Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

sin (grzech)

rozdział 11

Autor:feroluce
Korekta:Arleen
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat, Fikcja, Romans, Science-Fiction
Uwagi:Erotyka
Dodany:2008-11-06 18:14:54
Aktualizowany:2008-11-06 18:14:54


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

35. Zauważyłam go przez okno. Coś ścisnęło mnie w dołku.

- Lorrelaine.

A po chwili całowaliśmy się szaleni z tęsknoty…

Trzaśnięcie drzwi, gdy ktoś wszedł do salonu i natychmiast wyszedł.

Jego zapach, dotyk skóry, myśli… Ewolucjo, sądziłam, że już nigdy tego nie poczuję.

Tęsknota szukająca ujścia w każdy możliwy sposób… Żądanie ciała, umysłu, serca, by poczuć go jeszcze bliżej, jeszcze mocniej! Tak, by uwierzyć, że on rzeczywiście tu jest.

Pocałunki bardzo szybko przestały nam wystarczać. W dzikim pośpiechu próbowaliśmy nawzajem zedrzeć z siebie ubrania, nie bacząc, gdzie jesteśmy i czy ktoś się nie przyplącze. Byle bliżej, mocniej!

Razem z opadającą falą rozkoszy powrócił zdrowy rozsądek. Sin podniósł głowę, rozejrzał i parsknął śmiechem.

„Święta Ewolucjo. W tym domu jest coś koło dwudziestu apartamentów, pokojów dziecięcych nie licząc, a my musieliśmy zrobić to w salonie na podłodze. Półtora metra od sofy.”

Roześmiałam się.

„Powiedziałabym, że to dla nas typowe. A półtora metra to strasznie daleko, szkoda czasu.”

Nagle przypomniał sobie o moim stanie.

„Wszystko w porządku? Chodzi mi… To znaczy, strasznie się spieszyliśmy…”

Potrząsnęłam głową rozbawiona. Był taki słodki!

„Sin, nic nam nie jest. Naprawdę. Nie zrobiłeś mi krzywdy. Już dobrze.”

Rzeczywiście było dobrze. Nareszcie, po tylu pustych dniach, znowu był przy mnie.

„Lorrelaine, ja tu nie zostanę. Na dobrą sprawę w ogóle nie powinno mnie tu być. I nie byłoby, gdyby nie wezwanie od Ses. Sama moja obecność naraża cię. Ale, na Ewolucję, za nic nie byłem jej tak wdzięczny, jak za to, że mnie tu ściągnęła.”

„Sesilije zdobyła dla ciebie pomoc z Zewnątrz.”

Nie wiem, czemu znaleźliśmy się w sferze zainteresowania Zewnętrznych ale byłam wdzięczna za każde wsparcie, choćby najbardziej niespodziewane.

Popatrzył na mnie z powątpiewaniem.

„Powiem szczerze, nie widzę żadnego rozwiązania. Praktycznie przepadłem, to kwestia czasu. Jednak chwycę się każdej szansy, byleby wydostać z tej matni.”

„Jest aż tak źle?”

„Z dwunastu kandydatów zostało pięciu, łącznie ze mną. W tej chwili panuje kompletny pat. Przeciwnicy są już za silni i wynik starcia stanowi zbyt wielką niewiadomą. Myślę, że każdy doszedł w końcu do wniosku, iż już dość wyrzynania się dla rozrywki Ish. Nie ma sensu ryzykować, tym bardziej, gdy wyraźnie widzą, iż ona nadal mnie faworyzuje. W tej chwili ograniczają się do nadskakiwania Ish i pracowitego oczerniania mnie w jej oczach. Wszyscy, łącznie z jej klanem, mają nadzieję, że spokój w końcu ją znudzi i przerwie tę przydługą zabawę, wybierając jednego z nas. Szczerze mówiąc, nie wierzę w to. W zachowaniu Ish nie widać śladu logiki. Każda znana mi samica wystawiona do targów typowała męża po miesiącu, góra dwóch. Tymczasem Ish przeciąga tę grę już ponad pół roku. Wyraźnie bawi się naszą frustracją. Napawa władzą.”

Odchylił głowę do tylu i popatrzył w sufit w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób.

„Mam dość. Serdecznie dosyć zabijania dla jej przyjemności. Piętnaście osób, Lorrelaine. Piętnastu niewinnych Atelicze, których jedyną przewiną było, że mieli pecha napatoczyć się w targach na mnie. Myślisz, że mnie to cieszy? Nie chcę więcej zabijać bezsensownie! Nikt nie zasłużył na to, by umierać dla czyjejś rozrywki.”

Objęłam go i mocno przytuliłam. Nic więcej nie mogłam zrobić, by mu ulżyć.

Od dawna wiedziałam, że konieczność toczenia pojedynków na śmierć i życie z często o wiele od niego słabszymi przeciwnikami ciąży Sinowi. Kiedy byłam przy nim, moja obecność w jakiś sposób przynosiła mu ulgę, chociaż zdarzało się, że nadmiar agresji trafiał we mnie rykoszetem. To była cena za zbliżenie się do niego.

Wiedziałam, że jest zdolny do zabójstwa z zimną krwią. W końcu sam mi o tym powiedział. A bezwzględność, z jaką eliminował przeciwników, niebezpiecznie balansowała na granicy sadystycznego okrucieństwa.

Lecz był też czuły, honorowy i troskliwy - czasem aż do przesady! Dbał o swoich przyjaciół i gotów był bez wahania się dla nich poświęcić.

Czułam, jak pod wpływem mojego dotyku spływa z niego napięcie.

„Ewolucjo, jak dobrze… Gdybym mógł, zostałbym tak na zawsze…”

Gdybym mogła, tuliłabym go tak do końca świata.

Przygryzłam wargę niemym żalu.

36. Sin odebrał prośbę o wejście. Tym razem to nie była Ish. Kontakt z nim nawiązał Les O’brie’n - jej ojciec. Sin spotkał tego Atelicze wcześniej kilka razy. Wydawał się podchodzić do targów i kandydatów do ręki swej córki dość obojętnie, więc prośba o natychmiastowe prywatne spotkanie była zaskakująca.

Morrigaine popatrzyła na Sina zaniepokojona, gdy ten nagle przerwał zdanie wpół słowa. Jego twarz przybrała charakterystyczny nieobecny wyraz, pojawiający się przy nawiązywaniu kontaktu telempatycznego na dużą odległość.

- Panie?

- Morrigaine, przygotuj coś do picia. Niedługo będziemy mieć gościa.

Lekko zbladła. Dotąd miała przed oczami scenę sprzed dwóch tygodni, kiedy to jeden z kandydatów wtargnął na teren posiadłości Sina.

Pojedynki Atelicze są bardzo widowiskowe. Morrigaine przekonała się o tym aż za dobrze. I życzyłaby sobie nigdy więcej ich nie oglądać. Do dnia dzisiejszego cała południowa część ogrodu przypominała przeryte przez gigantyczny pług pogorzelisko. Na ścianach domu widać było ślady płomieni, zaś część południowego skrzydła nie nadawała się do zamieszkania.

Siska miała pecha znaleźć się w zasięgu walczących Atelicze. Morrigaine uczciwie przyznała przed sobą, że dotąd uważała troskę swego właściciela za nieco przesadzoną. Miała wrażenie, że trochę dramatyzuje. Patrząc na ciężko poparzoną Siskę straciła złudzenia. Suni miała dużo szczęścia, że Sin zdołał na czas pokonać przeciwnika i utrzymać ją przy życiu do momentu przybycia uzdrowiciela.

Sin był prawnikiem. Jego głównymi umiejętnościami były telempatia i telekineza, miał też nieprawdopodobnie czuły węch, nie potrafił jednak uzdrawiać. Jego zdolności regeneracyjne ograniczały się praktycznie tylko do niego samego. W tym świetle jasne stawało się, dlaczego tak nalegał na opuszczenie przez Suni posiadłości. Wiedział, że gdyby coś się którejś stało, nie potrafiłby jej wyleczyć.

Aktualnie wspomnienia były zbyt świeże i Morrigaine reagowała nerwowo na każde przekroczenie przez obcego Atelicze granicy posiadłości.

Sin przyjął gościa w głównym salonie.

- Witaj, panie.

Les O’brie’n ukłonił się gospodarzowi. Sin odpowiedział mu grzecznie, lecz chłodno.

- Cóż cię, panie, sprowadza do mnie?

Les uśmiechnął się z przymusem. Po ostatnich przejściach z potomkiem klanu B’arla’y nic dziwnego, że Sin M’allo’y nie cieszy się na widok gościa.

- Chciałem z tobą, panie, porozmawiać na osobności. Sprawa dotyczy, jak się zapewne domyślasz, mojej córki.

Sin tylko skinął głową i gestem zaprosił gościa, by usiadł. Klasnął i do salonu wślizgnęła się bezszelestnie Suni. Les odruchowo ocenił ją jako wysokokwalifikowany Mebel domowy, zapewne sporo wart. Była to, na oko sądząc, trzydziestoparoletnia, nadal bardzo atrakcyjna - na tyle, na ile mógł określić przez obrożę - ciemnowłosa samiczka. Przyniosła tacę z tradycyjnym poczęstunkiem: mocno osłodzonym pięćdziesięcioprocentowym alkoholem i owocami.

- Dziękuję, Morrigaine.

Suni ukłoniła się i skierowała do wyjścia.

Les zesztywniał. Morrigaine?!

- Stój!

Zatrzymała się, spłoszona, i po raz pierwszy podniosła głowę.

Les nie miał już żadnych wątpliwości.

Sin z zaniepokojeniem spoglądał to na Suni, to na gościa. Morrigaine była blada, wręcz seledynowa, a w oczach narastało jej coś na kształt paniki. Sin miał nieprzyjemne przeczucie, iż jeszcze chwila, a mu tu zemdleje. Co ciekawsze, Les sprawiał wrażenie równie wstrząśniętego.

Dlaczego ona tak się boi tego Atelicze?! I czy na pewno się go boi?

Nie było wątpliwości: ci dwoje musieli znać się już wcześniej. Ale skąd...?

Nagle coś zaświtało mu w głowie. To byłby zupełnie nieprawdopodobny, wręcz niewiarygodny zbieg okoliczności, ale wyjaśniałoby wiele rzeczy…

Sytuacja zakrawała na paranoidalny dowcip Losu.

Sin już wiedział, z czym mu tak uparcie kojarzył się wygląd Ish.

Morrigaine nagle otrząsnęła się z konsternacji, obróciła na pięcie i wypadła z salonu. Zniknęła jak duch zanim nadal wstrząśnięty Les zdołał ją ponownie zatrzymać. Zresztą nie był pewien, czy rzeczywiście tego chce.

Zamiast tego skierował się do jej właściciela.

- Od jak dawna masz, panie, tę Suni?!

Sin zastukał ogonem gniewnie.

Les zreflektował się. Skłonił grzecznie.

- Wybacz, panie, obcesowość…

- Mam ją, odkąd dorosłem. To moja pierwsza Suni, jestem do niej bardzo przywiązany.

Sin zdecydował się przeprowadzić małą prowokację, by potwierdzić swoją teorię. Na Morrigaine nie było co liczyć, bez wątpienia nadal nic nie powie, ale może ten samiec coś mu zdradzi.

- Byłem w posiadaniu także jej najmłodszego dziecka. Ładna, młoda, zdrowa Suni, szkoda tylko, że mieszaniec.

Les zdrętwiał. Zbladł wyraźnie, jego złocista skóra nabrała odcienia pergaminu.

- Skąd w tobie, panie, tak pewność?

- Panie Les, Suni z kręconymi włosami?! To ewidentna cecha mieszanej krwi! Niemniej nie mogłem jej przez to uważać za niepełnowartościową, w końcu to nie była jej wina.

- Co się z nią stało?

Sin z premedytacją obojętnie wzruszył ramionami.

- Ostatnio zostałem zmuszony przez twoją, panie, córkę do odsprzedania części obsady domu.

Les zawahał się, jakby w ostatniej chwili przełknął pytanie cisnące mu się na usta.

Sin uśmiechnął się w duchu cynicznie. Z premedytacją znęcał się nad tym samcem, trzymając go w niewiedzy. Przez dwadzieścia lat nie wykazywał żadnego zainteresowania, chyba więc nadeszła pora, by się trochę poniepokoił.

- Panie, wydawało mi się, że nie przybyłeś tu po to, by rozmawiać o Suni.

Les z wysiłkiem otrząsnął się. Przyjął bardziej formalny ton.

- Panie, przybyłem tu, by oficjalnie zaproponować ci rękę mojej córki.

Sin popatrzył na niego zaskoczony. Owszem, spodziewał się tego, ale, na Ewolucję, czemu tak późno?

- Wolno mi zapytać, panie, co tak nagle wpłynęło na zmianę nastawienia klanu?

- Obaj, panie, doskonale wiemy, czemu doszło do otwartych targów. To moje dziecko, ale nie mam złudzeń co do jej charakteru i zamiłowań. Jesteś, panie, jedynym kandydatem, który dotąd nie pozwolił się jej zmanipulować. Cały klan obserwował cię bardzo uważnie. Jesteś, panie, jedynym spośród kandydatów, który jest dość silny, by poskromić Ish.

- Teraz rozumiem, czemu ona tak przedłuża targi. Wie, że ją dla mnie przeznaczyliście i wodzi was za nos. Doskonale zdaje sobie sprawę, że otwarte targi można przerwać tylko na dwa sposoby: pierwszy, gdy samica sama typuje sobie wybranka z grupy przeznaczonych jej kandydatów; drugi: gdy na placu boju pozostaje tylko jeden samiec. To czyni ją nietykalną dla klanu.

- Dokładnie, panie. Moja córka nie chce się zdecydować, więc wygląda na to, że trzeba zdecydować za nią.

Sin zmrużył oczy.

- Chcecie, abym zabił pozostałych kandydatów.

Les tylko milcząco skinął głową.

Sin wstał.

- W takim razie nie mamy o czym rozmawiać, panie. Już trzy miesiące temu ogłosiłem wszystkim publicznie, że nikogo nie zaatakuję pierwszy. Będę się bronił, i to bronił śmiertelnie skutecznie, ale tylko bronił. Nie złamię danego słowa. Chcecie się pozbyć pozostałych kandydatów, to musicie sami zabrudzić sobie rączki.

Uśmiechnął się złośliwie.

- Ale wtedy, panie, nie wiem, czy nie przyjdzie się nam spotkać ponownie. Lecz już nie jako ewentualny zięć, ale prawnik egzekwujący Prawo na jednym z morderców.

37. Sin ostatnio podpadł obu klanom, o czym poinformowała mnie zmartwiona Sesilije.

- Nie jest dobrze. Nawet pan Hadrian może mieć problemy ze zorganizowaniem mu przemytu.

Zdjęła ogon synka owinięty wokół jej nadgarstka i przełożyła śpiące dziecko na drugie ramię.

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam Dzieci Cyklu, byłam szczerze zdumiona. Nie wiem czemu, ale wyobrażałam je sobie zupełnie inaczej. W tej posiadłości było ich aktualnie około dwadzieścioro. Zewnętrzni bardzo niechętnie i tylko w razie prawdziwej konieczności godzili się na transport Dzieci Cyklu na orbitę. Woleli, by wychowywały się na Ziemi, pod ich czujnym, choć nieoficjalnym, patronatem, w takich posiadłościach jak ta. Określenie „przechowalnia” było jak najbardziej adekwatne. Sin doskonale wiedział, co robi, umieszczając mnie tu - to było jedno z najbezpieczniejszych miejsc na planecie.

Odezwał się sygnał putera i na środku pokoju zmaterializował się naturalnej wielkości hologram Hadriana Saar’el’laef ebu Seth. Generowany obraz był tak doskonały, że niemal można było uwierzyć, iż Suni stanął tu we własnej osobie.

- Dokładnie, Sesi. Nie jest dobrze. Twój wybranek, pani Lorrelaine, okazał się trochę nazbyt porządny. On rzeczywiście nie wykazuje za grosz talentu do dyplomacji. Rozumiem, że musiał się przeciwstawić próbie nakłonienia go do popełnienia morderstwa, ale, doprawdy, niekoniecznie trzeba było robić to w tak drastyczny sposób! Skutecznie skupił na sobie uwagę obu klanów. A wyraźnie prosiłem go, by starał się pozostać w cieniu tak bardzo, jak to tylko możliwe. I bez tego był mocno pilnowany. Powszechnie wiadomo, że nie pali się do tego związku. Oba rody nie bez racji sądzą, że przedłużający się pat jest mu na rękę. Tyle, że nie jest to korzystne dla żadnego z nich. Na razie nie podejrzewają go, że planuje zniknięcie. Po pierwsze: nie sądzą, by było ono możliwe; po drugie: ich zdaniem pan Sin jest na to zbyt prostolinijny. Pilnują go, bo bardziej prawdopodobne jest, że popełni samobójstwo byleby tylko wykręcić się od małżeństwa. I właśnie na tę „prostolinijność” chcą, moim zdaniem, teraz postawić. Będą się starać przekonać go już nie do zabijania - w tym wypadku skutecznie ich zniechęcił - ale do tego, by okazał pani Ish trochę serdeczności. Na ile znam pana Sina - zadanie niewykonalne. Niemniej znajduje się on teraz w centrum zainteresowania, co dość drastycznie komplikuje nasze dotychczasowe plany.

- Więc nic nie można poradzić?

Uśmiechnął się i obdarzył mnie przenikliwym spojrzeniem złocistych oczu. Mimo woli spuściłam wzrok. Nie byłam w stanie znieść ich niepokojącego, jakby wszystkowiedzącego wyrazu.

- Pani Lorrelaine, nie ma sytuacji bez wyjścia, a plany są po to, by je zmieniać. W pierwszej kolejności musimy dać klanom jakieś zajęcie, by przestały panu Sinowi - a przy okazji nam - patrzeć na ręce. A potem zobaczymy…

Jego uśmiech poszerzył się. Mimo woli poczułam skurcz gdzieś w okolicy żołądka.

Pan Hadrian był piękny. Ciemnowłosy, złotooki ideał Suni.

Piękny potwór. Wielki manipulator.

Był na Zewnątrz osobą o niewiarygodnej wręcz władzy. Podobno kataklizm, który półtorej roku temu dotknął klany Ziemi i dosłownie przewrócił wszystko do góry nogami był jego dziełem. Jego zemstą.

Patrząc w te przepiękne złote oczy, które śmiały się do mnie, byłam w stanie uwierzyć we wszystkie opowieści, jakie o nim krążyły. Obym nigdy nie została jego wrogiem…

Pan Hadrian podobno urodził się na Ziemi; czuł do jej mieszkańców dziwny sentyment i często - zdaniem Sesilije za często - wtrącał się w ich sprawy. Traktował to jak swoiste hobby. Podobno analogiczny los spotykał każdego, kto go zainteresował, niezależnie, czy był Wewnętrznym, czy Zewnętrznym. Sesilije przyrównywała spotkanie z panem Hadrianem do starcia z huraganem albo wściekłym Atelicze. Po jego przejściu nic nie miało szansy pozostać takie samo jak przedtem. Na cud zakrawało, że nikt go za to dotąd nie zabił.

Sesi była żywym przykładem jego talentu. Uciekinierka z planety, która przysięgła nigdy więcej nie wracać do tego piekła, teraz zajmowała się ratowaniem Dzieci Cyklu, związana więzią z jednym ze wcześniej znienawidzonych Wewnętrznych Atelicze. Mimo że była szczęśliwa z panem Mai, nadal nie potrafiła przebaczyć panu Hadrianowi tego, co jej zrobił. Tego, jak ją zmanipulował. Podobno w ten sposób odwdzięczył się prawnikowi, który wystąpił przeciw swojemu klanowi i poprowadził sprawę przyszłej żony pana Hadriana. A przy okazji zapewnił sobie oraz Zewnętrznym całkowitą lojalność jednego z najlepszych prawników na tej planecie.

Teraz - kierowany sobie tylko znanym powodem - wmieszał się w nasze sprawy, nieoczekiwanie deklarując chęć pomocy. Sesilije ostrzegła mnie, że skoro on się pojawia na scenie, to sytuacja może rozwinąć się w zupełnie nieprzewidywalny sposób.

Nie wierzyłam, że wtrącił się z powodu sentymentów czy nudy. Najbliższe prawdy było chyba założenie, że chodzi mu o pozyskanie Sina. I raczej nie dla jego talentu jako prawnika. Atelicze podobnych mojemu ukochanemu jest niewielu. Są bardzo szybko eliminowani ze społeczeństwa, natychmiast po wykryciu anomalii psychicznych Tylko nieliczni osiągają dorosłość. Na Zewnątrz było identycznie.

Targi okazały się doskonałym polem testowym, które wyraźnie pokazało różnice między nim, a normalnymi przedstawicielami jego rasy. Sin nie był taki jak pozostali kandydaci. Pewnie nawet nie zdawał sobie do końca sprawy, ile od nich odstaje. Nie przestrzegał reguł, nie bawił w tradycyjne pojedynki, ignorując zwyczaje w stopniu trudnym do pojęcia przeciętnemu Atelicze. Sprowokowany, po prostu wykańczał przeciwników, jednego po drugim, szybko i bezlitośnie. Perfekcyjna maszyna do zabijania. A jednocześnie nie wykazywał pogłębiającego się rozchwiania osobowości typowego dla seryjnych morderców o zdolnościach telepatycznych. Czego najlepszym dowodem było, iż odmówił pozabijania pozostałych kandydatów.

Nic dziwnego, że pan Hadrian chciał go pozyskać. Otrzymałby doskonałego, co najważniejsze - stabilnego psychicznie, zabójcę o niezwykłych możliwościach.

Mnie ratował niejako na przyczepkę. Po pierwsze: stanowiłam doskonałą zachętę. Po drugie: gdyby Sin związał się ze mną więzią, mój łagodny charakter stanowiłby dla niego doskonały bufor, dodatkowo stabilizujący osobowość i pozwalający wyhamować gniew. Zresztą tak właśnie dotąd było. To zawsze na mnie skupiała się jego złość i frustracja, to mnie szukał, kiedy narastająca agresja zaczynała zagrażać stabilności umysłu.

Oboje wiedzieliśmy, jaka będzie cena za pomoc Zewnętrznych. Czego w zamian oczekują. Mimo tego Sin zdecydował się przyjąć ofertę.

Byleby tylko wyrwać się z tej matni.

38. Ish nie patrzyła Sinowi w oczy, sprawiając wrażenie, że jest czymś speszona. Nie zareagował, przelotnie tylko zastanowił się, co to za nowa gra, w którą pogrywa. W sumie jednak było mu to obojętne.

- Panie, chciałabym cię o coś zapytać…

Sin okazał grzeczne, chłodne zainteresowanie.

- Słyszałam od pana Reva, że odrzuciłeś propozycję mojej ręki złożoną ci, panie, przez mojego ojca…

Więc o to chodziło. Dopiero o to pyta? Od pamiętnej rozmowy z Lesem O’brie’n minął już ponad miesiąc. Czyżby się wstydziła wcześniej go zapytać? Sin natychmiast odrzucił tak niedorzeczny pomysł. Bardziej prawdopodobne, że po prostu była na niego wściekła i dlatego nie pytała.

Zaczęły się jednak dziać rzeczy tak niepokojące, iż musiała na chwilę zapomnieć o urazie. Zginęli następni dwaj kandydaci. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że z ich śmiercią nie miał nic wspólnego żaden z pozostałych konkurentów.

Atelicze w normalnych warunkach umierali tylko ze starości lub zabici przez innego Atelicze. Oczywiście, wypadki się zdarzały, lecz śmiertelność w nich była znikoma. Zdolności regeneracyjne tej rasy pozwalały im na przeżycie prawie że wszystkiego, przez co zyskali słuszne miano niemal niezniszczalnych.

Tymczasem w krótkim odstępie czasu w „wypadkach” giną dwaj samce zbiegiem Losu startujący do ręki tej samej samicy, a dwóm innym przydarzają się niebezpieczne „incydenty”, z których przed śmiercią ratują ich … Zewnętrzni?

Wyglądało to tak, jakby klanowi O’brie’n rzeczywiście znudził się przedłużający pat i postanowił pomóc Sinowi w zdobyciu przeznaczonej mu samicy. Oficjalnie nie wiązano tych wypadków z targami, ale nikt nie miał złudzeń, co do ich przyczyny. Klan O’brien musiał się sporo namęczyć - a zapewne też i sporo zapłacić - by rody, do których należeli martwi kandydaci, nie zaczęły pytać, co się tak naprawdę stało z ich członkami?

Sin nie dziwił się, że Rev D’ella’y poczuł się zagrożony. To nie były uświęcone tradycją pojedynki targów. Teraz miał przeciw sobie cały klan, a może nawet dwa, jeśli, tak, jak na to wyglądało, ród O’brie’n dogadał się ostatecznie z M’allo’y.

Być może plan udałoby się zrealizować, gdyby nie interwencja Zewnętrznych. Co prawda, sprawiała ona wrażenie dość przypadkowej, jednak już sam fakt jej wystąpienia wystarczył, by wzbudzić czujność klanów. Wewnętrzni zawsze darzyli swych Zewnętrznych kuzynów daleko posuniętą nieufnością, a po wydarzeniach sprzed półtorej roku podejrzliwość tylko się pogłębiła.

Sin domyślał się, że pan Hadrian, ratując pozostałych kandydatów, kupuje mu trochę czasu, ale, na Ewolucję, czemu robi to tak ostentacyjnie?

Nawet Ish się zaniepokoiła. Swoją drogą, wykazywała się karygodnym wręcz brakiem zainteresowania wydarzeniami dziejącymi się wokół niej. Na jej miejscu Sin za punkt honoru postawiłby sobie, by wiedzieć o wszystkim, co dotyczyło kandydatów. W końcu, było ich już tak niewielu, że każde zdarzenie mogło zadecydować o wyniku targów, a więc o jej losie.

Skinął głowa.

- To prawda, pani.

Zdrętwiała.

- Lecz tylko częściowa. Nie odrzuciłem twej reki, pani…

Po prawdzie to nie mógł tego zrobić.

- …tylko sposób jej zdobycia, jaki mi zasugerował twój ojciec. Nie złamię słowa danego tobie i innym kandydatom. Nie wolno mi. Gdybym to zrobił, znaczyłoby, że jest mniej warte, niż pył na wietrze. Jestem prawnikiem, pani. Pamiętasz, co to znaczy? To coś więcej niż zawód. To powołanie do bycia sędzią. A możliwe to tylko wtedy, gdy sam jesteś całkowicie godny zaufania. Prawnik musi być zawsze bezstronny i bezwzględnie wierny Prawu. Jego słowo to wyrok, więc niedopuszczalny jest nawet cień podejrzenia, że może ono być nieprawdziwe. Utrata honoru jest równoznaczna z utratą wiarygodności. A to automatycznie oznacza, że przestaje się być prawnikiem.

Uspokojona skinęła głową. Teraz wydawało się to oczywiste. Mogła się domyślić, że Sin musiał mieć poważne powody, by tak postąpić.

Położyła mu dłoń na piersi. Dawno tego nie robiła. Dawno nie rozmawiała z nim sam na sam, jak teraz. Przestała to robić w chwili, gdy jej rodzina zaczęła wyraźnie sprzyjać podobnym sytuacjom. Nie miała zamiaru ulec manipulacji. Teraz lepiej rozumiała Sina, na którego naciski, by wykazał się w relacjach z nią większym zaangażowaniem, były dużo silniejsze. On jednak je konsekwentnie ignorował. Zaowocowało to tym, że nie widzieli się niemal przez miesiąc. Była zaskoczona, jak mocno odczuła brak jego obecności.

Ish podniosła głowę i popatrzyła w oczy samca. Nie sprawiał wrażenia, że jemu też brakowało jej towarzystwa.

Zimny. Nadal taki zimny!

„Sin…”

Zesztywniał.

Pierwszy raz odważyła się zwrócić do niego po imieniu. Trudno było nie domyślić się, czego od niego chce. Czym promieniuje.

Sin zagęścił osłony. Miał kupić trochę czasu. Za wszelką cenę. Byle nic mu się nie wymknęło…

Delikatnie podniósł jej twarz za brodę i w końcu wypełnił jej nie wyrażoną słowami prośbę, starając się nie myśleć, nie pamiętać, że to pomarańcze, nie jabłka…

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.