dobry wieczór panu.

- Przepraszam najmocniej, że panu przeszkadzam, wiem, że jest pan na urlopie, ale to dość ważne. Musi pan podpisać jeden dokument dotyczący wydania pańskiej nowej powieści.

- Ale ja wracam do domu dopiero za dwa tygodnie - odpowiedziałem przerażony myślą, że mój upragniony wypoczynek może zostać przerwany już pierwszego dnia.

- Tak się szczęśliwie składa, że jestem teraz u rodziny w Zakopanem, czyli nieco ponad dwadzieścia kilometrów od tego pańskiego pensjonatu, więc mogę przyjechać jutro przedpołudniem, pan podpisze co trzeba i znikam.

- Gdyby zechciał się pan tu fatygować byłbym bardzo zobowiązany.

- To dla mnie żaden problem. Będę jutro około jedenastej. A jak posuwają się prace nad powieścią?

- Myślę, że skończę jeszcze w tym tygodniu.

- To bardzo dobrze. Cóż, nie będę panu dłużej przeszkadzał, do zobaczenia jutro i życzę miłego wypoczynku.

- Dziękuje, dobranoc.

- Dobranoc.

- Widać nawet w tak ustronnym miejscu, jakim jest ten pensjonat nie można odnaleźć całkowitego spokoju - rzekłem do Marleny wracając do stolika.

- Stało się coś? - zapytała

- Nie, na szczęście nie.

- Pewnie interesy?

- Tym razem pani zgadła.

- I co, musi pan wracać do domu?

- Och, nie. Chodzi tylko o jeden podpis. Jutro przyjedzie tu mój wydawca i szybko to załatwię.

- Wydawca?- spytała zaciekawiona

- Tak, jestem pisarzem. Przyjechałem tu z nadzieją na skończenie nowego utworu.

- Miło poznać kogoś znanego i utalentowanego, ale muszę się panu szczerze przyznać, że nie czytałam żadnej pańskiej książki.

- Prawdę mówiąc specjalnie mnie to nie dziwi, gdyż to, co piszę, trafia do raczej wąskiego grona czytelników.

- Obiecuję, że nadrobię zaległości i zapoznam się z pańską twórczością.

- Dziękuje, to miłe z pani strony. Jest już dość późno, dochodzi północ, ale może pozwoli się pani zaprosić na krótki spacer przed snem?

- Bardzo chętnie, lubię takie nocne spacery.

Wyszliśmy z pensjonatu i spokojnym krokiem udaliśmy się w stronę pobliskiego parku.

- Czy miałaby pani coś przeciwko, gdybyśmy mówili sobie po imieniu?

- Nie, skąd. Szczerze mówiąc, to nawet nie lubię, gdy ktoś mi mówi per pani- ponownie uścisnęliśmy sobie dłonie.

- Mikołaj.

- Marlena.

W tym momencie zauważyłem jakąś postać idącą w naszym kierunku.

- Kto to może być o tej porze? - zastanawiałem się.

- To ten dziwny jegomość z pensjonatu - odpowiedziała.

Gdy podszedł do nas chciałem powiedzieć mu "dobry wieczór", lecz to on rozpoczął rozmowę. I to w dość dziwny sposób.

- Czy wierzy pan w Boga?

- Proszę??? - zapytałem zdziwiony - wydaje mi się, że gdy rozpoczyna się rozmowę z nieznajomym, to wypadałoby się na początku przedstawić.

- Czy wierzy pan w Boga? - powtórzył pytanie, tym razem dobitniej.

- Tak, wierzę - odrzekłem - a co to pana obchodzi?

- To niech się pan modli, bo bliski jest koniec.

- Co chce pan przez to powiedzieć? O czym pan w ogóle mówi?

Nie odpowiedział tylko szybkim krokiem oddalił się, ale co zastanawiające, nie poszedł w stronę pensjonatu, lecz w zgoła innym kierunku. Był to około mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, siwiejący już, o dość sporej tuszy. Nieco zdziwaczały, jak wcześniej powiedziała mi recepcjonistka, a czego teraz doświadczyłem na własnej skórze. O co mu chodziło, gdy spytał mnie czy jestem osobą wierzącą? Co chciał powiedzieć mówiąc, że koniec jest już bliski? Na jego piersiach ujrzałem duży, srebrny krzyż, a w ręce niósł małą biblię, co świadczyło, że jest on osobą głęboko wierzącą, może nawet fanatykiem, bo któż na nocne spacery zabiera ze sobą biblię i wypytuje przechodniów i ich przekonania religijne i oświadcza, że zbliża się koniec. No i co miał na myśli mówiąc koniec?

- Wiesz Mikołaju - przerwała moje rozmyślania Marlena - nie wiem dlaczego, ale odczuwam jakiś dziwny lęk przed tym człowiekiem. Wydaje mi się, że cały czas mnie obserwuje, wszędzie za mną chodzi, patrzy jakoś tak dziwnie.

- Wydaje mi się, że to tylko zdziwaczały jegomość, ale chyba nie groźny.

- Mimo wszystko odczuwam przed nim jakiś niepohamowany lęk. Może jeszcze nie strach, ale lęk.

W tym momencie usłyszałem jakiś dziwny dźwięk i słabe, niebieskie światło w oddali. Zastanawiałem się, co to może być i dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że była to karetka pogotowia. Wycie syreny i migające światła pośród głuchej nocy spowodowały, że na początku nie mogłem zidentyfikować ich źródła. Karetka podążała drogą w stronę naszego domu wczasowego, a była to ślepa ulica, pensjonat wyznaczał jej kres. Ja i Marlena byliśmy na zewnątrz, podstarzały jegomość również, a więc coś musiało się stać recepcjonistce lub jej mężowi. Postanowiliśmy wrócić, aby zobaczyć co się stało i gdy dotarliśmy na dziedziniec zobaczyliśmy jak lekarze wnoszą do samochodu zwłoki kucharza, czyli męża recepcjonistki, która stała obok zalewając się łzami. Marlena objęła starszą kobietę i zaprowadziła ją do jadalni, a ja w tym czasie udałem się do kuchni, aby zrobić jej ziołową herbatę, która powinna choć trochę ją uspokoić. Lecz zanim do owej kuchni wszedłem usłyszałem coś, co bardzo mnie zaniepokoiło, a mianowicie jeden z lekarzy rzekł do wdowy: "niech tu pani niczego nie rusza, policja przyjedzie za dwie - trzy godziny." Policja? Czego oni będą tu szukać? Zapytałem o to recepcjonistkę, która odpowiedziała:

- Mój mąż - szlochała - został... zamordowany...


Przyjeżdżając do mego ukochanego pensjonatu miałem nadzieję, że odnajdę tu spokój i ukojenie dla mej duszy jak to miało miejsce każdego roku. Niestety, tym razem odnalazłem tu ból i cierpienie. W dniu, w którym tu przyjechałem zostało popełnione morderstwo. Ktoś dokonał najcięższej zbrodni. Co tkwi w psychice takiego człowieka, że jest on w stanie pozbawi życia kogoś innego? To nie my decydujemy o życiu, więc nie powinniśmy również decydować o śmierci. Wielu z tych, którzy odeszli powinno żyć nadal, a jednak nic ich życia została brutalnie zerwana. Wielu z tych, którzy żyją zasługują na śmieć, a jednak są oni wśród nas i sieją zło. Nie potrafimy oprzeć się śmierci, ale sami potrafimy ją zadać, czyż to nie przerażające? Opanowaliśmy śmierć z tej złej strony, nauczyliśmy się zabija, ale dlaczego nie nauczyliśmy się pomagać tym, którzy wpadli w jej ramiona? Ponieważ to odwieczne prawo natury. Istota żywa po przekroczeniu danego jej czasu bytowania na ziemi odchodzi do zaświatów. Czasami żywot przerywa choroba, ale o tym też decydują siły wyższe. Dlaczego więc człowiek próbuje bawić się w boga, dlaczego chce decydować, kto ma żyć, a kto umrzeć? To, co mamy najcenniejsze, nasze życie bywa nam w brutalny sposób odbierane przez człowieka, który pragnie być panem życia i śmierci. Cóż mogło skłonić jakiegoś szaleńca do dokonania tak makabrycznego mordu na spokojnym staruszku, gotującym obiady dla zatrzymujących się w pensjonacie? Oprawca zadał mu kilkanaście ciosów nożem, co spowodowało wielce okrutną śmierć.

Zrobiłem herbatę i zaniosłem ją recepcjonistce, która w jadali wylewała swe łzy w ramionach Marleny.

- Niech pani to wypije - rzekłem do niej. - Dobrze to pani zrobi. A potem proszę się położyć do łóżka i iść spać. Musi pani odpocząć.

- Ale za dwie godziny ma tu przyjechać policja. Nie mogę iść spać- odparła szlochając.

- Ja się tym zajmę. Powiem im, żeby rozejrzeli się po pensjonacie, a z panią porozmawiają rano.

- Kto mógł to zrobić? Przecież mój mąż to złoty człowiek, nie skrzywdziłby nawet muchy. Wszyscy go kochali, nie zasłużył na śmierć.

- Kto był w pensjonacie w czasie popełnienia zbrodni?- zapytałem

- Ja nic nie słyszałam, żadnych krzyków ani nic takiego, więc nie wiem kiedy to się stało, ale lekarz powiedział, że około wpół do pierwszej. Państwo byliście wtedy na spacerze a więc byłam tylko ja i ten jegomość spod siódemki.

- O tej porze widzieliśmy go na zewnątrz - rzekła Marlena. - Był w parku a potem najprawdopodobniej poszedł wzdłuż ścieżki prowadzącej do jeziora.

- A więc kto? On, Marlena i ja byliśmy na zewnątrz, panią oczywiście wykluczamy, a więc oprócz nas ktoś jeszcze tu był, a może nawet nadal jest.

Po kilkunastu minutach odprowadziliśmy starszą kobietę do jej pokoju i gdy upewniliśmy się, że zamknęła drzwi na klucz, wyszliśmy na zewnątrz i usiedliśmy na ławce obok wejścia.

- Jak myślisz Mikołaju - zapytała Marlena. - Kto mógł to zrobić?

- Nie wiem. W chwili zbrodni w środku była tylko jego żona, a przecież to niemożliwe, żeby zabiła własnego męża.

- Myślę, że stoi za tym ten Iwanowicz - zasugerowała.

- Iwanowicz?- zapytałem zaciekawiony nie wiedząc, kogo ma na myśli.

- To ten człowiek, który oprócz nas tu mieszka - wyjaśniła.

- Ale widzieliśmy go w parku w chwili popełnienia zbrodni.

- Mógł to zrobić wcześniej.

Nagle nocną ciszę rozdarł huk eksplozji, który rozległ się gdzieś za pensjonatem. Powiedziałem Marlenie, aby została na miejscu, a ja tymczasem pobiegłem za budynek aby zobaczyć, co się stało. To, co zobaczyłem dogłębnie mnie przeraziło. Mój samochód stał w płomieniach! Ktoś musiał go podpalić, co doprowadziło do eksplozji. Musiałem jak najszybciej pobiec do pensjonatu po gaśnicę, gdyż drewniany budynek mógł bardzo łatwo zapalić się od płonącego samochodu. Gdy biegłem, rozglądałem się wokoło, ale nie ujrzałem żadnej żywej duszy. Nagle spostrzegłem, że na ławce, na której jeszcze przed chwilą siedzieliśmy nie było już Marleny. Leżała tam tylko jej torebka. Nie było mnie tylko kilkanaście sekund, gdzie ona się podziała, co się stało? Przez chwilę zastanawiałem się, co mam robić, czy szukać jej, czy walczyć z ogniem, lecz groźba pożary zwyciężyła. Wbiegłem do pensjonatu, wziąłem gaśnicę i ruszyłem na parking ugasić ogień, co udało mi się uczynić po kilku minutach. Teraz muszę odnaleźć Marlenę. Udałem się do pobliskiego parku, w którym byliśmy na spacerze, lecz tam jej nie było, więc skierowałem się do pensjonatu. Nie było jej w jadalni, nie było jej w jej pokoju. Nie było jej nigdzie. Przeszukałem cały budynek, lecz niestety na próżno. Za to zauważyłem coś innego, co wielce mnie zaniepokoiło, a mianowicie w miejscu gdzie zamordowano kucharza nie było żadnych śladów krwi, a przecież gdy byłem tam wcześniej to cała podłoga była nią zaplamiona. Zastanawiało mnie jeszcze, gdzie jest Iwanowicz, gdyż nie było go ani w jego pokoju, ani na terenie pensjonatu. Zszedłem na dół, w recepcji wisiały klucze do pokojów Marleny i Iwanowicza, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma ich w środku. Spojrzałem na zegarek, była czwarta nad ranem! Policja powinna tu być godzinę temu. Wyszedłem na zewnątrz, lecz nie było tam nawet śladu żywej duszy. Wyciągnąłem telefon komórkowy, ale niestety byłem poza zasięgiem sieci, mimo iż przebywałem na otwartej przestrzeni, a przecież kilka godzin temu rozmawiałem przez telefon będąc w budynku.

Gdzie jest Marlena? Gzie jej szukać? Nie odeszłaby tak bez słowa, coś musiało się stać. Postanowiłem iść wzdłuż ścieżki prowadzącej nad małe jezioro, może tam ją znajdę, a jeśli nie, to może chociaż Iwanowicza, wiem, że lubi tam chodzić.

Po około dwudziestu minutach dotarłem nad jezioro. Nikogo tam nie widziałem, ale zaniepokoiły mnie dochodzące gdzieś z leśnej gęstwiny czyjeś ciche jęki. Ktoś potrzebował pomocy, może to Marlena. Ruszyłem w tamtym kierunku biegnąc między drzewami i przedzierając się przez suche gałęzie krzewów. Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Biedna siedziała na ziemi, przywiązana do drzewa i zakneblowana, a z rany na jej czole sączyła się krew. Była przerażona, a po jej twarzy spływały łzy. Oswobodziłem ją z więzów i mocno przytuliłem.

- Uciekajmy stąd - szlochała. - Nie możemy tu zostać ani chwili dłużej!

- Co się stało? - zapytałem. - Kto Ci to zrobił?

- Uciekajmy - powtórzyła. - on zaraz tu wróci.

- Ale powiedz kto.

- Iwanowicz! To on mnie tu zaciągnął i związał. To na pewno on stoi za zabójstwem kucharza.

Marlena była bardzo słaba i obolała, więc wziąłem ją na ręce i ruszyłem w stronę pensjonatu. Gdy tam dotarliśmy, zaprowadziłem ją do łazienki, aby przemyć jej rany, a potem do jadalni, gdzie opowiedziała mi, co się stało.

- Gdy rozległ się huk eksplozji i pobiegłeś zobaczyć co się stało, ja, wedle twego polecenia zostałam na ławce. Nagle poczułam silne uderzenie w głowę. Gdy się ocknęłam, ktoś ciągnął mnie po ziemi, dlatego cała jestem poraniona i posiniaczona. Wtedy też uderzyłam głową o kamień, stąd ta rana na czole. Chciałam krzyczeć, wezwać pomoc, ale miałam zakneblowane usta. Tak bardzo się bałam, byłam przekonana, że to już koniec i pewnie tak by było, gdybyś mnie nie odnalazł. Nagle ktoś rzucił mną o drzewo, i wtedy dopiero ujrzałam jego twarz. To był Iwanowicz. Przywiązał mnie do drzewa i wypowiedział mniej-więcej takie słowa: "Zaczęło się, nadchodzi koniec. Koniec nas wszystkich, lecz nie bój się, ze mną będziesz bezpieczna. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Muszę cię na chwilę zostawić, mam jeszcze coś do załatwienia w pensjonacie, ale za chwilę do ciebie wrócę". I odszedł, a po chwili pojawiłeś się ty.

- Poszedł ścieżką w stronę pensjonatu?

- Zgadza się - odparła.

- Przecież ścieżka prowadzi przez szczere pole porośnięte gęstą trawą, las jest tuż nad jeziorem. Powinienem był go spotkać na swej drodze, ale jestem pewien, że nikogo tam nie było. Co tu się dzieje? I dlaczego nie ma jeszcze policji, jest piąta nad ranem, już dawno powinni tu być.

- Spróbuj zadzwonić - zasugerowała.

Spojrzałem na telefon, lecz nadal byłem poza zasięgiem sieci.

- Weź mój - zaproponowała. - Jest w mojej torebce. Tylko gdzie jest moja torebka?

- Ja ja mam, jest w moim pokoju. Przyniosę ci.

- Mikołaju - zawołała za mną, gdy wychodziłem z jadali- poczekaj na mnie. Pójdę z tobą. Nie chcę zostać ani na chwile sama.

Niestety telefon Marleny również nie miał zasięgu. Zbiegliśmy do recepcji, aby (dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy???) zadzwonić z telefonu hotelowego, lecz niestety linia telefoniczna była przecięta. A więc byliśmy pozbawieni kontaktu ze światem, zdani tylko na siebie. W pensjonacie byliśmy tylko my, śpiąca recepcjonistka i czyhający na nasze życie Iwanowicz. Wróciliśmy do mojego pokoju, gdzie Marlena położyła się i natychmiast zapadła w sen. Ja natomiast postanowiłem czuwać, nie mogę zasnąć, mimo że drzwi do pokoju zamknięte są na klucz obawiam się, że to może nie powstrzymać psychopaty przed atakiem. Co nim kieruje? Dlaczego zabił kucharza? Dlaczego próbował zabić Marlenę? Bo na pewno taki miał zamiar uprowadzając ją. Patrzę teraz na nią i podziwiam jej niezwykłą urodę. Była naprawdę urzekająco piękna. To młoda dziewczyna, ale już sporo w życiu przeszła, życie okrutnie ją doświadczyło. Najpierw śmierć rodziców, potem narzeczonego, a teraz ktoś nastaje na jej życie. Równie ciężko los doświadczył mnie, ja również straciłem mych najbliższych i jestem przekonany, że Iwanowicz pragnie zabić również mnie. W obliczu śmierci począłem rozmyślać o mym życiu. O przeszłości, o tym jak cudownie mi było z moją żoną, co zostało brutalnie przerwane. O tęsknocie i braku nadziei na to, że jeszcze kiedykolwiek mógłbym ją ujrzeć. Myślę o teraźniejszości. Mimo że od jej śmierci minęły już cztery lata nadal za nią tęsknię, nie mogę się pogodzić z jej odejściem. A co czeka mnie w przyszłości? Jeśli oczywiście przeżyje najbliższe godziny. Wizja samotnego życia mnie przeraża, oczywistym mogłoby się wydawać, że powinienem poszukać jakiejś towarzyszki życia, lecz na razie jest to niemożliwe, gdyż wciąż kocham moją żonę. Choć gdy patrzę na śpiącą Marlenę wydaje mi się, że coś do niej czuję. Ale czy to możliwe po kilku godzinach znajomości? Wiele nas łączy, w przeszłości oboje cierpieliśmy z powodu utraty bliskich, a teraz połączył nas pensjonat, który znalazł się w szponach rządzącego światem zła.

Gdy otworzyłem oczy pokój rozświetlony był blaskiem promieni słonecznych. Musiałem zasnąć, a miałem czuwać! Spojrzałem na Marlenę, spała, nic jej się nie stało. Wyszedłem z pokoju. W pensjonacie panowała absolutna cisza i spokój, nic się nie zmieniło, nie dostrzegałem żadnych śladów bytności człowieka. Drzwi do pokoju Iwanowicza były zamknięte, widocznie nie wrócił jeszcze z nocnej wyprawy lub ukrywał się gdzieś w budynku albo jego okolicach. Również drzwi do pokoju, w którym mieszkała recepcjonistka były zamknięte. Pukałem, lecz ona nie otwierała, co oznaczało, że nadal śpi. Zszedłem na dół zastanawiając się, dlaczego nie ma jeszcze policji. Nagle na górze usłyszałem kroki, lecz na pewno nie były to kroki ani Marleny, ani recepcjonistki. To ciężki, męski chód. Iwanowicz! Pobiegłem na górę, a będąc na schodach ogarnęło mnie przerażenie. Uświadomiłem sobie, że nie zamknąłem na klucz drzwi do pokoju, w którym spała Marlena, więc ten psychopata z łatwością może wyrządzić jej krzywdę. Wbiegłem na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się nasze pokoje, lecz nie było tam nikogo a kroki umilkły, panowała grobowa cisza. Szybkim ruchem otworzyłem drzwi do mego pokoju i zobaczyłem spokojnie śpiącą Marlenę. Podszedłem do niej bliżej, była cała i zdrowa i jak zwykle olśniewająco piękna. Chciałem zadzwonić na policję, lecz ani mój telefon, ani jej nie miał zasięgu. Wtedy się obudziła.

- Witaj - rzekłem, a ona w odpowiedzi skinęła głową. - Jak się dziś czujesz?

- Nienajlepiej. Bardzo się boję, a w dodatku boli mnie głowa po tym wczorajszym uderzeniu. Czy przyjechała policja? - zapytała z nadzieją w głosie.

- Nie, nie przyjechała. Zastanawiam się dlaczego, mieli tu być jeszcze w nocy, a jest już - spojrzałem na zegarek - dziesiąta rano.

- To dziwne. A jak czuje się recepcjonistka?

- Jeszcze śpi. Byłem przed chwilą w jej pokoju, lecz nie otworzyła mi drzwi.

- Chodźmy tam. Mam złe przeczucia, obawiam się, że coś mogło się jej stać.

Przez kilka minut pukaliśmy do drzwi pokoju starszej kobiety, lecz ta wciąż nie otwierała a przecież po obudzeniu obszedłem cały pensjonat i nigdzie jej nie widziałem. Musi by w środku.

- Mikołaju, nie mamy wyjścia, musisz wyważyć drzwi. Musimy tam wejść, coś musiało się stać.

Zgodziłem się. Kilka razy z całych sił naparłem na drzwi aż ustąpiły. Znaleźliśmy się w środku, a to, co ujrzeliśmy wzbudziło w nas paniczne przerażenie. Na łóżku leżało skąpane we krwi ciało recepcjonistki. Zginęła w podobny sposób jak jej mąż. Jej również zadano kilkanaście ciosów nożem. Gdy Marlena zobaczyła tak okaleczone zwłoki w popłochu uciekła z pokoju, natomiast ja zbliżyłem się do zwłok. Nie znam się na medycynie, ale z łatwością ustaliłem, że zgon musiał nastąpi w nocy. Ciało było już zimne. A więc Iwanowicz zaatakował po raz kolejny, a jego następną ofiarą będę ja lub Marlena!

Wyszliśmy przed pensjonat, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Żółte liście spadały z gałęzi starych, milczący drzew i ulatywały w dal niesione zimnym, jesiennym wiatrem. Szczyty gór przykryte już były śnieżnym puchem, a znajdujące się nad naszymi głowami czarne chmury zwiastowały deszcz. Wiatr przemykający pomiędzy nagimi koronami drzew wyśpiewywał swą posępną pieśń. Jakże smutną i przygnębiającą, wywołującą żal i przygnębienie. Żal za tym, co już minęło i już nie powróci. Z nieba spadły pierwsze krople jesiennego deszczu. Schowaliśmy się przed nim na werandzie i rozmyślaliśmy, cóż mamy dalej robić.

- Jak myślisz Marleno, czy powinniśmy odszukać Iwanowicza i oddać go w ręce policji, czy lepiej będzie, jeśli ukryjemy się w jakimś bezpiecznym miejscu i poczekamy aż policja sama go znajdzie?

- Ja najchętniej uciekłabym jak najdalej stąd.

- Obawiam się, że to niemożliwe. Najbliższa ludzka osada mieści się trzynaście kilometrów stąd. Na piechotę iść nie możemy, bo w lesie mogą być wilki, to zbyt niebezpieczne. A mój samochód... Sama wiesz, co się z nim stało.

- Cóż więc możemy zrobić? Mamy tu siedzieć i czekać aż ten psychopata nas dopadnie?

I wtedy coś mi się przypomniało. Coś, co może uratować życie nam obojgu. W cieniu wydarzeń ostatniej nocy całkowicie o tym zapomniałem, a to nasza ostatnia deska ratunku. Przypomniałem sobie z pozoru nie istotną rozmowę z moim wydawcą, panem Juliuszem Krzyżanowskim.

- Marleno, która jest godzina?

- Piętnaście po dziesiątej, a czy to teraz takie ważne? - zapytała niezbyt miłym tonem.

-Tak, to bardzo ważne! To może być nasza jedyna szansa!

Jej duże oczy spojrzały na mnie wzrokiem pełnym nadziei i oczekiwania.

- Nie możemy wezwać policji gdyż nasze telefony nie mają zasięgu a linia w hotelu została odcięta - wyjaśniałem. - Nie możemy wezwać pomocy, nie możemy stąd uciec. Czy pamiętasz moją wczorajszą rozmowę z moim wydawcą?

- Tak pamiętam, ale... - urwała i zamyśliła się na kilka sekund. - Przecież on ma tu dziś do ciebie przyjechać, zgadza się?

- Tak, masz rację. Umówiliśmy się na godzinę jedenastą, a więc będzie tu za około czterdzieści pięć minut! Zawiezie nas do najbliższej wioski i osobiście powiadomimy policję.

Perspektywa rychłego opuszczenia tego miejsca spowodowała, że pierwszy raz od momentu, gdy poznałem Marlenę, na jej twarzy zagościł uśmiech. Była tak szczęśliwa, że rzuciła mi się w ramiona i ucałowała mnie. Gdy staliśmy na werandzie w objęciach szczęścia, radości i nadziei nasze usta mimowolnie zbliżały się do siebie. Coś pchało nas ku sobie aż zatopiliśmy się w namiętnym pocałunku. Tego cudownego uczucia zaznałem pierwszy raz od czterech lat, czyli od chwili śmierci mojej żony. Byliśmy sobie bardzo bliscy, mieliśmy wspaniałe plany na przyszłość, lecz zostało to wszystko przerwane przez śmierć. Jedyne, czego człowiek tak naprawdę może być w życiu pewnym, to tego, że kiedyś umrze. Lecz nigdy nie wiemy, kiedy śmierć poda nam swą dłoń. Moris certa, hora incerta, jak jest napisane na zegarze ratuszowym w Lipsku.

Po kilku sekundach Marlena odwróciła twarz i odsunęła się ode mnie. Zbladła, a jej oczy zdradzały przerażenie. Strach ściskał jej gardło tak mocno, że nie mogła wypowiedzieć ani słowa, tylko wskazała na pobliski park. Początkowo nie zauważyłem tam niczego niepokojącego, lecz gdy przyjrzałem się lepiej, w gęstwinie krzaków i zarośli ujrzałem leżące zwłoki. Pobiegliśmy w tamto miejsce i doznaliśmy szoku na widok denata. Jak to możliwe? Jak to się stało? O co tu chodzi? Który to już raz zadaje sobie to pytanie? Teraz już nic z tego nie jestem w stanie zrozumieć. Skoro Iwanowicz zabił kucharza i jego żonę a oprócz niego, mnie i Marleny w pensjonacie nie ma nikogo, to jak to się stało, że pod moimi nogami leżą zwłoki samego Iwanowicza??? Marlena nie mogła tego zrobić, ponieważ cały czas była zew mną, zresztą jest zbyt słaba, aby mogła zadać nożem tak głębokie rany, a Iwanowicz wydawał się być silnym mężczyzną, więc bez trudu stawiłby jej opór. A więc oprócz nas, w pensjonacie jest ktoś jeszcze, teraz jestem już tego pewien. Oby tylko pan Krzyżanowski dotarł tu na czas, zanim dotrze do nas ten psychopata.

Gdy się odwróciłem zobaczyłem, że Marlena jest kilkadziesiąt metrów ode mnie, w popłochu uciekała do pensjonatu. Ruszyłem za nią.

- Marleno! Zaczekaj! - krzyczałem za nią. - Nie wchodź sama do środka! On może tam być!

- Przestań! Gra skończona! - odpowiedziała odwróciwszy głowę w moją stronę, lecz nie przestała biec, a nawet przyspieszyła kroku. - Dobrze się maskowałeś, ale teraz już się ujawniłeś. Jesteśmy tu tylko my dwoje, oprócz nas nie ma tu nikogo a ja tego nie zrobiłam!

- Przecież to nie ja! Chyba nie myślisz, że mógłbym...

Ale ona była już w środku. Wbiegłem za nią. Widziałem, że weszła do swego pokoju, więc pukałem prosząc, aby mnie wpuściła.

- Musisz mi uwierzyć! Ja ich nie zabiłem! Zaufaj mi!

- Więc kto? Oprócz nas nie ma tu nikogo! Zabiłeś ich, a teraz chcesz zrobić to samo ze mną!

- Marleno, wysłuchaj mnie, przecież gdy zginął kucharz byliśmy razem w jadalni. Na ciele Iwanowicza była świeża krew, więc zastał zamordowany najdalej godzinę temu, a wtedy też byliśmy razem!

Nastąpiła chwila ciszy przerwana dźwiękiem przekręcanego w zamku klucza. Wszedłem do środka.

- Sama nie wiem, czy mam ci wierzyć - rzekła - ale nie mam innego wyjścia. Nie widzę dla siebie żadnej nadziei, więc nawet jeśli okaże się, że to ty...

- Zrozum, że to nie ja ich uśmierciłem! Chodźmy przed pensjonat, tam będzie bezpieczniej, a już niedługo przyjedzie tu Krzyżanowski i zabierze nas stąd.

Zeszliśmy na dół i wyszliśmy na zewnątrz. Deszcz przestał padać, więc usiedliśmy na ławce i w napięciu oczekiwaliśmy przyjazdu pana Juliusza. Miał tu być o godzinie jedenastej, lecz gdy wybiło południe a jego wciąż nie było, opuściła nas nadzieja. Lecz wtedy wydarzyło się coś dziwnego, a mianowicie zadzwonił mój telefon komórkowy, choć wcześniej nie miałem zasięgu. To był on, to Krzyżanowski!

- Dzień dobry panie Juliuszu!

- Dzień dobry panie Mikołaju. Dlaczego pana nie było w pensjonacie? Czy...

- Jak to nie było mnie?- przerwałem mu zdziwiony. - Przecież od prawie dwóch godzin czekam na pana przed wejściem do budynku.

- Byłem tam tak jak się umawialiśmy, czyli o godzinie jedenastej, lecz nie widziałem żywej duszy, a drzwi były zamknięte na cztery spusty. Obszedłem budynek dookoła i natknąłem się na pański spalony samochód. Czy coś się stało? A właściwie, co się stało?

Lecz niestety, w tym momencie połączenie zostało przerwane. Znowu byłem poza zasięgiem sieci.

- Co tu się dzieje? - zapytałem, kierując to pytanie jakby do siebie.

- O co chodzi? - zapytała Marlena.

- Dzwonił Krzyżanowski, twierdzi że był tu o czasie ale nikogo nie widział, a pensjonat był zamknięty.

- Jak to, przecież siedzimy tu od niecałych dwóch godzin!

- On twierdzi, że tu był.

- Przecież to niemożliwe. Czy temu człowiekowi można zaufać?

- Tak, znam go od kilku lat i wiem, że jest godny zaufania.

- Ale nie mógł tu być, widzielibyśmy go!

- Zastanawiające jest to, że on wiedział o moim spalonym samochodzie. Twierdził, że obszedł pensjonat dookoła i zobaczył spalony wrak.

- Mikołaju, czy myślisz, że on może mieć coś wspólnego z tym, co tu się dzieje?

- Nie, na pewno nie. On nie byłby do tego zdolny.

Nagle w parku, między drzewami zobaczyłem jakąś postać. Nie, to niemożliwe! Wpatrywałem się w nią zdumiony, nie mogąc wyjść z osłupienia. Tam w parku, między drzewami stała moja, zmarła przed czterema laty żona! Tuż obok dostrzegłem mych rodziców, którzy stracili życie w tym samym wypadku. Jak gdyby w transie pobiegłem w tamto miejsce, słysząc za sobą głos Marleny: "Mikołaju, dokąd biegniesz, co tam ujrzałeś?" Ale nie zwracałem na uwagi na jej słowa. Biegłem dalej, stali tuż przede mną, wyglądali zupełnie jak żywi. W myślach usłyszałem ich głos: "Mikołaju, chodź z nami, twój czas już nadszedł". Nie mogłem zrozumieć jak to się działo, że stałem przed nimi.

Nagle poczułem przeszywający ból, coś wdarło się w me ciało raniąc je i okaleczając. Osunąłem się na ziemię, srebrne ostre noża wbijało się we mnie bezlitośnie. Na ułamek sekundy zobaczyłem twarz mordercy. To, kogo ujrzałem było jeszcze bardziej przerażające od samego umierania! Nagle cały świt zalało białe światło. Ból ustąpił, moje ciało robiło się coraz lżejsze, aż wreszcie całkowicie go nie czułem. Unosiłem się w morzu świetlistej bieli, która zaczęła powoli ustępować. W jej miejsce wkroczyła nieprzenikniona czerń. Znajdowałem się a absolutnej próżni, bowiem nie istniała tu żadna materia, światło nie miało tu prawa bytu, nie istniał tu czas. Tylko pustka. Absolutna pustka, której nawet najwybitniejszy ludzki umysł nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. Lecz nagle ciemność ustąpiła i znalazłem się w lesie nieopodal pensjonatu. Widziałem przerażoną Marlenę, oraz podążającego jej śladem mordercę. Wiem, co czuła, odczuwałem jej emocje. Może to zabrzmi dziwnie, ale fakt, że kilkanaście metrów za nią podąża uzbrojony w nóż szaleniec i że mogą to być ostatnie sekundy jej życia nie przerażał ją tak bardzo, jak świadomość, kim jest zabójca. Widziała jego twarz, wiedziała już, kim jest, lecz nie mogła tego zrozumieć, bowiem nikt z żyjących zrozumieć tego nie będzie potrafił. Ja już wiem, kim, lub może czym on jest, jak to się stało, że przebywał z żyjącymi. Wiem, że policja nie przyjechała przez niego. Chociaż właściwie policja tu była, a nawet nadal tu jest, tylko w chwili ich przyjazdu on przeniósł ich do równoległego, innego wymiaru. To samo uczynił z Juliuszem Krzyżanowskim, lecz ten, po rozmowie ze mną postanowił jeszcze raz przyjechać do pensjonatu, co uratowało życie Marlenie. Wybiegła z lasu na drogę dokładnie w momencie, gdy on tamtędy przejeżdżał, wsiadła do jego samochodu, a ten zabrał ją w bezpieczne miejsce.

Morderca zabił cztery osoby: kucharza, recepcjonistkę, biednego, zdziwaczałego, niesłusznie przez nas oskarżanego Iwanowicza i mnie. Kim był? To właśnie jest najbardziej przerażające. Pierwsza ofiara szaleńca okazała się być nim samym! To kucharz z pensjonatu, zmarły przed wieloma laty, oszukał śmierć, powrócił do świata żywych i krył się pod postacią zwykłego człowieka. Nie proś mnie, abym Ci wytłumaczył jak to możliwe. Zwykły człowiek nie jest w stanie tego zrozumieć. Lecz kiedyś, tak jak ja teraz Ty również zrozumiesz wszystkie, nurtujące Cię zagadki.

Zastanawiasz się pewnie jak to się dzieje, że czytasz zapis mojej historii, skoro mnie nie ma już wśród was. W dodatku czytasz to, co działo się już po mojej śmierci. Użyłem tu słów "zapis mojej historii" ale czy jesteś pewien, czy też pewna, że to rzeczywiście "zapis"? Odpowiadasz: TAK, lecz mylisz się. W rzeczywistości masz przed sobą czyste, nie zapisane karty papieru, a ja, przebywając teraz tuż obok ciebie, szepczę Ci moją historię wprost do uszu twej duszy.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.