Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Wejście smoka

Część 4

Autor:Arien Halfelven
Serie:Harry Potter
Gatunki:Fantasy
Dodany:2008-02-07 08:57:43
Aktualizowany:2008-03-15 20:16:36


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Zamieszczone za zgodą Autorki. Fanfik został opublikowany pierwotnie na Forum Mirriel. Wejście smoka


Przy stole nauczycielskim smokerzy dyskutowali - akuratnie o wyrostkach kolczystych i domniemanym pokrewieństwie Dymosmoczka, jak go w którymś momencie ochrzcili, ze smokami walijskimi - zaś większość personelu starała się nie podsłuchiwać zbyt nachalnie. Spośród nich wyłamywał się sam dyrektor, zajęty robieniem wysepek z sałatki na kromkach chleba i opowiadaniem profesor Trelawney dowcipów o trollach. Jednakże wszystkie posiadane przez panią profesor narządy wzroku, słuchu i mniej lub bardziej realnych wizji skierowane były na Ivana, perorującego o przedogoniu śródogonia ogona. Za to Mistrz Eliksirów takoż łamał niepisaną konwencję. Od rana zaszczycił gości zaledwie jednym nieodgadnionym spojrzeniem oraz jednym nieodgadnionym mruknięciem - całą swą uwagę poświęcił ascetycznemu śniadaniu, unikaniu konsumpcji archipelagu kanapek, rozdawanego przez dyrektora, oraz obserwacji stołów uczniowskich, ze szczególnym uwzględnieniem Gryffindoru. Siedzący w końcu stoła Neville wnet poczuł jego wymowne spojrzenie wprost na swoim filozoficznym spokoju. A konkretnie na owym wentylku, który każdy filozoficzny spokój posiada w strategicznym punkcie, z wypisanym wielkimi literami ostrzeżeniem - NIE ODKRĘCAĆ. Młody Gryfon szczerze wątpił, czy z takiej odległości profesor jest w stanie odczytać, co też napis głosi. Jeszcze szczerzej wątpił, czy jego filozoficzny spokój dotrwa choćby do początku lekcji eliksirów. Ale cóż - na pewne rzeczy po prostu nie ma ludzkiej siły, a przynajmniej nie miał tej siły Neville. Spojrzenie Severusa Snape’a na pewno było jedną z nich. Gorzej, że inną z tych rzeczy było spojrzenie jego babci. O ile bowiem na wzrok profesora nieco pomagało wspomnienie jego postaci obleczonej w twarzową suknię pani Longbottom, to wyobrażenie sobie pani Longbottom obleczonej w szaty Snape’a nie zmieniało absolutnie nic. Ewentualnie potęgowało efekt. Z tych ponurych rozmyślań wybił chłopca dopiero głos Dumbledore’a.

- Cóż, moi mili - zaczął, gdy już klaskaniem uciszył salę - zapewne wszyscy już wiecie, że przebywają u nas goście z Instytutu Magozoologicznego, którzy zbadają naszego zielonego sąsiada i podejmą odpowiednie kroki, aby się nim zająć. Jedynymi osobami upoważnionymi do udzielania im w tym pomocy są nauczyciele. Obawiam się, że ustalone wczoraj zakazy wciąż pozostają w mocy. W czasie, kiedy dawnymi, przedwczorajszymi dniami spacerowaliście po błoniach, możecie na przykład pospacerować sobie po korytarzach na szóstym piętrze, gdzie pan Filch znalazł fascynujące zajęcie dla wszystkich jedenaściorga, przyłapanych wczoraj o cal poza progiem zamku... - niby przypadkiem zatrzymał spojrzenie na Ronie Weasleyu, który z miejsca przestał żałować, że owego cala jednak nie przestąpił. - Wszystkie zajęcia odbywają się zgodnie z harmonogramem, aczkolwiek miło mi was powiadomić, że panowie Marais i Latacz zgodzili się łaskawie poprowadzić kilka lekcji z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami.

W całej sali wybuchły entuzjastyczne oklaski, a obaj wymienieni panowie powstali i ukłonili się z lekkim zawstydzeniem.

- To by chyba było na tyle... Miłego dnia, moi drodzy. Oczywiście poinformujemy was, gdyby zdarzyło się coś szczególnego.

Młodzież zaczęła się rozchodzić, a grupka w składzie Potter - Granger - Weasley - Weasley podjęła skomplikowany plan łapania smokerów, zanim takoż się rozejdą, przy jednoczesnym unikaniu profesora Snape’a. Okazało się to niełatwe, bo rzeczony Mistrz Eliksirów mijał właśnie magozoologów, powiewając za sobą szatami. Wnet jednak Dumbledore, ku wielkiej uldze grupki przyczajonej za stołem, wziął podwładnego pod ramię i wyszedł razem z nim, coś mu zawile tłumacząc.

- Charlie! - zawołali jednym głosem Ron i Ginny, kiedy zoolodzy już się zaczęli kierować do drzwi. Brat odwrócił się do nich i wyszczerzył zęby.

- O, cześć! Hej, poczekajcie moment, olśnicie młodzież Hogwarcką. To znaczy mojego brata, siostrę oraz Hermionę Granger i Harry’ego Pottera.

Spojrzenia smokerów podświadomie skierowały się ku osobie, która nie wyglądała ani na kogoś o nazwisku Weasley, ani na kogoś o imieniu Hermiona. Osoba wydała ciężkie, artystyczne westchnienie, które jednakowoż szybko uwięzło jej w gardle. Kiedy bowiem do akcji wkroczyła smokerska świadomość, te same spojrzenia pobiegły tęsknie do hipotetycznego krewniaka waliskich zielonych, dymiącego gdzieści za oknami.

- Miło was poznać... Kate McKay, Ravenclaw - uśmiechnęła się nieuważnie pierwsza kobieta, macając po kieszeniach za notesem. - Czyś ty Ivy policzył wczoraj łuski na odcinku międzyobojczykowym?

- Ivy, to jest league, nie ja. Jak mu miałem policzyć?! Skakał jak wieloryb na agrafce! Poproś Keirę, niech mu policzy, może ją dopuści bliżej albo co.

- Można wziąć miotłę i przelecieć nad smokiem... I policzyć z powietrza - odezwał się grzecznie Harry. Wtedy dopiero rozpromienione spojrzenia naukowców ubrały go w należny mu nimb chwały, ale znów przyszło mu tego żałować. Jedna bowiem niewinna uwaga spowodowała u smokerów gwałtowne przyspieszenie w kierunku wyjścia, ku wielkiemu rozczarowaniu młodych Gryfonów.

- Ach, oui, barrrdzo dobrrrry pomysł, ę? Wymieżimy mu nawet te tamte, ę, przestżienie międzyżiebrrrrowe. Dżiękujemy, oui. Ą, ja jestem Jean Luc Marais.

- Francuz - odgadła Hermiona.

- Non, Belg.

- Aha... - mruknęła niezbyt zadowolona.

- Keira Meridian... Pogadamy później, bardzo chętnie, ale wiecie, bez pracy nie ma kremowego.

- No, Harry, to był ekstra pomysł, ale po Turnieju to się nie dziwię, masz już praktykę, co? Ron, Ginny, nie teraz może, mamy trochę roboty, jeszcze będzie okazja pogadać. A, Hermiona, eee, trzymaj się. Ivy, wezmę twój termometr. Albo nie. Wiecie, mają tu nimbusy...

- NIMBUSI? Bożi, jak dawno nie siedziałem na kiju...

- Nie nazywajcie mnie Ivy... - jęknął ostatni smoker. Głos jednak trafił w pustkę - jego koledzy po fachu wybiegli, zostawiając go z młodzieżą w opustoszałej sali.

- A jak ma pan na imię? - zagadnęła miło Ginny.

- Ivan. Jestem Ivan Latacz.

- Rosjanin - odgadła Hermiona. Ivan westchnął.

- Nie, Polak.

- Aha - mruknęła jeszcze bardziej niezadowolona. - Ale to rosyjskie imię!

Ivan westchnął.

- Dostałem imię po babci - wyjaśnił mile. Hermiona poczuła się lekko skonsternowana, co odbiło się na jej twarzy podejrzliwym zmrużeniem oczu, a wśród jej przyjaciół wymianą przerażonych spojrzeń.

- Pana babcia miała na imię Ivan?

Ivan westchnął.

- Nie, moja babcia miała na imię Iwona. Jednakowoż okazało się ono nieodpowiednie dla, jak by nie było, męskiego potomka.

- Ale męskim odpowiednikiem Iwony jest Iwo.

Ivan westchnął.

- Wiem - odparł tonem sugerującym, że jest to wiedza, której chętnie by się wyzbył i stojącej naprzeciw panience też z całego serca radzi. - Ale mamie się nie podobało.

- Dlaczego? Piękne imię z tradycji germańskiej... O ile pamiętam, znaczy „łuk cisowy”?

Ivan westchnął i nie zaprzeczył. Hermiona poczuła się jakby lepiej.

- A Ivan, to taki nasz John. Polski Jan. Imię hebrajskie.

Ivan westchnął.

- Owszem.

- W takim razie pana rodzice... - zaczęła Hermiona. Chłopcy już dawno cofnęli się pod ścianę i przeczekiwali, Ginny jednakże nie zwykła się ze starszą koleżanką patyczkować.

-W takim razie pana rodzice byli starsi i mądrzejsi i koniec kwestii. Panie Ivanie, pan nie idzie zaglądać smokowi gdzie wzrok nie sięga?

Ivan westchnął, jednakowoż spoglądał na rudowłosą panienkę ze szczerą wdzięcznością.

- Nie, jeszcze nie... obiecałem panu... Hagridowi, że zjawię się na jego przedpołudniowych zajęciach...

- To z nami! - ucieszyła się Hermiona, mimo ponownego popadnięcia w niezadowolenie.

Ivan westchnął.

Życie jest piękne. Życie jest taaaakie piękne! No jasne, wiadomo, Sami-Wiemy-Kto nie poprawia estetyki, pensje magozoologów ledwo starczają na eliksiry przeciwkacowe, a ci lizusi z MIM D-17 znowu zagarnęli subwencję z japońskiego Instytutu. Ale życie i tak jest piękne. Jest jak niebo w pogodny dzień - otwarte, jasne, błękitne, słoneczne i całe twoje. Przyjazne i przytulne. Ciepłe i radosne. Życie jest pie-e-eękne...

Keira już dawno przestała ciężko wzdychać. Po co sobie płuca przeciążać. Siedziała nad jeziorkiem, zapadając coraz głębiej i głębiej w drzemkę, razem z najedzonym, zadowolonym smokiem. Pozostała zaś trójca objawień magozoologii dorwała się do trzech szkolnych nimbusów i poszłaaa - do nieba. Sama snaperka stanowczo odmówiła udziału w podniebnym balecie, obserwowała tylko kolegów z rosnącą rezygnacją. Z dołu widać było tylko trzy figurki na miotłach, wywijających szalone łamańce pod chmurami, ale nie trzeba było być jakimś zakichanym legimentą, żeby odczytać ich emocje, mniej więcej o treści : AAA! JA LATAM! CZY TO NIE CUDOWNE?! Ech. Ktoś tu miał mierzyć smokowi to i owo, i to na pewno nie miała być ona. Ale można się było tego spodziewać, już kiedy Charlie przygarnął do serca jakiś wyłysiały kij i zaczął wspominać swoją karierę kapitana quidditcha, Jean-Luc broniąc honoru francuskich graczy wyzwał go na wyścig dookoła smoczej głowy, a Kate za ich plecami wyszperała najlepszą miotłę i fruuu - już jej nie było.

- Nie martw się, smoczku. Ja i tak uważam, że jesteś bardziej interesujący niż dosiadanie jakichś nieheblowanych gałęzi. Wiesz, oni muszą mieć jakieś kompleksy. Z dzieciństwa. Niezaspokojone popędy, ot co. Wszystko to owocuje różnymi dewiacjami. Na szczęście moje popędy są w pełni zaspokojone... - mruczała sennym głosem do zielonego gada, który zdawał się z zainteresowaniem słuchać jej wywodów. - No popatrz tylko na nich. Zamiast zaglądać ci w pachwiny, uganiają się za strzępkami chmur. Żeby chociaż jeszcze za sobą nawzajem! Niewłaściwe ulokowanie popędów, ot co. Moje popędy są na szczęście ulokowane we właściwym miejscu... chrrr...

Zbudziło ją delikatne mizianie po twarzy. Nie chciała się budzić - miała piękny sen: Hogwarcki Smok Dymny dał się pogłaskać i ubrać w skarpetki. Żółto - czerwone mu się nie podobały, ale te niebieskie przyjął z entuzjazmem. Cztery skarpetki na cztery smocze łapki... Chwila, chwila. Smoków nie należy ubierać w skarpetki. Nawet, gdyby błagały. Smoków nie można udomawiać. Ze smokami należy koegzystować. Nie dawać żadnych skarpetek. Nie brać parującej bawolej wątroby. Przy dokarmianiu - absolutna dyskrecja. My udajemy, że tylko przechodziliśmy, one udają, że to zwykła połać mięsa odłożona z wczoraj. Nie...

Mizianie.

Otworzyła oczy.

- Witaj, Śpiąca Królewno! - uśmiechnął się dobrodusznie Dumbledore. - Co robisz tu, całkiem sama?

- Nie jestem sama... - zaprzeczyła sennie. - Charlie, J-L i Kate sobie fruwają. O, tam - machnęła ręką.

- No, tak, widzę - przyznał starzec. - Ale co robisz tutaj, całkiem sama ?

- Nie jestem... - głos jej uwiązł w gardle.

Smok zniknął.

***

- JAK TO ZNIKNĄŁ?! - Charles Weasley z wrażenia upuścił miotłę i rymnął jak długi do stóp Keiry. Smokerka westchnęła ciężko. Trójka jej kolegów po fachu wylądowała przed chwilą z niewysłowioną błogością rozlaną na twarzach, nie zauważając absolutnie żadnych niepokojących zmian w otoczeniu. Keira czuła się jak barbarzyńca pozbawiony sumienia i wszelkiego człowieczeństwa, psując tą niewinną radość życia, jednak im bardziej by z tym zwlekała, tym bardziej nie byłoby smoka. Niestety - zoolodzy nie najlepiej przyjęli nowinę. Charlie jak był gruchnął na ziemię, tak zastygł w szoku, a pozostali wpatrywali się intensywnie w opustoszałe błonia, najwyraźniej przekonani, że ktoś tu ma zwidy i podstępnie ich nimi zaraził.

- Cóż, mogłabym ci podać przynajmniej dziesięć różnych metod znikania, ale jego o żadną z nich nie podejrzewam - odparła spokojnie Keira. - Faktem jest, że go nie ma i właśnie się was pytam, co się z nim stało.

- Ę?! Nas się pytasz?! - pisnął Jean Luc. - Ty tu z nim byłaś!

- Ja - wyrzekła podniośle snaperka - spałam.

Sądząc po zmarkotniałych nagle minach, to wyjaśniało wszystko...

-Wy zaś - kontynuowała z niewinnym wejrzeniem szarych oczu - o ile wiem, byliście w trakcie skomplikowanych czynności pomiarowych na osobie wyżej wymienionego smoka.

Brzmienie wyżej wymienionego zdania przywołało widać przed oczy smokerskich dusz wizję Magicznej Izby Kontroli Towarzystwa Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami. Wizję nader pesymistyczną dla każdego, kto ma na sumieniu zbrodnię przedłożenia grzesznych powietrznych przyjemności nad mierzenie smokowi nasady ogona. Głos Keiry nabrał nut zgoła apokaliptycznych.

- Pozostaje więc pytanie - co z nim zrobiliście, kradzieje?!

- NIC! - zgodny a oburzony okrzyk poniósł się po błoniach. Keira pokiwała ponuro głową.

- Zawsze tak mówią, a ja potem tygodniami zmywam ze smoków żółtą farbę - burknęła do Dumbledore’a, przycupniętego dyskretnie z boku. - Lepiej od razu się przyznajcie.

- Ę ?! Zwarrriowałaś?!

- Chyba nie myślisz, że go gdzieś deportowaliśmy? Wyprowadziliśmy? Zminiaturyzowaliśmy?

- Jak was znam, mogliście go nawet potraktować Eliksirem Kameleonicznym i przeszmuglować do Rumunii.

- Ę?!

- Więc wypieracie się, wy dusze obłąkane?!

- Keira, czyś ty zwariowała, przecież...

- SIADAĆ NA MIOTŁY I SZUKAĆ SMOKA! JUŻ!

Rozkaz, wygłoszony z całą siłą wyrobionych snaperskich płuc, wywiał trójkę magozoologów w przestworza, nim którekolwiek zdążyło choćby zamarzyć o przemyśleniu swego życia od nowa. Dyrektor Hogwartu, jak to miał w zwyczaju, obrzucił pannę Meridian pełnym podziwu spojrzeniem.

- I to mnie nazywają największym czarodziejem świata...

Keira odwróciła się do niego i oskarżycielsko pokiwała palcem.

- A, nazywają, nazywają! Mówi pan, że zna moich rodziców. A otóż i oni wiedzą o panu to i owo!

- Och, drogie moje dziewczę, więc jeszcze mi to pamiętają?! - rozczulił się niemal do łez stary czarodziej.

- Ano pamiętają, pamiętają - burknęła. - Teraz, jak się pozbyłam kandydatów do biegania w kółko i siania paniki, możemy porozmawiać bez tego „drogowania”. Oczywiście, tak naprawdę wie pan wszystko, w gruncie rzeczy ma wszystko pod kontrolą i żadną miarą nie zamierza nam uchylić rąbka tajemnicy?

- Droga Keiro... - uśmiechnął się dyrektor, któremu łatwiej byłoby chyba wyrzec się oddychania niż „drogowania”. - Najlepszą zabawę ma się z własnoręcznego uchylania rąbków.

- Podobno wie pan coś i o tym - przyznała smętnie. - Ale jaki mi z pana pożytek?!

- Cóż, moja droga... Co byś powiedziała na dropsa cytrynowego?

Keira Meridian oprócz wpadania w panikę, gubienia płaszcza z kapturem, dziurawienia ulubionych skarpetek, kalafiora, komarów i takiej jednej chudej, wysuszonej na wiór jędzy z Durmstrangowego sekretariatu, najbardziej w świecie nie znosiła występowania z pozycji jedynej przytomnej w stadzie spanikowanych baranów. Nie tylko z racji posądzenia o przynależność do baranów. Smokerzy to gatunek żywiołowy, emocje wymagały ujścia, choćby i tak bezsensownego jak latanie i rozglądanie się za wielgachną zgubą, której przed momentem nie było nigdzie widać i nic nie wskazywało na postęp. Niechęć snaperki wynikała właśnie z niemożności zrobienia z siebie baraniny razem ze smokerską bracią, kiedy serce czuło ku temu potrzebę, oraz z racji niechybnej konieczności pozytywnego wybijania się na tle spanikowanej reszty. Zwłaszcza w momencie, kiedy wszystkie jej imponujące instynkty macierzyńskie błagały głośno w głębi keirowego jestestwa, by rzucić wszystko i natychmiast szukać zielonego, zaprzepaszczonego maleństwa, zanim go spotka jakowaś... przygoda. Czegoś zdolnego wyrządzić zaginionej zagadce natury krzywdę, żwawa snaperka nie była sobie w stanie wyobrazić. Lekkim niepokojem napełniał ją fakt, iż jeszcze wczoraj nie wyobrażała sobie istnienia samej tej zagadki natury. Cholera. Cholera, cholera, cholera. Na smocze smoczki, jak mogło dojść do czegoś takiego?! Czymkolwiek by to nie było?! Z wykwalifikowaną snaperką pod samym smoczym nosem?! Z największym czarodziejem świata o rzut tiarą?!

- Co tam mruczysz pod nosem, moja droga? I czy naprawdę nie chciałabyś dropsa? - zagadnął Dumbledore, nie tracąc dobrego humoru. Mruczenie podnośne Keiry przy odrobinie złej woli można by zinterpretować jak „już ty wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić swoje dropsy, ty bezużyteczna parodio zmurszałego Gandalfa”, ale gdzieżby Dumbledore posiadał choćby odrobinę złej woli, a jego towarzyszka - odrobinę elementarnej wiedzy o Gandalfie.

- Zaklęcia smokodetektorowe - odrzekła grzecznie. Skoro z jakiegoś powodu Albus Percival Wulfric I Czym Go Tam Jeszcze Rodzice Pokarali Dumbledore postanowił - pomijając cukierki - nie brać w wydarzeniach czynnego udziału, ona na pewno nie zamierzała go nagabywać. Niech się - z całym szacunkiem - wypcha dropsami i postawi w Wielkiej Sali. Nie mogło być tak źle, skoro szedł sobie obok niemalże podskakując radośnie i rozdając cukierki jak Voldemort cruciatusy. Swoją drogą, Sami - Wiecie - Kto raczej nie gustuje w samookaleczeniach, a czy Dumbledore naprawdę zjada te wszystkie dropsy, których nikt nie chce brać? Czy ma prawdziwe zęby, czy magicznie zregenerowane? A może te, no, bromby dentystyczne? Dosyć, kogo obchodzą zęby Dumbledore’a!? Jego nastawienie jest ważne! Czemu na jego stronniczej być może ocenie sytuacji musiał cierpieć niewinny, osamotniony, zagubiony smok?! Stop! Stronniczemu ocenianiu Dymosmoka jako niewinnego mówimy „nie”. Pozostałe określenia mogą zostać. Poza tym, na pewno był pacyfistyczny. W przeciwieństwie, jeśli wierzyć rodzicom, a to każdemu wypada, do samego Dumbledore’a.

- Nie wyglądał pan na zmartwionego znalezieniem smoka na progu...

- A czym tu się martwić? Niby smok na progu to tylko kłopot, ale od tego mam specjalistów, żeby się nim zajęli.

- Ha, ha, ha. Zgubieniem też się pan nie przejął.

- Wobec wcześniejszego wniosku chyba powinienem się cieszyć?

- Pan znowu swoje... Nic mi pan nie podpowie?

- Do takich niepedagogicznych praktyk kusisz dyrektora szkoły?!

Pomilczała chwilę. Wiedziała od rodziców, że Dumbledore Wielki taki właśnie był - Wielki. Czyli - ponad to wszystko. I, w trąbkę niuchacza, poniżej wojny pożytek był z niego żaden.

- Bardzo ci dobrze w tych barbarzyńskich krajach, drogie dziecko? - zagadnął ją życzliwie.

- Wybornie. Jak niuchaczowi u Gringotta. A czemu pan pyta?

- Miałbym tu z ciebie większy pożytek niż tamte wasze rogogony... - niebieskie oczy starca spojrzały nadspodziewanie poważnie. Gdyby nie zbieżność sformułowań, nawet by się przejęła. Precz z jej myśli!

- Tamte nasze rogogony zupełnie sobie beze mnie nie radzą - odrzekła słodziutko. - A pan sobie doskonale ze wszystkim radzi. Wczoraj Śmierciożerca spacerował po błoniach i w ogóle nie wyglądał pan na zaniepokojonego.

- Ty za to, moja droga - rzekł czule, - wyglądałaś naprawdę pięknie, nawet taka wyrwana ze snu i poprowadzona w nieznane...

- Pan za to zapomniał, co jeszcze mogli mi opowiedzieć rodzice... A im dziadkowie... I pradziadkowie...

- Wprawdzie Severus powiedział, że przypominasz mu wymiętego dementora, ale nie musisz się tym przejmować - dodał natychmiast Dumbledore. Właściwie Keira nigdy dementora w naturze nie spotkała i raczej ceniła sobie ten stan rzeczy, ale opisy bardziej doświadczonych czarodziejów nie różniły się zbytnio: „wysokie, w czarnym, obstrzępionym płaszczu, z kapturem na oślizłej fizjonomii, kac moralny gwarantowany od samego patrzenia”.

- Severus to ten pański Śmierciojad? A on? Zaglądał ostatnio do lustra, hę ? - mruknęła, bardziej jednak rozbawiona niż poirytowana.

- To skromny człowiek, droga Keiro - zapewnił Dyrektor. - Poza tym, po tylu latach odrzucania zaproszeń na kąpiele słoneczne i kanapki z czosnkiem... Wielka jest siła sugestii...

Poza życzliwym częstowaniem dropsami, czułym komplementowaniem, przewrotnymi żartami i rzadkimi, dziwnie poważnymi zachętami do pozostania w Anglii na dłużej, ani nie kiwnął różdżką, żeby jej pomóc - jak stali i rozmawiali, tak ruszyli do pokoju snaperki po „sprzęt, profesorze. Sprzęt. Ręcznie, to można zabezpieczyć granit. Eee.. Odbezpieczyć granat”. Żadnej chęci pomocy Dumbledore, bądź co bądź mężczyzna, nie wykazał. Tak po prawdzie, te nieliczne smokerskie przyrządy, właściwie elementy składowe jednego sprytnego szpeja, znakomicie zmieściły się w kieszeniach. Ale żeby taka była polityka największego czarodzieja świata? Coś w tym tkwiło. Coś dużego. Coś prawdopodobnie większego niż ów smok. Coś, co o wiele ją przerastało. Zdrowiej zatem byłoby się zająć swoją działką, a Dyrektorowi pozostawić jego prywatne matactwa. Smok nie znicz, znajdzie się. Machnie się ze smokerami do instytutu, a w Hogsmeade za czasów mamy można było kupić przecudne skarpetki... Będzie dobrze. Machinacje Dumbledore’a jej nie dotyczą. Jej dotyczy tylko smok. Ot co.

W rezultacie tych konstruktywnych rozmyślań wyszła z pokoju w nastroju nieco bardziej niż bojowym. Stary czarodziej czekał na nią grzecznie i pokornie - jego jedyne machinacje polegały na flegmatycznym odlepianiu dropsa z rulonika. Ha, ha, ha. Akurat. Keira Meridian nie da się w nic wciągnąć. Ma swoje spokojne życie, nie wszyscy chcą być bohaterami. Jak będzie trzeba - to co innego. Na razie musi zabrać tego pacyfistycznie nastawionego do życia smoka z zasięgu wszelkich matactw. Niech Wielcy tego świata sami się bawią w wojnę.

- I... Jak to działa? - jeden z większych Wielkich, otoczony szkolnym personelem, zafascynowany obserwował pracę smokerów. Charlie i Kate, a z nimi wzięty siłą w emocjonalną pułapkę Jean - Luc odpracowali już byli daninę sentymentu dla Hogwartu, wyrażoną, jak łagodnie orzekł Dumbledore, nieco zaledwie infantylnym lataniem w kółko i lamentowaniem. Cała czwórka zabrała się rzeczowo do pracy - złożyli przyniesione przez Keirę gadżety w ewidentnie smokerski przyrząd.

- J-L bierze tę wajchę i aktywuje; wtedy aparacik zaczyna wysyłać przyssawki z esencji magicznej, nakierowanej na smocze parametry. Przyssawki przysysają się do najbliższego obiektu spełniającego parametry, o, tutaj - wyjaśniał Charlie, wskazując kolejne elementy, podczas gdy stroskany Jean - Luc manewrował na przemian nimi i swoją różdżką. Nauczyciele skwapliwie pochylili się nad przyrządem, nieomal zderzając się nosami. Dla oczu mugolskiego eksperta wyglądałoby to jak przeinaczona trochę miniaturka pomnika Smoka Wawelskiego, w wyjątkowo bolesny sposób skrzyżowana z tosterem, ewentualnie przestarzałym odbiornikiem radiowym. Czarodziej mógł za to widzieć nieco zaledwie udziwnioną figurkę smoka z wajchą w grzbiecie, emanującego wyczuwalną esencją magiczną, którego drgający ogon szkicował na podręcznym pergaminie mapę okolicy. Po mapie z kolei krążyły raźnie ruchome, pękate ideogramiki, wedle wyjaśnień smokerów wyobrażające owe magiczne przyssawki. Nie wyglądało jednak na to, żeby udało im się dossać do jakiegoś smoka, mimo stopniowego powiększania obszaru poszukiwań.

- Mamy rozumieć, że nie ma go nigdzie w pobliżu?! - wybuchnął profesor Flitwick, tak urażony, jakby Dymosmoczka skradziono jemu osobiście.

- Och, niekoniecznie... To bardzo... Eee... konserwatywna aparatura; ciężko zmodyfikować parametry. A tej waszej bestyi daleko do normy, pewnie w ogóle nie widzi w niej smoka - wyjaśnił zmartwiony Charlie.

- Szukanie znicza w meczu Quidditcha... - westchnęła sentencjonalnie pani Pomfrey.

- Miejmy nadzieję, że smok będzie zjawiskiem mniej efemerycznym niż znicz - skarciła ją po krukońsku Kate.

- Skoro taka jesteś mądra, Catherine McKay, to powiedz, co, w trąbkę niuchacza, teraz zrobimy?

Kate na początek zrobiła mądrą minę.

- Jedno jest pewne: nie może być daleko, bo za szybko się zorientowaliśmy. Drugie jest pewne: nie może być blisko, bo byłoby go widać. Trzecie jest jeszcze bardziej pewne: musimy go znaleźć.

- Bo go Francuzi ukradną! -

- Bo zgłodnieje.

- Bo to wstyd i hańba!

- Bo uczniowie zaczną zadawać pytania. A inni, co gorsza, nie poprzestaną na tym.

- Bo wciąż nic o nim nie wiemy, ę? Barrrrrdzo dziwna sprrrrawa. Cherchez le dragon!

Ową znaną od wieków maksymą pan Marais porwał lud do boju jak Herkules, Poirot co prawda, ale zawsze. Rozeszli się więc w różne strony, na ile nauczycielom pozwalały okienka w planie zajęć, a smokerom cierpliwość do nauczycieli, wcielać w życie rozmaite metody wykrywania smoków na terenie zabezpieczonym. W końcu przed bramą zamku została tylko Keira i pochłonięty opornym rulonikiem dropsów Dumbledore, rzucający kobiecie spojrzenia pełne zrozumienia.

- Tak, wiem - uprzedziła nieco burkliwie jego życzliwe zagajenie.

- Co wiesz? - zdziwił się szczerze.

- Wiem, że pan wie.

- Ależ ja właśnie nic nie wiem. Nie wiem nawet, co zamierzasz zrobić, żeby znaleźć tego smoka...

- Na początek wezmę Ivana z jego termometrem i tego pańskiego Śmierciożercę...

- Droga Keiro, przysięgłaś na różdżkę, że zachowasz dyskrecję w kwestii jego... hmm... hipotetycznej orientacji politycznej.

- Dobrze, dobrze. Więc tego pańskiego... Co to on jest?

- Co to on nie jest... Ale według karty zatrudnienia, Mistrz Eliksirów.

Dotarli do lochów i wśliznęli się na ślizgońsko - gryfońskie zajęcia pod sam koniec lekcji. Profesor krążył po klasie, zaglądając do dymiących - przeważnie - solidną zielenią kociołków. Te, które emitowały kłęby oranżu, najwyraźniej zostawił sobie na deser. Podszedł właśnie do któregoś ze stolików - dwóch chłopców, piegowaty rudzielec i jego rozczochrany, czarnowłosy, naburmuszony rówieśnik nieźle sobie radzili z ingrediencjami. Nauczyciel pochylił się nad jednym z kociołków. Zielone wyziewy owiały jego twarz, nabierając dzięki temu diabolicznej aury.

- Panie Potter, jedno pytanie, zanim przejdzie pan do ostatecznej części procesu... - zagadnął złowieszczo uprzejmym tonem.

- Ależ zgadzam się z panem w zupełności! - wybuchnął Harry. Tym razem on i jego kociołek nie zamierzali pozwolić Snape’owi wtykać w nich jego długiego nochala i czerpać perwersyjną przyjemność z poniżania ich na forum publicznym. - Nie umiem czytać, nie zrozumiałem przepisu, nie nadążam za tokiem pańskiego rozumowania, do tej klasy przeszedłem tylko dzięki protekcji Dumbledore’a, a Hogwart w ogóle przyjął mnie z łaski. Użyłem nieprawidłowych składników, pokroiłem byle jak, cud, że jeszcze nie wysadziłem kociołka. A, i mam różne niecne plany zrobienia panu kuku. Ignoruję nagminnie szkolny regulamin i zasłużyłem sobie na wszystko, co mnie spotyka. A mój eliksir jest do niczego i troll degenerat uwarzyłby lepszy. O, najlepiej będzie od razu go wylać - dramatycznym gestem chwycił kociołek, podbiegł do umywalki i wylał całą zawartość. Wrócił potem do ławki pałając nieugiętą dumą i stanął wyprostowany przed nauczycielem.

Cisza.

- Przez grzeczność nie zaprzeczę - rzekł ze złowieszczym spokojem Snape. - Gryffindor traci dziesięć punktów za brak eliksiru pana Pottera... Nadrobi to pan dziś wieczorem. Jeśli się nie uda, ponownie jutro wieczorem. Jeśli się uda, jutro wieczorem upewnimy się, że nie udało się przez przypadek... Gryffindor traci dwadzieścia punktów za, cytuję, nagminne ignorowanie regulaminu. Gryffindor traci trzydzieści punktów za, cytuję, niecne plany w stosunku do nauczyciela. Gryffindor traci czterdzieści punktów za oskarżanie Dyrektora o protegowanie swoich ulubieńców. A teraz, panie Potter, chciałbym zadać moje pytanie, jeśli dopuści mnie pan wreszcie do głosu?

- Ależ dopuszczę!!! - dopuścił Harry.

- Czy mógłby mi pan powiedzieć, która jest godzina? Widzę, że ma pan zegarek, a ja swój rozpuściłem przed godziną w żółci skolopendry... A za nic w świecie nie chciałbym wam przedłużać lekcji.

W tym momencie Keira oddała się pełnej podziwu kontemplacji niezmierzonej złośliwości ludzkiej, Dumbledore zaś uruchomił bynajmniej nie stępiony latami zapuszczania brody refleks i uratował swego Mistrza Eliksirów przed podwójnym kontratakiem Pottera i jego kociołka.

- Aaa, mój chłopcze, jesteś mi koniecznie potrzebny, tak, właśnie teraz. Droga młodzieży, poczekajcie chwilę, nie eksplodując niczego - wywlókł skrzywionego Snape’a i kontemplującą Keirę na zewnątrz.

- Severusie, pomożesz drogiej Keirze łapać smoka.

Snape posłał jej spojrzenie Snape’a Posądzonego O Ojcostwo Dziecka Poppy Pomfrey.

- Na pańskie szczęście mamy go znaleźć, a nie adoptować - burknęła smokerka, niezbyt się przejmując spojrzeniami. - Zabierzemy jednego mojego kolegę po fachu i pójdziemy po smoka. Tymczasem Dyrektor się zajmie... eee... Drogą młodzieżą. A jak już znajdziemy smoka, ja wrócę z nim do swoich barbarzyńców, a pan do swoich. Pasuje?

Snape nie sprawiał wrażenia, jakby kiedykolwiek cokolwiek mu pasowało, poza może płaszczem do koloru oczu, jednak mimo oznak sceptycyzmu pomaszerował z panną Meridian na łowy, Dumbledore zaś wszedł do klasy. Kociołki wydychały zieloną parę - tylko kociołek Neville’a uparcie pomarańczowił otoczenie, z Draconem Malfoyem włącznie.

- Panie Malfoy, co pan tam robi? - spytał surowo dyrektor. Młodzieniec spojrzał na niego z wyższością. Stary czarodziej musiał docenić ów majstersztyk - przy takiej różnicy wzrostu!

- Integruję się - oznajmił Draco i odszedł z powagą na twarzy do Ślizgonów. Kociołek Neville’a zaczął wypuszczać integracyjne macki...

Wydostanie Ivana z zajęć z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami nie okazało się zbyt skomplikowane. Snape po prostu wparował do sali i jednym spojrzeniem uciszył młodzież z podenerwowaną Hermioną na czele.

- Zabieramy pana Latacza, profesor Hagrid dokończy wykład.

Puchoni i Krukoni zaszemrali z lekkim rozczarowaniem, Gryfonka zaś wyraźnie się nadąsała. Snape skierował na nią zimne spojrzenie.

- Panno Granger, cóż za niespodzianka... Żyłem w przekonaniu, że pani dom ma o tej porze lekcje ze mną... Chyba że, jak rozumiem, wzięła się pani za poprawianie pomyłek Tiary Przydziału i przeszła do... eee... Hufflepuffu, jak widzę?

Hermiona nadąsała się jeszcze bardziej, aż włosy zaczęły jej elektryzować.

- Zaczęliśmy z panem Lataczem bardzo ciekawą dyskusję na naszym wykładzie i pani profesor McGonagall zwolniła mnie aż do końca dzisiejszych zajęć - oznajmiła. Profesor pokiwał głową z pełnym zrozumieniem.

- Rozumiem... Żeby więc nie zamartwiała się pani niepotrzebnie - moje zajęcia będzie pani mogła odrobić już dziś wieczorem... razem z panem Potterem.

- Dostał szlaban?!

- Potter? Szlaban? A skądże! Ma eliksir do uwarzenia.

- Aha - mruknęła Hermiona oskarżycielsko. - Więc oblał pan jego eliksir.

- Ależ bynajmniej - zaprzeczył ponownie Mistrz Eliksirów. Na jego twarz zaczął powoli wkradać się leciutki uśmieszek. - To była jego własna decyzja, panna Meridian świadkiem.

Zdumione spojrzenie Gryfonki przeniosło się na smokerkę.

- Święta prawda - potwierdziła Keira, powściągając własny uśmieszek. - Pan Potter wstał, zadecydował głośno, że jego wywar jest do niczego i wylał go do umywalki. Tak ot.

Zdziwienie Hermiony rychło przerodziło się w zaniepokojenie.

- Najpierw blizna, a teraz coś takiego... - mruknęła do siebie. - To mi się wcale nie podoba...

- Co?! - przerwał jej Snape. W mgnieniu oka po uśmieszku nie zostało ani śladu. - Co ma do tego blizna Pottera?!

- Nic takiego... Pytałam go tylko rano... Ale on dał słowo, że nic go nie bolało! - zapewniła szybko. Profesor spojrzał na nią mniej więcej takim wzrokiem, jak ona rano na Harry’ego, pomnożonym dodatkowo przez usprawiedliwioną antypatię.

- Bo jeszcze mu uwierzę... Szczegóły poproszę.

Hermiona zawahała się nieco. Zachowanie Harry’ego zaniepokoiło ją już rano, a taki wyskok na Eliksirach... Wolałaby jednak sama najpierw z nim porozmawiać i przekonać, żeby zwierzył się Dumbledore’owi. Snape, nie wiedzieć czemu, nie był dla niej uosobieniem powiernika sekretów.

- Żadnych szczegółów nie ma, żartowałam tylko... - mruknęła w końcu. I znowu się pogrąża w oczach nauczyciela... Spojrzał na nią z większym obrzydzeniem niż zazwyczaj.

- W takim razie ma pani bardziej zwichnięte poczucie humoru niż przypuszczałem - wycedził. - I chyba nie chcę wiedzieć, o czym tak fascynującym rozmawialiście z panem Lataczem.

- Chyba zaczęliśmy od nazewnictwa męskich potomków w krajach słowiańskich - uśmiechnął się Polak, który razem z koleżanką po fachu próbował ogarnąć myślą rozmowę Snape’a i panny Granger. W przeciwieństwie jednak do Keiry nie miał rodziców, dziadków i pradziadków uświadomionych w zakresie matactw jasnej strony mocy, Dumbledore’a i jego organizacji paramilitarnomniszej, ciężej mu więc było wyobrazić sobie ewentualne dodatkowe implikacje posiadania przez pana Pottera blizny.

- Dalej zaś rozmawialiśmy już na temat, o rogogonach węgierskich i chińskich ogniomiotach, a w przerwie panna Granger przyniosła kilka książek z biblioteki... Nie uwierzyłabyś, Keiro, co tutaj mają, Encyklopedię Smoków Greeney’a, Smokoksiąg Maggie Oaker, boki zrywać ze śmiechu!

- Ja pana całkiem nie rozumiem! - oburzyła się Hermiona, zapominając na moment o bliźnie Harry’ego. - Stwierdził pan, że te książki są napisane poprawnie, w każdym szczególe zgadzają się ze stanem faktycznym, podają rzetelne szczegóły, a jednocześnie powiedział pan, że są zupełnie nieprzydatne?!

- Bo są, niestety - potwierdził Ivan. - Jako smoker, jako naukowiec, jako praktyk i teoretyk mówię pani, że są zupełnie nieprzydatne.

- Widzisz, moja droga - Keira z lubością przerwała protesty Hermiony formułką Dumbledore’a, - nie wszystkiego można się nauczyć z książek.

Na takie dictum Gryfonka i większość Krukonów zaniemówili, Hagrid zaś i Puchoni milczeli ze stoickim spokojem, podczas gdy snaperka zgarniała Mistrza Eliksirów oraz Ivana do wyjścia.

- Na przykład czego nie można nauczyć się z książek?! - zawołała za nimi panna Granger. W jej głosie brzmiała wybuchowa mieszanka gryfońskiego „bij, zabij” i krukońskiego „dajcie mi różdżkę, a znajdę przeciwzaklęcie”. Keira odwróciła się do niej przez ramię.

- Cóż, moja droga... Czesałaś się dzisiaj?


Styczeń 2005

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.