Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Wejście smoka

Epilog

Autor:Arien Halfelven
Serie:Harry Potter
Gatunki:Fantasy
Dodany:2008-02-28 08:05:28
Aktualizowany:2008-02-14 14:30:26


Poprzedni rozdział

Zamieszczone za zgodą Autorki. Fanfik został opublikowany pierwotnie na Forum Mirriel. Wejście smoka


Wracał do Hogwartu zupełnie niepodobny do samego siebie, a świat dookoła wyglądał jak po przejściu Krwawej Ręki Powietrznej. W srebrzystej aurze czarownej nocy walały się szczątki rozsadzonego smoka, rozsiane po błoniach, drzewach i murach zamku. Severus Snape był wprawdzie daleki od przekroczenia swego limitu wybuchowej rozrywki na jedną noc, ale z pewnego powodu doprawdy nie każdy musiał o tym wiedzieć. Wkroczył do sali wejściowej Hogwartu wyprostowany jak zawsze, jednak szaty miał w strzępach, na twarzy ślady zaciekłej walki o ostatnie słowo między alchemią a tarczą ochronną, a długie palce, niemal czule zaciśnięte na czarnym kufrze, drgały nieopanowanie. Mimo późnej - nie czarujmy się, nocnej pory - natychmiast skupiło się na nim mnóstwo spojrzeń. Nauczycielskich, uczniowskich, skrzacich, duchowych, obrazowych i innych. Ten zamek zawsze był pełen oczu. Nie tylko za czasów Inkwizycji, kiedy Gwido Gryffindor wyłupywał dodatkowo po parze każdemu Mugolowi przyłapanemu na niedżentelmeńskim traktowaniu czarownicy. Za niedżentelmeńskie traktowanie czarodzieja dochodziło wyrwanie języka.

- Trochę za późno na imprezę - mruknął Snape. - Zresztą, i tak zużyłem wszystkie fajerwerki.

Cisza.

Nikt nie odważył się głośniej odetchnąć - wszyscy tylko odprowadzali wzrokiem groźną sylwetkę profesora, kiedy odchodził do swoich lochów. Płaszcz wlókł się za nim nieelegancko, rozdarty na całej długości, a krokom brakowało posuwistego, kociego szyku. Zatrzymał się jeden raz - w dziwnym, dzikim półobrocie złapał lewą ręką Dyrektora za brodę, nie wypuszczając skrzyni spod drugiego ramienia.

- Puść to natychmiast! Oczyść ręce! Wszystkim, co tylko masz. Rano sam dam ci odpowiednie eliksiry, dziś już nie mam siły.

Smocze ucho, posłusznie ciśnięte przez starego czarodzieja, wyleciało przez rozbite okno.

- Niech nikt się nie waży dotykać resztek po smoku. Zrozumiano?! Musiałem użyć bardzo mocnych eliksirów i takie zabawy mogą się okazać opłakane w skutkach. Rozumiecie?!

Rozumieli czy nie, z całą pewnością nie zamierzali protestować. Mistrz Eliksirów wyglądał strasznie - żółtawą twarz zabarwiły niezdrowe rumieńce, a w oczach tlił się błysk, którego uczniowie lubili się w nich dopatrywać, ale nikt tak naprawdę nie chciał oglądać. Może dlatego młodzież bez słowa poznikała na trasach dodormitoryjnych, a w sali pozostał tylko Dumbledore, Mcgonagall, Snape oraz Keira, zaciskająca dłonie na wątłych ramionach Hermiony jak na kole ratunkowym.

- Jeśli to były wszystkie pańskie życzenia na dziś, udam się do mojej kwatery, jeśli można... - wycedził kąśliwie Mistrz Eliksirów.

- Naturalnie, Severusie - westchnął Dyrektor. - Weź kąpiel, wyśpij się...

Snape starł się jeszcze spojrzeniem z panną Granger, która patrzyła na niego spode łba.

- Tak?!

- Uszy wpadające przez szyby, resztki po smoku, i to ma być "będzie tak jak dawniej"?!

Schylił się do niej, ignorując pobladłą Keirę.

- Spokojnie, panno Granger... Nie zapomniałem o pani... Marzeniu. Do rana jeszcze mnóstwo czasu. Kawałki smoka same się rozpadną, tylko póki co nie wolno ich dotykać. Eliksiry, których użyłem, były silnie trujące. Rano - wszystko - będzie - tak - jak - dawniej. Czy to dla pani jasne?!

- Jaasne... - westchnęła bez przekonania. Profesor wzruszył obojętnie ramionami i wyprostował się, dla odmiany trafiając wzrokiem na ponurą twarz smokerki.

- Co znowu?!

- A, nic, życie jest piękne. A z pana taki wrażliwy mężczyzna. Może panu pomóc?! Wziąć pod rękę?! Ponieść kuferek?!

Posłał jej złe spojrzenie Złego Snape'a.

- Nie.

- Czemu?

- Bo gryziemy.

***

Albus Percival Wulfric Brian Dumbledore znał Severusa przeciętną jednorazową odporność na wybuchowe rozrywki lepiej nawet niż sam Severus. Nie zdziwił się zatem bardzo, gdy wśliznąwszy się później - niezbyt po świętodumbledorowemu - do kwatery swojego Mistrza Eliksirów, zastał go drzemiącego błogo w wannie, w stanie wskazującym na nietknięcie przez żadne przykre przeżycia. A być może nawet wskazującym na tknięcie przez coś przyjemnego. Cóż, Severus zawsze miał słabość do tych swoich kąpiółek... Kontrolowaną słabość, oczywiście, umiarkowaną... Dyrektor uśmiechnął się łagodnie i, odwróciwszy oczy ku sklepieniu, podolewał mu do spartańsko przejrzystej wody zawartość wybranych na chybił - trafił kilku stojących obok, a nieużywanych buteleczek.

- Przypuśćmy, że był jakiś powód, dla którego ich nie używałem... - zawarczał Snape.

- Przypuśćmy, że nie było? - zaproponował ugodowo Dumbledore. Młodszy czarodziej poderwał gwałtownie głowę - mokre końcówki włosów plasnęły o brzegi wanny.

- Na ogół staram się mieć powody do wszystkiego, co robię... A tym bardziej do tego, czego nie robię...

- To dobrze... Bo właśnie wpadłem w tej sprawie...

Snape znów opuścił głowę i zamknął oczy. Dyrektor, choć odwrócony bokiem, mógł niemal usłyszeć, w którym momencie opadała między nimi tamta kurtyna.

- Moje powody mają się dobrze. I dobrze im tam, gdzie są.

- Na pewno? -

Dziwnie było pytać o takie rzeczy akurat - Severusa.

- Nie pytałem!! Ale akurat w tej kwestii nie ma pan chyba wątpliwości.

W tej kwestii zdecydowanie nie miał wątpliwości...

Obudził się w niestygnącej dzięki zaklęciu kąpieli. Niezbyt to lubił. Jeszcze bardziej nie lubił budzić się w kąpieli pełnej piany. Wielobarwnej i wielozapachowej, przy każdym poruszeniu czarodzieja emitującej masę bąbelków. Przy czym spora część pianki wpełzła mu w nocy na głowę i już tam pozostała, przyjmując na się rolę baranicy dla oziębłego Mistrza Eliksirów. Oziębły Mistrz Eliksirów był jednakowoż oziębłym mistrzem eliksirów z wyboru i powołania. Ogromnie zatem nie lubił takich przebudzeń. Zwłaszcza, kiedy nieco później przed lustrem przyszło mu się przekonać, że dla Albusa Dumbledore "wybór na chybił - trafił" buteleczek z kosmetykami oznacza chyba co innego niż dla reszty śmiertelników.

Wciąż jednak była dopiero wpół do piątej - czyli wedle miary większości mieszkańców Hogwartu jeszcze nad ranem, nie zaś rano. Co oznaczało, że pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia.

nienawidzę załatwiać takich rzeczy...

Czarny kufer stał grzecznie przy łóżku.

nienawidzę załatwiać takich rzeczy.

Co tam irytujące ciepełko w okolicach... We wszystkich okolicach. Co tam fryzura, od której większość bywalców orgietek Lucjusza wpadłaby w zwierzęcy szał pożądania - i chodziło tu raczej o te orgietki mniej zwierzęce, a bardziej pożądane.

- I tak wszyscy wiemy, co mamy zrobić - powiedział głośno. - Co się odwlecze, to nam dopiecze.

***

Hagrid już nie wył, już nawet nie szlochał. Popłakiwał tylko cichutko, siedząc przy stole z głową wtuloną w ramiona. Charlie z Dyrektorem rozkuli go w nocy i po długich błaganiach półolbrzyma odprowadzili do chatki, odebrawszy wpierw przysięgę, że nie będzie zbierał relikwii po "niewinnym smoczusim bidactwie". Został wreszcie sam, tam, gdzie czuł się najlepiej, w cieniu Zakazanego Lasu, i opłakiwał kolejną, podjętą w imię powszechnego dobra decyzję cywilizowanej, magicznej społeczności.

- Smooooczuś...

Kieł przycupnął pod ścianą. Jego obszerne psie serce gotowe było otworzyć podwoje żeber i złożyć się u stóp ukochanego Pana, jeśliby to tylko miało wnieść coś do sprawy. Psia intuicja mówiła jednak brytanowi, że niewiele by to dało. Tragiczny los potworniaście potworniastego potwora załamał gajowego do tego stopnia, że nie pomogło ani kładzenie mu łba na kolanach, ani aportowanie ulubionej poduszki, ani nawet aportowanie ulubionego gumochłona.

- Smooooczuś... - chlipał Hagrid. Gdyby Kieł nie był tak całkowicie wyzbyty niskich cech moralnych w rodzaju zawiści, zapewne Rubeusowi dostałoby się co najmniej jedno capnięcie o treści "hej, ja przecież wciąż tu jestem!" Brytan jednakowoż cechował się zgodną naturą, gotów był dzielić własne posłanie z nowymi pupilami właściciela - z Puszkiem i Hardodziobem włącznie - i znał swoje ułomności. A zwłaszcza tą główną. Nie porodzi psica smoka... Odsunął się więc w końcu w cień i pozwolił Panu opłakiwać wybuchniętego dziwoląga. Ani toto nie pachniało interesująco, ani by do lasu za Panem nie chodziło... Phi.


***


Severus Snape przeszedł spokojnie przez uśpiony Hogwart. Wszystko zdawało się pogodnie pochrapywać, nawet Godryk, Rowena i Helga na trzech popękanych freskach. Severus wymienił pełne niesmaku spojrzenie z podczytującym "Metamorfozy" Salazarem i ruszył szybciej, poprawiając czarną skrzynię pod prawym ramieniem. Taaa... Dossskonale. Świat na zewnątrz zamku pławił się w złocistych promieniach poranka jak cebulka w margarynce - wszystko zdawało się apetycznieć z każdą sekundą. Błękitne niebo, rozparte półsennie na poduszeczkach puchatych chmurek. Zielone błonia, ukwiecone kwiecistym kwieciem jak korowód długowłosych nimf w swoich wielobarwnych wieńcach. Niewinnie połyskująca ciemnogranatową głębią tafla jeziora, której chyba nigdy nie śniło się wypluwać z trzewi jakieści smocze indywidua.

Jednym słowem - wszystko było tak, jak dawniej. Żadnych walających się krwawych strzępów, żadnych bolących blizn u Złotych Gryfiątek, żadnych zalegających cieni. Nad głową obleczonego w czarną szatę Mistrza Eliksirów ćwierkały radośnie ptaszęta, niepomne już wczorajszych napięć, od których cała przyroda milkła strwożona na długie godziny. Ulotnił się dym, kałuże, zwisające z gałęzi odpryski jelit. Okolice Hogwartu promieniowały na Severusa zwykłą sobie magiczną, optymistyczną życzliwością - zupełnie, jak dawniej. I wcale nie tak wiele trzeba było zrobić, żeby przywrócić ten stan rzeczy. Tyle, że...

Nienawidził załatwiać takich rzeczy.

Jeśli się przyjrzeć bliżej, ćwierkanie wypadało trochę narkotycznie, połyskiwanie zalatywało półproduktami z fiolek, a i kwiatów może tyle nie było przedwczoraj.

Do tego jednak Albus mógł zatrudnić estetę, a nie ascetę. Jego strata.

Jeszcze tylko jedno.

Nienawidził załatwiać takich rzeczy.

Ścieżka do chatki Hagrida wystawiała do słoneczka nieco tylko histerycznie roześmiane, żółte plecki...


***


Kieł podniósł łeb. Był, bądź co bądź, jak wszystkie brytany i inne wielkie bydlęta, stworzeniem obronnym.

Kieł położył łeb i w trybie ekspresowym zapadł w sen zimowy.

Był, bądź co bądź, jak większość mieszkańców Hogwartu i najbliższych okolic, nie taki głupi na jakiego wyglądał.

Hagrid łkał.

Severus Snape odgrodził na moment siebie, szatę i skrzynię murem posępnej alienacji. Alienacji od kurzu w kątach, kundla pod ścianą i wszechobecnego rozchwiania emocjonalnego.

Nienawidził załatwiać takich rzeczy.

- Smoooooczuś... - chlipał Hagrid. Co jakiś czas podnosił nieco głowę, żeby zaczerpnąć oddechu, bo wpółleżąc na stole, nos i usta miał całkiem zagubione w gęstej brodzie i włosach.

- Smoooooczuś...

- Ciekawy przypadek choroby sierocej - zwierzył się Snape zakurzonej futrynie. Ta, z powodów sobie wiadomych, a dla niego chyba całkiem jasnych, milczała wymownie, Hagrid zaś kwiknął niemęsko i podskoczył z hukiem na krześle.

- Iiiii! Paan psor... Aale mnie pan psor nastraszył... A ja... Ja... - głos mu się załamał. Oczy półolbrzyma, rozmyte od wylanych łez, bardzo się starały nie patrzeć na jednego z hogwarckich profesorów jak na plugawego mordercę. Mniejsza o ofiarę, smok też człowiek, cholibka! Smoooczuś... Hagrid zachlipał bezradnie, wciąż starając się nie oskarżać zbyt wymownie. Snape jednak nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem. Stał tylko, oparty bokiem o drzwi i wyglądał na ogródek warzywny. Pod pachą wciąż piastował czarny kuferek. Milczał przez dłuższą chwilę, przeciągając tylko jednym paznokciem po wieku kufra. Gajowy za każdym cichym zgrzytnięciem wzdragał się nerwowo. Wreszcie nie wytrzymał napięcia.

- I co ja...

Snape odsunął się odrobinę od okna. Tylko odrobinę.

- Piękne dynie... - rzekł z podziwem.

Hagrid zbladł.

Nie musiał wyglądać przez okno - dynie miał piękne, obłe i pękate, pomarańczowe i wielgachne, nietknięte krzywym spojrzeniem ni zębem, wręcz stworzone dla dobrych wróżek z mugolskich bajek, choć gdyby ktoś takową bajkę podsunął dumnemu hodowcy dyń, postarałby się wnet u Dyrektora o dodatkowe zabezpieczenia przed kradzieżą. Nikt jego dyni nie będzie ujeżdżał! Jeszcze zaprzęgając w myszy! To nie były dynie, to były arcydzieła.

Hagrid zbladł jeszcze bardziej.

- Eeeee...

- Więc - rzucił Snape w przestrzeń - co ja dokładnie mówiłem o tych eliksirach?

Oczy gajowego wypełnił płomienny blask paniki. Odruchowo skierował spojrzenie na parapet okienny - tuż przy łokciu profesora walało się beztrosko sporo buteleczek. Czarodziej wciąż kierował całą swoją uwagę w przestrzeń, ale takie traktowanie magicznych mikstur wywołało w głębi czarnych oczu więcej niż jeden złowrogi płomyk. Hagrid jakby się skurczył.

- Noo... Ale ja... Ni wiem...

- Ciekawy przypadek postępującej sklerozy - Snape ponownie zwierzył się futrynie. Hagrid skurczył się bardziej.

- No to... Najpirw miał być ten biały... Że urosną i... tego... takie ładne będą. Po wirzchu je białym.

- Pamięć operacyjna działa! - zdziwił się szczerze profesor. Futryna, przestrzeń i cała reszta domu Hagrida zdawała się zaś być po jego stronie, pozostawiając prawowitego właściciela w osamotnieniu i zaszczuciu.

- Drugi?

- Eeee... Brązowy... Żeby... Jak to pan mówił... No, chodziło, żeby nie pękały, jak za bardzo urosną, żeby liście miały też duże... Żeby całe były w sam raz.

- Dalej?

- Zzzzz...

- Zzzzz, to można robić po ciemku na sianie. Który następny?

- No, ten... Zielony. Że, tego... Jak podrosną, to chlupnąć.

- Chlupnąć?!

- No, tego... Starannie roztentego... Rozmaziać po całej dyni.

Wpatrzony w dal Mistrz Eliksirów uniósł brwi, i to bynajmniej nie w wyrazie podziwu dla elokwencji rozmówcy.

- W celu?

- To miał być ten, eee, ochronny. Że niby na szkodniki i wszystkie inne tałatajstwo, co mi korzonki podgryza i niszczy dobre jarzyny. I pan psor obiecywał, że jakby dzieciakom się zachciało zaklęcia jakieś ćwiczyć, czy sobie żarty robić, to im z przeproszeniem guzik wyjdzie, a nie marmolada z dyni, bo będą takie, że nawet młotkiem nie ruszysz! - Hagrid się ożywił i rozkręcił, ale właśnie wtedy profesor po raz pierwszy spojrzał mu prosto w twarz.

- Eliksir wzrostu. Eliksir harmonii rozwoju. Eliksir odpornościowy.

Butelki po tych trzech specyfikach leżały przewrócone na brzegu parapetu.

- Coś mówiłem może jeszcze?

- Nooo, żeby... uważać, nie pokapać gdzieś... I trzymać pod kluczem...

- Jak chce, to pamięta... Ktoś jeszcze coś mówił?

- No, profesor Dumbledore mówił, żeby się pana słuchać, bo przez miesiąc pana męczył o te mikstury dla mnie... Że drugi raz pan nie da...

- Nie o to pytam.

- No, to mówił... Żeby uważać... Żeby nie przesadzić...

- Pamięć operacyjna aktywna, gorzej z wykorzystaniem... - pożalił się Snape futrynie. - I co też ja jeszcze mówiłem?

Gajowy opuścił głowę.

- W ża... - wymamrotał i urwał.

- I CO JESZCZE?!

- W żadnym razie nie dawać żadnemu żywemu bydlęciu.

Cisza.

Snape zebrał swoje trzy fiolki i postawił na wieku kufra. Najwyraźniej był gotowy do odejścia. Hagrid patrzył na niego bezradnie. Z oczu zaczęły mu kapać łzy - wielkie jak smocze nieporozumienie.

- No, bo... To nichcący! - wybuchł nagle, rozpaczliwie targając zmierzwioną brodę, uderzając pięścią w stół - profesor stał jednak nieporuszony, a butelki po eliksirach nawet nie ośmieliły się zadzwonić szkłem o szkło.

- Toż sam pan wi, panie psorze... Sam pan go znalazł. Bidne smocze maleństwo, jakiś bezsercny niewydarzeniec pewnikiem go zostawił, bo taki śmiszny, dorosły, a niewyrośnięty... Kochany, słodziutki dziubuś... Parę dni tu był tylko, toż wiedzieliście, i jak raz chciałem go wykąpać... No tu, pod oknem, bo Kła to w jeziorze kąpię, ale takiego smoka nigdym nie miał jeszcze, to skąd niby miałem wiedzieć... Wziąłem szaflik, wodę nagrzałem, chociaż on to jakiś dziwny w ogóle, goniłem go, żeby się wygrzewał, a on jak na złość się w cieniu chował... Tylko czasem patrzę, a on się tak smutno za czymś rozgląda, ki czort? No, alem go chciał kąpać wtedy, nawet mu szampon specjalny kupiłem! Dla gadziątek domowych! Dla gadziąteeek! - Hagrid przerwał i wśród krokodylich łez łupnął głową w stół, Mistrz Eliksirów milczał wzgardliwie.

- A on ledwie zobaczył ten szaflik, to się zaczął wyrywać, pan wie, on mały był, ale taki jakiś, że się wywijał jak wężowidło. Syczał, warczał, piszczał po swojemu - on to wycie takie piskliwe miał, takie piszczące biedne milusińskie ciudeńko, o, podrapało mnie wteeedy... - pokazał rękę zabandażowaną od nadgarstka do łokcia - opatrunek pachniał jednym z silniejszych okładów przeciwbólowych pani Pomfrey. Hagrid znów zapłakał po "Biednym milusińskim ciudeńku", a Mistrz Eliksirów jakoś wyjątkowo nie opanował uśmieszku sympatii. Nie dla gajowego bynajmniej.

- I, i, no to nie jego była wina, no jakżeście mogli, ja wciąż nie rozumiem! Majtnął ogonem, pokapał się trosinkę, oj no znowu nie tak zara strasznie... Chciałem go łapać, ale znów się wywinął, pogoniłem za nim do lasu, to się wieczór zrobił, a Kieł go tropić nie chciał, bo on to na niego tak jakoś dziwnie... Noo... Tak całkiem jak na pana.

Uśmieszek nieco się powiększył, ale zapłakany Hagrid nie zwrócił na to uwagi.

- A teraz go nie ma! Całkiem go nie ma! Nie ma Wincysiaaa! Za co to?! Co on komu złego zrobił?! Toż sam pan wie, że go Sam-Wiesz-Kto nie przysłał! I tak sobie pan poszedł i go wybuchnął?! Jak byle kociołek?!

- Nie zwykłem wybuchać moich kociołków - przerwał zimno Snape. - Poza tym, chyba bardziej ci zależy na spokoju ducha pana Pottera niż jednego pożal się Merlinie smoka?! Dyrektor chyba ci powiedział, jak to było.

- Nooo... Powiedział... Że blizna Harry'ego... Że musi wiedzieć, że ma, tego, poparcie. I że zrobimy dla niego wszystko. Ale żeby zaraz zabijać Wincysia?!

Severus Snape spojrzał na niego zimnym wzrokiem.

- I dlatego ja muszę być pogromcą smoka i wsparciem Pottera.

Schylił się, otworzył czarną skrzynię. Butelki po eliksirach wsadził do kieszeni.

- A ty bądź sobie dalej, pożal się Merlinie, przyjacielem Pottera.

Kufer wepchnął zaskoczonemu gajowemu w ramiona.

- A smokowi możesz dalej matkować.

Cisza.

- iiiiiiiiiiiiiiii!

Nienawidził załatwiać takich spraw.

Hagrid tańczył po całej chatce, aż trzęsły się ściany, w radosnych pląsach przeskakiwał nad krzesłami i Kłem, gaworząc czule do wydobytego ze skrzyni smoka.

- Winc, Wincyś, moje maleństwo, no widzisz, znowu jesteś z Hagridem i wszystko jest jak dawniej! Mój smoczek maniuki, poczekaj, wszystko będzie dobrze, ale musiałeś się wystraszyć, ale teraz już jest w porząsiu! Bidusia, cały się trzęsiesz, przytulimy smoczusia, wykąpiemy w gorącej pianie, położymy spać. Nakarmimy smoczusia baraninką. Wincyś, moje bidactwo, ale żesz ty w pysk mantykory jak ja się o ciebie martwiłem, na cal cię z chaty nie puszczę, jak słowo daję. Dobry Wincyś, kochany Wincyś, moje smocze maniukie kochane zwirzątko, taa, hehehe, nie ciąg za brodę, bo łaskocze, hehehehe.

Nienawidził załatwiać takich spraw.

Czekał tylko, aż Hagrid uspokoi się na tyle, żeby można go było zostawić samego z - bądź co bądź - smokiem. Jako że, zgodnie z pewną obietnicą, wszystko było tak, jak dawniej, smok miał rozmiary sporego jamnika, morskozielony kolor, kolczaste, zwinne ciało i, jak na gada, niecodzienne oczy - ni to złote, ni to bursztynowe. Czarodziej tymczasem, ogarnięty najwyższym niesmakiem, stał sztywno przy tej samej futrynie i tym samym oknie, wysłuchując nieuważnie paplaniny gajowego.

- Bidactwo, rozdęli Winca, zostawili samiuteńkiego, same obce ludziska łaziły, ale teraz już jesteś w domku, no co mnie drapiesz znowu, teraz to już cię muszę wykąpać, hehehe, po tym, co ci pan psor wczoraj sprawił... Moje bidne smoczątko, Wincyś maniuki.

Snape wpatrywał się w szybę z rosnącym obrzydzeniem. Najwyraźniej jednak nie był w tych uczuciach osamotniony.

- Chodź, kochaniutki, nakarmimy, przytulimy...

Miniaturowy pyszczek wyrażał dziwnie czytelne emocje.

Odraza. Niechęć. Urażona godność.

- Mój Wincyś, bidactwo, prawie mi cię ubili.

Złość. Pogarda. Niechęć.

Severus Snape patrzył w okno.

Nienawidził załatwiać takich rzeczy.

- No naprawdę, Winc, całe szczęście, że wszystko jest jak dawniej i jesteś w domu. Cholibka, panie psorze, w życiu bym się nie domyślił, że pan taki przekręt szykuje! - Hagrid, wciąż ze smokiem w ramionach, odwrócił się do Mistrza Eliksirów. Snape patrzył w okno. Smok na moment przerwał cierpliwe wydrapywanie opiekunowi rany szarpanej w okolicy przedramienia i podniósł łebek.

Uwielbienie. Rezygnacja. Uwielbienie.

Czarodziej odwrócił się do gajowego.

- Nikt się nie domyślił. I nikt się nie ma domyślić, zrozumiano?! Jeśli ta historia kiedykolwiek wydostanie się z twojego domu, pożałujesz, że w ogóle usłyszałeś o Hogwarcie. I to nie moje słowa, tylko Dyrektora. Jasne?!

- Jasne, jasne! - Hagrid wciąż promieniował własnym światłem, wpatrzony miłośnie w smoczy łeb. Smok wciąż patrzył miłośnie w stronę Mistrza Eliksirów, ten zaś kontemplując odcień nieba za oknem, podziwiał pokrętną wizję artystyczną swojej hebanowej różdżki.

- Jedna iluzja, może dwie, odrobinę transmutacji i - odpowiednie Eliksiry. Jestem pewien, że nie chcesz sobie zawracać głowy szczegółami, Hagridzie...

- A, jasne, kogo to...

- Ciebie na pewno nie, domyśliłem się zawczasu... Więc, skoro Dyrektor zażądał, żeby od poranka "wszystko było tak jak dawniej", mam zakładać, że co trzy dni będziesz sprowadzał na nas katastrofę? Oczywiście, na moje eliksiry nie masz już co liczyć...

- A skąd, panie psorze, my ze smoczusiem to ani pary z ust, ani nas widać nie będzie! - zapewnił uszczęśliwiony gajowy. - Kochany Wincyś na pewno...

- Oczywiście - uciął Snape. - W takim razie - wychodzę.

Zebrał poły szaty, żeby nie zamiatać kurzu, i jak powiedział, tak zrobił - wyszedł z chatki Hagrida, zostawiając za sobą uszczęśliwionego półolbrzyma, szykującego wielki szaflik i całą swoją nienawiść do załatwiania takich rzeczy.

Oraz jedno spojrzenie pełne bezgranicznego oddania.

- No i widzisz, Wincyś - Hagrid gadał jak nakręcony - kupiłem ci, o, w Hogsmeade, szamponik dla domowych gadziątek. Ale będziesz śliiiiczny! Znaczy, jesteś śliczny, ale będziesz wyszorowany że hej. No co się rzucasz? Patrz tylko, jaki pikny szampon, o, a na wirzchu jest Wesoły Bazyliszek Richie. No przestańże się wyrywać, taki mały smoczuś, a zadziorny, hehehe... Mój kochaniutki...

Wesoły Bazyliszek Richie.

Mały zadziorny smoczuś.

I do tego kochaniutki.

- No co, Wesoły Bazyliszek Richie, tak, a szamponik to cholibka chyba pachnie węglem drzewnym, taki jakiś... E, Kieł, czym to pachnie? No, niważne, chodź, maniuki mój Wincyś, kochany, wykąpciamy, taak...

Wesoły Bazyliszek Richie.

Maniuki Wincyś.

Wykąpciamy.

ŁŁŁŁŁŁUP.

Drzwi do chatki otworzyły się z takim impetem, że walnęły w przeciwległą ścianę. Osoba, która stanęła w progu, od siebie samego sprzed kilku minut różniła się tylko charakterystycznym mrokiem w spojrzeniu, który postawił Hagrida w stan przedzawałowy. Wychodziło jednak na to, że nie wszystko będzie tak jak dawniej.

- Eeee... Panie psooorze? Że... Szampon? Bo to... Jakiś... markowy... Wesoły Bazyliszek Richie...

- Z Wesołym Bazyliszkiem Richim - wycedził Snape, postępując dwa kroki do przodu - możemy nawet zatańczyć pod ogon.

Kolejne dwa kroki.

- Dookoła rury aluminiowej z kurzą grzędą u wylotu.

Kolejne dwa kroki.

- Najpierw jednak musiałbyś nas wsadzić do zupełnie innej bajki.

Krok w przód - stanął twarzą w twarz z Hagridem, nonszalanckim gestem pozbawił go smoka, zyskując rozpaczliwe spojrzenie półolbrzyma i obłędną radość na wetkniętym pod pachę gadzim pysku, a następnie jak był wpadł niczym pogromca potworów, tak wyszedł godnym krokiem wybawcy znękanych, hmm, Wincentysiów.

- Winc. Wincyś. Też coś - mruknął mniej więcej w połowie drogi do zamku. Smok milczał wymownie.

Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.

- Nie lubię nawet normalnych smoków, a co dopiero taki pokurcz. Każdy wąż ucieka ode mnie po tygodniu. Mądre zwierzęta. Po dłuższym okresie zwykle znajduję je utopione na dnie kociołka. Pokusa bywa zbyt silna...

Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.

- A, i nie rozmawiam ze zwierzętami domowymi.

Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.

- Twój wybór...

***

Keira Meridian zbudziła się rano w cudownym nastroju. Miała lekką głowę, czuła się pełna energii, magia pulsowała dookoła, a za oknem napinał dumnie skrzydełka obłoczków piękny jak z obrazka dzień. Przeraźliwie piękny dzień. Przez chwilę grzała twarz w promieniach słońca, witając uśmiechem nowe radości, które dziś napotka, nowe przykrości, z którymi będzie miała okazję poprzetrzepywać sobie nawzajem tyłków, wszystko to, co przyniesie jej los. I naprawdę długą chwilę potrwało, zanim nie powróciły do niej ze zwielokrotnionym natężeniem wydarzenia ostatniej nocy.

- No i mam jak obiecał, Śśśśmierciojad zajadły, wszystko jest jak dawniej... - pozwoliła sobie na jedną, tylko jedną łzę. Pewnych rzeczy nie dało się odmienić. Zresztą, zaraz wracali z Charliem do Rumunii, zostawi to wszystko za sobą. Daleko za sobą. Spotkała się nieco później, już spakowana, z Weasleyem i Dyrektorem - stary czarodziej żegnał ich bardzo ciepło, choć jego oczu jeszcze nie dosięgnął magiczny powiew, który odmienił cały świat dokoła. Dumbledore nie próbował też na nowo przekonywać Keiry do zmiany zdania. Może dlatego właśnie wstała znienacka od wczesnego śniadania, które jedli we trójkę w gabinecie Dyrektora, i przeprosiła obu panów.

- Przed wyjazdem... Chciałabym coś załatwić. Jeszcze jedną, malutką sprawę... - wyszła szybko, umknął więc jej uwagi błysk za szkłami okularów - połówek. Zauważył go za to - z wielką ulgą - Charlie.

- Widzę, że jest pan jakby... Bardziej sobą.

- Och, wiesz, Charlie... Naprawdę ogromnie mi zależy, żeby zwerbować Keirę do Zakonu. A tu proszę, sama się pcha w nasze ręce.

- Słucham?!

- Jest na tym zamku ktoś, kto zawsze miał o wiele większą siłę przekonywania niż ja... A teraz została wręcz - podwojona...

Naczekała się na niego sporą chwilę, bo nawet o tak wczesnej porze musiał gdzieś wywędrować. Coraz bardziej zdeterminowana, spacerowała tam i nazad pod drzwiami jego gabinetu. Chciała wiedzieć. Musiała wiedzieć. A on był jedyną osobą, która mogła jej odpowiedzieć na to pytanie. Pal ghule Mroczny Znak czy tam inne śmierciożercze atrybuty, którymi mógłby się zasłaniać i wykręcać. Nie zamierzała pytać o Sam-Wiesz-Kogo, tylko o smoka.

Nadszedł znienacka, z jakiegoś bocznego korytarza - nagle znaleźli się twarzą w twarz.

I w paszczę.

Mistrz Eliksirów odruchowo uruchomił zamrażacze wszelkiego życia z przewagą Gryffindoru.

Snaperka odruchowo uruchomiła oczarowywacze wszelkiego życia z przewagą smoczego.

Smok odruchowo wypuścił nosem kłębek dymu i pisnął.

Cisza.

- Eee... ładny smok - zagaiła Keira, która kojarzyła fakty całkiem szybko, mimo, że już świerzbiały ją ręce, by coś tu komuś - czemuś? - pomacać. Zagajenie okazało się typowym faux-pass - obydwaj posłali jej mordercze spojrzenia, po których powinna zwątpić w swe powołanie. Zamiast tego spróbowała zmienić temat.

- Eee... Ładna fryzura - orzekła może nie całkiem szczerze, niewątpliwie jednak trafiła w czuły punkt. Tyle, że Mistrz Eliksirów po prostu narzucił na smoka rąbek szaty, na głowę kaptur, Merlin jeden wie skąd wyciągnięty, i wmaszerował do swoich komnat, zatrzaskując Keirze drzwi przed nosem.

Takiś ty?!

Tacy wy obaj z tym białobrodym spryciarzem?!

No to poczekajcie!

Dumbledore i Charlie kończyli jeść, kiedy panna Meridian wróciła. W oczach koleżanki po fachu smoker spostrzegł ze zdumieniem nieznany mu złowrogi poblask.

- Ach, Keiro... - uśmiechnął się Dyrektor z pełną już obsadą błysków w oku. - Jak tam twoje sprawy?

- Mam mnóstwo ważnych spraw w Rumunii - spojrzała mu prosto w oczy. - Hermionie podesłać książki... Zebrać się... Robota papierkowa... Podania...

Charlie słuchał ze zdziwieniem, a Dumbledore z łagodnym zrozumieniem.

- Oczywiście, moja droga... Pytałem jednak o bardziej - życiowe sprawy.

- Moją życiową sprawą są smoki. Czasami - bywa jeden... Oraz - wszelkie inne wredne, podstępne gady...

Dyrektor Hogwartu uśmiechnął się niewinnie.

- Droga Keiro, jakaś ty - kobieca... Do zobaczenia...

***

Tym razem zamiast w kąpieli, Mistrz Eliksirów pogrążony był w lekturze sprawdzianów drugoklasistów. Pióro nauczyciela zawisło właśnie nad szczególnie kreatywną wizją eliksiru Inoblitus, wspomagającego pamięć. Albus Dumbledore pozwolił sobie na lekki uśmieszek, widząc tak rzadko ukazywane, a gwałtowne namiętności swojego podwładnego, szalejące teraz pełną gamą na jego bladej twarzy.

- Wybacz, że muszę przerwać tak zajmującą lekturę...

Snape podniósł gwałtownie głowę.

- Obraziłbyś się, gdybym w przyszłym roku schował w Tiarze Przydziału tą kieszonkową gilotynkę Slytherina?!

- Severusie...

- Tak, tak... Wiem, że się nie zmieści. Już próbowałem.

- Severusie!

- Więc - co tym razem pana sprowadza?! Ktoś znalazł w lesie mantikorę w skrzaciej wersji?

- Ostatnio sam znalazłeś skrzacią wersję potwora. I dość szybko się go pozbyłeś... Severusie, czy to mnie pamięć myli - starość nie radość, niestety - czy ten dzisiejszy ranek jednak trochę się różni od przedwczorajszego?

Wzruszenie ramion.

- Nie mieliśmy tylu kwiatów na błoniach. I osobiście zerwałem trzy z oczkami na czułkach...

- Szczęściarz z pana, ja nigdy nie miałem czasu gapić się na zielsko. A co dopiero je zrywać.

- A niebo takie błękitne... Zaraz, jak się nazywa ta trucizna... Nigdy nie byłem mocny z...

- Pański Złoty Chłopiec wciąż narzeka?!

- Och, nie... Harry czuje się świetnie. Uspokoił się i prawie zupełnie zapomniał o całym tym incydencie. Czuje się bezpieczny i odprężony; wreszcie wie, że w razie jakichkolwiek kłopotów ma na kogo liczyć.

- Więc?!

- Więc dziękuję ci bardzo Severusie, jesteś doprawdy niezastąpiony. Gdyby tylko moja demencja pamiętała przy proszeniu cię o coś, że pedantom, paranoikom i złośliwcom nie należy zostawiać szczegółów do własnego rozporządzania...

- CO ZNOWU?!

- Nie, żebym negował twoje, khemm, prawo pierwszej nocy - Dyrektor zmierzył smoka, zwiniętego przed kominkiem w podejrzliwy kłębek, spojrzeniem pełnym utajonej aprobaty - tylko Hagrid wpadł w rozpacz.

Severus i Winc wymienili identyczne spojrzenia pełne wzgardy.

Phi.

- Niech sobie złapie tyłorożca.

KONIEC.

Poprzedni rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.