Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Przyjęcie przypadkowo zbieżne w czasie z pewnym świętem

Część 3

Autor:Arien Halfelven
Serie:Harry Potter
Gatunki:Parodia
Dodany:2008-03-20 15:32:28
Aktualizowany:2009-01-03 19:37:29


Poprzedni rozdział

Zamieszczone za zgodą Autorki. Fanfik został opublikowany pierwotnie na Forum Mirriel. Przyjęcie przypadkowo zbieżne w czasie z pewnym świętem


Sztywne.

Sztywne i - ostrożne.

Takimi słowami Keira mogłaby opisać zachowanie wszystkich niemal bez wyjątku gości. Nietrudno się było domyślić powodów takiego stanu rzeczy - bądź co bądź, nie była to ani prywatna orgia Śmierciojadów, ani przyjęcie dla niepełnouświadomionych gości, nie mających bladego pojęcia, w czyim towarzystwie się znaleźli. Jednocześnie jakże przecież śmierciożerczym gospodarzom byłoby wielce niezręcznie nie zaprosić owych osób z zewnątrz, a osobom - równie niewygodnie odrzucić zaproszenie. Stąd atmosfera panowała dość napięta, przynajmniej w pierwszych momentach balu. Para Severus Snape/Keira Meridian przyczyniła się znacznie do jej rozluźnienia, dostarczając wszystkim wspólnego, niewinnego, błogo odległego od grząskich różnic ideologicznych tematu do plotek. Dla smokerki, która mimo wielu fatalnych cech charakteru nigdy w swoim życiu nie była femme fatale, prowokowanie ciekawskich szeptów samym przejściem przez salę było wielce fascynującym doświadczeniem. Jej towarzysz nie wyglądał za to na zafascynowanego - choć, Merlinem a prawdą, za jej pamięci nigdy nie wyglądał na „jakiegoś”, poza złym i ponurym. Tym razem nie był, o dziwo, również zły, co odbierała swoim sekretnym snaperskim siódmym zmysłem, bo od wejścia utrzymywał maskę pokerzysty - powszechną, jak zauważyła, u większości gości. Bardzo szybko uznał też za zakończoną niezbędną porcję towarzyskiej konwersacji i posterował Keirą do ustronnego kącika z dwuosobową kanapą. Wyjątkowo postanowiła się nie opierać.

- Tak właściwie, po co jej było to przyjęcie? - zagadnęła, ze zmarszczonymi brwiami obserwując stąpającą godnie wśród gości Narcyzę, spowitą zielonym obłoczkiem i zdobną w lekko błędny uśmiech. Snape wzruszył ramionami, również nie odrywając wzroku od gospodyni, a raczej od skrzydlatej istotki na jej ramieniu - charytka przysiadła wdzięcznie i psykała znikąd zielonym dymkiem, wywołując u mijanych osób przyjemne rozluźnienie i miłą zmianę nastroju.

- Dla prestiżu zapewne.

- A nie ma go dosyć?

- Właściwie, to w ogóle nie ma - stwierdził beznamiętnie Mistrz Eliksirów. Keira przemyślała to sobie bardzo dokładnie, oszacowała wzrokiem kandelabry z białego złota, talię pani Malfoy oraz gnącego brzuszysko w kornych ukłonach ministerialnego szyszaka.

- Jak dla mnie, to tutaj aż kapie prestiżem, i to wysokogatunkowym.

- Nie o taki prestiż mi chodzi... - skorygował Snape, spoglądając na nią jak na wyjątkowo przyziemnego a odrażającego robaka.

- Są jakieś inne?! W trąbkę niuchacza, babka jest żoną Malfoya!

- Ach. Rozumiem, że to, wedle twojej kobiecej opinii, powinno w pełni zaspokajać ambicje każdej damy?

- Ja nie wyszłam za Malfoya, dzięki Merlinowi! - Z tonu głosu smokerki można było odczytać, że były to naprawdę wielkie dzięki.

- Rzeczywiście. - Z tonu głosu Snape’a nic nie można było odczytać. - Cóż, ich małżeństwo oczywiście było aranżowane.

- I biedaczka musiała wyjść za podłego Śmierciożerczego węża?

- I biedak musiał się ożenić ze skrzywionym padlinożerczym narcyzem nagrobnym.

Chwila ciszy.

- Podły śmierciożerczy biedaczek... - użaliła się Keira. Mistrz Eliksirów zamknął oczy, a mięśnie twarzy na moment mu zadrgały.

- Co? Złościsz się? - spytała niewinnie. - Ach, prawda, to twój przyjaciel... Więc mam nie mówić głośno, że jest podły? Czemu właściwie go lubisz? - to pytanie zadała już zupełnie poważnie. Odwrócił ku niej twarz tak gwałtownie, że włosy opadły mu na oczy. Patrzył gniewnie spode łba.

- No jak to? Odczuwam z nim wspólnotę dusz. Jest w końcu podły i śmierciożerczy.

- Oraz biedny, udręczony... - wyliczała spokojnie kobieta. Snape zmrużył oczy.

- Jest Śmierciożercą.

- Lubisz go.

Nachylił się do niej znienacka - nisko, odwracając się bokiem do reszty sali. Spokojnie podciągnął oba lewe rękawy. Na przedramieniu przycupnęła trupia czaszka z wężem w zębach.

- Jego kiedyś kochałem.

Zmilczała. Snape zsunął rękawy z tym samym zimnym spokojem, jednak powaga sceny nieco ucierpiała, bo jeden z guziczków nagle odleciał w kąt. Mężczyzna wymamrotał pod nosem coś nieparlamentarnego, sięgnął po różdżkę i zaczął coś nieporadnie szeptać nad łokciem. Faceci...

- Insue - pacnęła własną różdżką zwisającą nitkę. Rękaw wrócił do normy - czyli, rzecz jasna, do perfekcji, choć szanowny pan Demoniczny jeszcze go obwąchał podejrzliwie.

- Po co Narcyzie Malfoy przyjęcie urodzinowe? - zaczęła od początku, zanim zdążył rzucić jakąś sarkastyczną uwagę - nie, żeby aż tak bardzo jej przeszkadzały, ale zgubili wątek rozmowy.

Przewrócił oczami.

- Żeby mieć przyjęcie urodzinowe Narcyzy Malfoy. W dniu swoich urodzin. Witać gości w swoim imieniu. Żeby na nich do woli popsioczyć. To słowo, oczywiście, nawet nie przyszłoby jej do głowy, ale - chyba pasuje... Po co jeszcze? Żeby się delektować niższością świata otaczającego? To by z kolei było jej sformułowanie, nie moje, gdyby kiedyś przyznała, że jej to sprawia przyjemność.

Przez chwilę milczeli oboje, obserwując Narcyzę - Keira z namysłem, Snape z chłodną koncentracją. W tym momencie kobieta absolutnie nie wyglądała na taką siebie, jaka by z tego wszystkiego powinna wynikać. Ale z charytą, fruwającą dookoła twojej głowy, nietrudno sprawiać wrażenie uroczej, sympatycznej, miłej, romantycznej, wdzięcznej, poetycznej, pełnej ciepła, ślicznej...

- Aaapsik! - kichnęła smokerka, ze złością rozpędzając zielonkawy dym.

- Na zdrówko - uśmiechnął się złośliwie Snape. Sam już od dłuższej chwili trzymał dłoń przy twarzy i różdżkę pod nosem, mamrocząc jakieś zaklęcie.

- Zaraz się zacznę do niej łasić - oznajmiła Keira, dalej kichając na zielono. - Taki był twój tajny plan?!

Bez słowa skierował na nią różdżkę i mruknął jakieś zaklęcie - mogła spojrzeć na Narcyzę nieco trzeźwiej. Pani Malfoy zachowywała się - trudno orzec, czy bardziej czarująco, czy bardziej jak oczarowana. Zapewne wszystkiego po trochu. Po niechętnych skrzywieniach, wiecznym niesmaku i pełnej odrazy wyższości nie zostało ani śladu. Zupełnie, jakby narcyz nagrobny rozkwitł nagle w uroczą, pełnokrwistą kobietę. Tak czy siak, charyta zdążyła skierować swoje niby-senne oczęta na każdego z obecnych - wszyscy w radosnym niemalże nastroju adorowali „kochaną naszą jubilatkę”.

- Severusie... I - panno Meridian... - Lucjusz Malfoy zmaterializował się skądś tuż przy ich kanapie.

- Lucjuszu. - Mistrz Eliksirów przeniósł przenikliwe spojrzenie na pana domu. Bladoniebieskie oczy Lucjusza leniwie popatrywały po sali, a na twarzy gościł rzadki wyraz beztroski.

- Jak się bawicie? - zagadnął ich pogodnie. Nad jasnymi końcówkami włosów wirowały mu obłoczki zielonej mgiełki.

- Wybornie - odpowiedzieli jednym głosem. - Cudowne przyjęcie...

- Nie zaprzeczę... - uśmiechnął się jak rozmarzony, syty tygrys. - I moja kochana żona... Jakby ją ktoś jedwabistym wietrzykiem owionął? Zadziwiające... Doprawdy, za-dzi-wia-ją-ce... - z każdą sylabą zniżał głos, aż brzmiał z kolei jak pomruk bardzo głodnego tygrysa. Snape nadal obserwował go spokojnym, badawczym wzrokiem.

- Severusie... Dla takiego efektu wystarczyłoby trzymać ją pod imperio?!

- Nie ubliżaj mi - padła beznamiętna odpowiedź. - Cicha mgiełka brzegi rwie... Gdzie twoja ślizgońska cierpliwość?

Malfoy nic nie odpowiedział, patrząc tylko podejrzliwie na drugiego Ślizgona. Odpowiedziała za to Keira:

- Zapewne zjadła własny ogon i cała się strawiła...

Pan domu spojrzał na nią, jakby dopiero teraz zwrócił na nią uwagę, i zerknął szybko na Snape’a w niemym pytaniu - ile toto wie o sprawie i dlaczego tak dużo.

- Panna Meridian jako moja... dobra znajoma... wie, że na twoją prośbę zgodziłem się zapewnić twojej małżonce niezapomniane wrażenia na jej przyjęciu urodzinowym - poinformował go dyplomatycznie przyjaciel. Śmierciożerca uniósł brwi znacznie bardziej niż trochę, ale nijak tego nie skomentował.

- Cóż... Kiedy jej ten halucynogenny opar wywietrzeje z główki, zapewne doceni twoje starania. Ale przyznam, że osobiście spodziewałem się bardziej niezapomnianych wrażeń. A to chyba ja miałem być sędzią w tej sprawie?

- Lucjuszu, nie żądaj ode mnie niezapomnianych wrażeń, bo jeszcze Keira sobie coś pomyśli - skarcił go spokojnie Snape. - Cierpliwości... Ciesz się chwilą. Podziwiaj, jak uroczo wygląda twoja żoneczka.

- Widzę - mruknął Malfoy bez entuzjazmu. - W odurzeniu o to nietrudno... Gdyby mi chodziło o takie...

- Narzekasz. Wygląda przeuroczo.

- Widzę!

- To zapamiętaj ten widok póki czas...

Lucjusz spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale właśnie wtedy pojawił się przy nich zaaferowany skrzat.

- Sir... Pilna wiadomość, sir... W Komnacie Włączności!

Arystokrata spojrzał na drżące stworzenie takim wzrokiem, że niemal wyparowało ze strachu.

- Łączności! - poprawił z naciskiem. - Przepraszam... Racz poczekać z tymi wydarzeniami na mnie, Severusie. - Odszedł, a skrzat z ledwo wyczuwalnym westchnieniem zdeportował się sprzed kanapy.

- Severusie? - zagadała przymilnie Keira, starając się brzmieć, jakby zielona mgiełka wypełniała ją aż po czubek głowy. Severus wyglądał, jakby aż po czubek głowy wypełniała go zielona ślizgońska żółć.

- Słucham?

- Cooo to będą za wydarzeniaaaa? - spytała dziecinnym głosikiem, mrugając zalotnie rzęsami. Spojrzał na nią ironicznie i pociągnął się za dolną powiekę.

- Leci mi tu nimbus? Nic ci nie powiem, patrz i ucz się. O, proszę, moja grzeczna dziewczynka wzięła się ostro do roboty.

Charytka odciągnęła Narcyzę na bok, zasłaniając je obie gęstszym zielonym dymem. Machała skrzydełkami i gestykulowała maleńkimi rączkami, wpatrując się jej w rozmarzoną, łagodną twarz.

- Co ona... - zaczęła smokerka.

- Ćśśś...

Narcyza kiwała powoli głową, uśmiechając się z entuzjazmem. Na twarzy charytki również wykwitł pełen zadowolenia uśmiech. Zawisła na moment w powietrzu - złożyła dłonie - dotknęła nimi czoła kobiety. Potem zaczęła kreślić na jej twarzy jakieś znaki, z których każdy na sekundę rozświetlał się na zielono i znikał. Z każdym kolejnym bladła postać skrzydlatej istotki - jakby się rozmywała, znikała. Wreszcie w kącie sali stała sama Narcyza Malfoy, pogodnie uśmiechnięta, promieniująca urokiem, otoczona nimbem zielonej mgły.

- Co to miało być?! - zdumiała się Keira.

- Rytuał partnerski - rzekł Snape niby obojętnie, w oczach gorzało mu jednak dziwne zadowolenie.

- W ten sposób te stworzenia dzielą się swoją magią z człowiekiem. Teraz Narcyza sama posiada moc i urok charyty.

- Zdurniałeś?!

- Hmm?

- Jestem magozoologiem! Charyta to nie zwierzę, owszem. Ale przecież i z nich zdawałam egzaminy! Niech połknę moje skarpetki, jeśli tak to wygląda!

Spojrzał na nią i uśmiechnął się diabolicznie.

- Ćśśś...

W tym momencie powrócił do nich Lucjusz.

- Wybaczcie, że znowu wam przeszkadzam, ale owa „pilna wiadomość” była do was... Zechcecie pójść ze mną?

Wymienili spojrzenia - Keira zaskoczone, Snape pełne utajonego zadowolenia.

- Naturalnie, prowadź...

Malfoyowa Komnata Łączności sprawiała doprawdy imponujące wrażenie. Nie brakło rzecz jasna wygodnych foteli, gdzie można było spocząć w trakcie rozmowy. W czterech rogach cztery wielkie kominki. W każdym można było zupełnie spokojnie upiec na rożnie świeżo upolowaną lochę, lub przez każdy można było wygodnie przefiu... khmm...nie w tym domu. Można było przejść w dowolne miejsce choćby i z sześciorgiem dzieci, gdyby kiedyś jakiemuś Malfoyowi chciało się naprodukować tyle potomstwa. Na ścianach oprawione w kunsztowne ramy zwierciadła komunikacyjne różnej wielkości. A na środku komnaty portal transportowy na kształt marmurowego łuku triumfalnego.

- Tylko tamtędy nie przechodź, może być aktywny - mruknął Snape.

- Jeszcze nie zgłupiałam...

Lucjusz podprowadził ich do wielkiego zwierciadła, zajmującego niemal całą jedną ścianę. Jego powierzchnia była ciemna i matowa. Gospodarz machnął ręką, spoglądając z wyraźnym niezadowoleniem.

- Nalegają na rozmowę sam na sam. Cóż, ze względu na ciebie... przyjacielu. - Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Snape poczekał, aż zamkną się za nim drzwi, po czym bez zmrużenia oka aktywował jakieś zaklęcie utajniające.

Na powierzchni zwierciadła powoli zaczął pokazywać się obraz - rozjaśniał się, ukazywał coraz więcej szczegółów. Dłuższą chwilę zajęło Keirze rozpoznanie, kogo widzi po drugiej stronie i w jakim miejscu te dwie dziwne postacie się znajdują. Kiedy w końcu się tego domyśliła, gwałtownie rozejrzała się za jakimś fotelem. Snape, o dziwo, troskliwie podsunął jej siedzenie.

- Dyrektorze. Minerwo. Doprawdy, ograniczam dni wolne do tych rzadkich okazji, jeden raz na pięć semestrów, między innymi po to, aby je przeżywać nie będąc niepokojonym. - Snape zmarszczył czoło z niezadowoleniem.

- Cóż takiego się stało, że aż tu mnie ścigacie? Pożar? Meteorytobicie? Potter zdołał wsadzić sobie różdżkę Weasleya tam, gdzie normalny mężczyzna ma mózg? Co się stało?

- A... A... A NIE WIDAĆ??!! - profesor McGonagall z włosem roztarmoszonym na wszystkie strony, szatami w nieładzie, ceglastymi rumieńcami i obłędem w oczach, sięgnęła rękami do przodu, jakby miała zamiar złapać Mistrza Eliksirów i przynajmniej nim potrząsnąć. Keira z jednej strony specjalnie jej się nie dziwiła, z drugiej jednak - musiała stanąć po stronie Snape’a. Po tym, co było widać w lustrze, można było rozpoznać, że coś się stało. Khmmm. COŚ się stało. Ale ona sama nigdy w życiu nie ośmieliłaby się odgadnąć, co też to by mogło być. Dyrektor, stojący obok nauczycielki transmutacji, chrząknął z zakłopotaniem. Jego włosy i broda były niemożebnie potargane i kłębiły się dookoła całej postaci, jakby czarodziej od miesięcy nie widział grzebienia ani różdżki. W tle za obojgiem widać było salę wejściową Hogwartu. Wszystkie popiersia i posągi zwalone, część rozbita, zalegały w różnych konfiguracjach na posadzce, razem z obrazami, których lokatorzy wykrzykiwali rozmaite protesty, wygrażając sobie nawzajem i próbując się przemieścić na te malowidła, które akurat spadły w dogodniejsze miejsca. Pozrywane, porozszarpywane kotary i proporce walały się gdzie popadnie razem ze szczątkami rozbitych mebli. Nad całym tym bałaganem lewitowały rozdygotane duchy - drżącemu sir Nicholasowi głowa aż co chwilę zeskakiwała z szyi, mimo jego rozpaczliwych prób utrzymania własnej osoby w jakiej takiej całości. Kilka grupek wyraźnie przerażonych uczniów tuliło się do siebie pod ścianami.

- Obawiam się - zaczął Dumbledore - że mieliśmy tutaj... katastrofę.

- To... To... To przechodzi ludzkie pojęcie! - wybuchła Minerwa.

- Znaczy, przeszło i narobiło bałaganu? - upewnił się bezczelnie Snape.

- Severusie! - zganił go Dyrektor. - Jak sam widzisz, mamy tutaj trochę... zamieszania...

- Trochę?! Trochę?! - Z profesor McGonagall zupełnie opadło jej słynne opanowanie, gotowa była chyba kogoś rozszarpać gołymi rękami. - Severusie, masz natychmiast...

- Mam, to urlop - przypomniał z naciskiem Mistrz Eliksirów.

- Nie wyzłośliwiaj się teraz! - skarciła go przejęta Keira. - Cóż tam się stało, na Merlina?! Nieudane zaklęcie?! Ktoś wywołał nielegalnie demona?! Coś wybuchło?!

- Wybuch, to dobre słowo... Zdaje się, że to, co wisiało w powietrzu, w końcu postanowiło znaleźć ujście...

- Oo?

- Rzecz jasna, jak widać po tym obrazie żywej furii, nie znalazło...

Zdumiona smokerka spojrzała na swojego towarzysza. Na jego twarzy ukazał się przebiegły uśmiech.

- Idziemy za zapachem? Grzeczna rybka...

- Co?!

- Nic, nic... Dyrektorze, Minerwo, dziękuję za uprzedzenie nas. Miłego sprzątania.

- Severusie, jak...

- Ja mam dziś urlop.

***

Profesor McGonagall nagle złapała się za głowę i zaczęła tarmosić już i tak nieodwracalnie zdewastowaną fryzurę.

- To... To... To jest bezczelność! Urlop?! Masz natychmiast wrócić i naprawić tę... Tę... Katastrofę! - w jej głosie zabrzmiało takie oburzenie, jakby podstępny Mistrz Eliksirów sprowadził do jej Hogwartu stado rozszalałych grzbietorożców, które hulały teraz w najlepsze po korytarzach. - Masz to cofnąć!

- Czyżbyście sobie nie radzili beze mnie? - zdziwił się drwiąco Snape. - Minerwo, ja ciebie po prostu nie poznaję!

- Gdybyś widział, co tu się działo, nie mówiłbyś takich rzeczy! - nauczycielka transmutacji wymachiwała rękami przed samą powierzchnią zwierciadła. - To wszystko twoja wina! Popatrz, do czego doprowadziłeś! Popatrz na mnie! - Sama spojrzała po sobie, po czym drżącymi dłońmi spróbowała wygładzić choć trochę szaty i włosy. Niezbyt jej to wychodziło. Szeroko otwartymi oczami spojrzała na Dyrektora.

- Och, Albusie! To najwyraźniej jest... Zaraźliwe! - w jej głosie zabrzmiała mieszanka przerażenia, odrazy i paniki. Mina Dumbledore’a wyraźnie wskazywała, że coraz lepiej się bawi.

- Czyżbyś odczuwała jakieś symptomy, Minerwo? Mam to potraktować jako aluzję pod swoim adresem?

Wicedyrektorka poczerwieniała jeszcze bardziej.

- Nie żartuj sobie w takiej chwili, Albusie! To... To jest koszmar! Koszmar, który może zawalić w gruzy całe nasze życie! Już zaczął! - Rozejrzała się błędnym wzrokiem po zdemolowanym Hogwarcie. Dyrektor patrzył na nią - tak zdumionej miny Keira jeszcze u niego nie widziała. Co więcej, dziwną minę miał również Snape.

- Minerwo... uspokój się trochę - mruknął, bardziej ponuro niż zwykle. - Nie sądziłem, że odkryję u ciebie taką... wspólnotę poglądów na pewne sprawy. Gdybyś jeszcze nie reagowała tak gryffindorycznie... To nie jest zaraźliwe. Bez obaw.

Albus Dumbledore skrzywił się boleśnie.

- Dzieci, dzieci... TO ma bardzo piękne imię... Co się z wami podziało? Minerwo!

- Rozejrzyj się! Popatrz, do czego tu doszło! Wszystko zrujnowane, uczniowie przerażeni, cały Hogwart zadrżał w posadach, próbowaliśmy w pięcioro coś zrobić i nic się nie udało! NIC! A przecież to zwykła, bezczelna kreatura! Jak mogłeś do czegoś takiego dopuścić, Severusie?! Jak mogłeś to na nas ściągnąć?! Masz tu natychmiast wrócić i to jakoś odkręcić!

- Mam wolne - przypomniał zimno czarodziej.

- Ale to wszystko twoja wina! Jesteś nieodpowiedzialny! Jesteś... Jesteś okrutny! Jesteś...

- Jestem na urlopie. Do zobaczenia jutro - uciął bezceremonialnie Snape i machnął różdżką przed powierzchnią lustra - ściemniała powoli, znikła zdemolowana sala wejściowa, rozhisteryzowana McGonagall i wyraźnie teraz przygnębiony Dumbledore. Keira próbowała jakoś ogarnąć swym najwidoczniej ograniczonym umysłem treść usłyszanej rozmowy, ale żywcem nie mogła się w niej połapać. Spojrzała na Mistrza Eliksirów - już się nie uśmiechał, ani bezczelnie, ani szyderczo, ani złośliwie - patrzył tylko zimno gdzieś w przestrzeń.

- Co się dzieje?! CO tam się stało?! Coś ty im wszystkim zadał?!

- Zaraz im wszystkim... - wykrzywił się Snape. - Zaraz ja... Zaraz coś zadałem... Ja tu tylko warzę trucizny. Czy to wyglądało jak masowe otrucie?

- Profesor McGonagall...

- A, takiej reakcji nie przewidywałem - zmarszczył czoło. - Jak na Gryfonkę, Minerwa okazała się strasznym tchórzem... Ale nie ma jej się co dziwić. W końcu sprowadziłem na Hogwart nie byle jaką potworność.

- Jaką, do ciężkiej a nagłej cholery, którą zaraz sprowadzę na twój łeb?!

- Wybuch wielkiej a nieopanowanej miłości... - zaszeptał teatralnie z diabolicznym błyskiem w oku.

Cisza. Sala jakby pomroczniała - w całym swym przepychu i dumie nagle zdała się być Komnatą Tajemnic stworzoną na leże jadowitego gada. Płomienie w kominkach niespokojnie zafalowały, jakby otwarły się za nimi przejścia do zakazanych miejsc. Severus Snape stał wyprostowany - z jego bladej twarzy czarne oczy płonęły złym blaskiem jak runy złowrogiego zaklęcia.

- Czy mogłoby być coś lepszego, żeby trochę namieszać w ludzkim życiu? - zaszydził. - Jak widać, biedna Minerwa boi się, że ją ten straszny pasożyt oblezie. Że też o tym nie pomyślałem! - zrobił minę, jakby ogromnie żałował straconej możliwości. Machnął ręką - nad wysmukłe palce napłynęło z kątów kilka strzępków zielonej mgły.

- Odrobina ślizgońskiej zieleni wystarczy, żeby urozmaicić życie każdemu... Daj się ponieść miłości, a będziesz rujnował zamki, pustoszył kraje i porywał dziewice, puścisz swoją wolność na wiatr i pójdziesz na sznurek jak pies. Ale za to ile urozmaicenia!

Cisza.

Keira Meridian siedziała w głębokim fotelu, wpatrując się w Severusa bez mrugnięcia powiek. Tańczące płomienie z kominka ożywiały smoki na jej sukni, każąc im wtulać się w snaperkę właśnie jak ubezwłasnowolnione psiaki.

Podparła brodę dłonią. Podrapała się w nos. Westchnęła współczująco.

- Biedna Minerwa... - rzekła smutnie, zręcznie przemycając podtekst „i nie tylko ona”. Snape spojrzał spode łba i nadął się rozczulająco.

- Rozsądna - burknął.

- Biedna Minerwa - powtórzyła Keira stanowczo. - Za pięćdziesiąt lat wciąż się będzie zastanawiać, jak to jest - dać się ponieść. Albo jak to jest - zakochać się, od czubka głowy po pięty, świata poza kimś nie widzieć, być w stanie poruszyć ziemię w posadach!

- Ohohoho. Jak to jest? - zapytał z przekąsem.

- A skąd mam wiedzieć?!

Cisza.

Smoki na sukni wypełzły z ciepełka i zasyczały ostrzegawczo.*) Snape pomilczał przez chwilę i złożył wargi w zwykły, bezosobowy grymas.

- Więc... - mruknął pojednawczo - jeśli ci aż tak zależy, żeby wiedzieć, co zaplanowałem...

- Jeśli tobie zależy, żeby wyjść żywym z tego pokoju, to lepiej mi powiedz, ty ślizgoński Departamencie Tajemnic!

- Więc - bierzemy jedną charytkę...

***

Już sama konieczność podsłuchiwania pod własną Komnatą Łączności była dla Lucjusza Malfoya czynnikiem wybitnie stresogennym. Och, ma się rozumieć, przyjaźń przyjaźnią, choć o definicję tego pojęcia przyszłoby mu się zapewne kłócić z bardziej przyjaźnie do życia nastawioną większością ludzkości. I ostrze jego zapasowej laski zapewne chętnie by się przy tym wytrawiło w nieczystej wprawdzie krwi przeciwnika. Jednak wypraszać go w jego własnym domu z jego własnych pokojów?! Wystarczyło, aby drzemiący w nim smok podniósł łeb i zaczął syczeć. Żeby Lucjusz Malfoy musiał podsłuchiwać pod drzwiami jak jakiś wścibski skrzat - wynaturzeniec! Co gorsza, dalej było już tylko bardziej upokarzająco. Podsłuchiwanie nie dało bowiem żadnych - najmniejszych nawet - rezultatów. Zupełnie jakby jego własna, prywatna Komnata Łączności i jego własny, prywatny, beznadziejnie uczesany, wiecznie zagrzebany w ziołach i robakach, uwędzony w oparach eliksirów przyjaciel kpili sobie z niego w żywe oczy. A na koniec tenże sam przyjaciel do spółki z jakąś - musiał to przyznać, choć niechętnie - zupełnie akceptowalną dziewczyną - zamknięci w środku doprowadzili go do ostatecznego upodlenia. Zapukał do własnych drzwi we własnym domu. I, rzecz jasna, został zignorowany. Smok syczał, warczał i puszczał dym nosem przez uszy Lucjusza, który posunął się nawet do plebejskiego walnięcia pięścią - nic to jednakowoż nie dało. Kiedy w końcu raczyli na niego zwrócić uwagę i otworzyć drzwi, po jego ślizgońskiej cierpliwości nie pozostały nawet wspomnienia. Lucjusz Malfory wyjątkowo nie tolerował kpienia z siebie w żywe w oczy i zamierzał dać temu wyraz w możliwie najmniej subtelny sposób. Do diabła z przyjaźnią. Do diabła z polityką. Do diabła z Nim i jego namiętnym zapotrzebowaniem na warzycielskie i wszelakie inne umiejętności Severusa.

No, dobrze.

Z Nim na pewno do diabła. Z polityką mniej. Z przyjaźnią nie do końca. Ale tym razem skopie Severusowi ten chudy tyłek. Jak tylko otworzy te cholerne drzwi. Co on sobie myślał, żeby zakładać jakieś zaklęcie?! Że będzie podsłuchiwał?! Owszem, ale to przecież jego dom! Ma prawo! No, nareszcie!

Severus i Keira wyszli z komnaty prosto na wściekłego jak nadepnięty grzechotnik Malfoya.

- Ty jeszcze tutaj? - zdziwił się szczerze Snape.

- A gdzie mam być?! To mój dom! - warknął Lucjusz.

- Owszem, ale tak wystawać pod zamkniętymi drzwiami, to niepodobne do ciebie... - dziwował się Mistrz Eliksirów, aż snaperka otworzyła szeroko oczy, kiedy niewidzialna struna między dwoma Ślizgonami napięła się do granic wytrzymałości.

- Co ty nie powiesz? - wycedził przez zęby gospodarz.

- Powiem, że zamiast tego powinieneś pilnować żony - odparł zupełnie poważnie Snape. Lucjusz spojrzał na niego podejrzliwie.

- Dlaczego? - spytał wreszcie.

- Kto wie? Może ją kto porwie? - odpowiedziała za Severusa Keira, nie mogąc powstrzymać wszystkowiedzącego uśmieszku.

- Może ją kto uwiedzie... - dołożył Snape.

- Zbałamuci...

- Albo, co gorsza...

- Co?! - nie wytrzymał Malfoy.

- Zostawi ci ją nietkniętą - wyszczerzył się złośliwie Snape i ująwszy Keirę dwornie pod ramię, odmaszerował z nią korytarzem, zostawiając oniemiałego gospodarza samego. Smok w jego wnętrzu zajęczał rozdzierająco.

- Ja też go czasem nie lubię. Ale jest nasz...

Narcyza wciąż królowała w sali balowej, czarująca, urocza i niepodobna do samej siebie. Lucjusz stanął w progu, poobserwował ją przez chwilę i - jak rzadko - szczerze zwątpił w rozsądek swego tak zwanego przyjaciela. Severus zaszył się już z tak zwaną swoją kobietą w tym samym co przedtem kącie i spoglądał na Lucjusza ze znajomym, pobłażliwym, złośliwawym błyskiem w oku. Też coś. Narcyza, w ramach zupełnej odmiany polukrowana na zielono, zamiast zwyczajnej niestrawności budziła mdłości. Bynajmniej nie dodawało to w jego oczach uroku przyjęciu, na którym z każdego (prócz severusowego) kąta dobiegały go zachwyty o treści „najlepsze przyjęcie walentynkowe, na jakim byłem od lat!” Malfoy przechodził przez salę, posyłając chłodne skinienia w odpowiedzi na nieprzytomne, błogie uśmiechy. Enta z kolei uwaga o Walentynkach zrobiła swoje - wewnętrzny smok stanął na baczność razem z ogonem, kolcami na grzbiecie, obojgiem uszu i wszystkimi innymi wypustkami ciała. Czas było odseparować Narcyzę od tego całego obłędu i spróbować z niej zetrzeć choć trochę tego obrzydliwego lukru. Jeśli trzeba, to pergaminem ściernym.

Podszedł do żony i wziął ją pod ramię. Smok w odruchu łowcy przypadł do ziemi - przez bladoniebieskie oczy Lucjusza widać było tylko wąską strużkę dymu nad ołtarzem w lodowej świątyni Lucyfera. Spojrzenie posłane gościom było niemal niewinne.

- Wybaczcie, moi mili, ale pozbawię was na moment uroczej gospodyni... - Znaczące mrugnięcie. - Niedługo będziemy z powrotem.

Śmiech, uśmiechy, radosne, półprzytomne, radosne komentarze. Zielona mgiełka wszędzie. Narcyza poszła jak piesek na sznurku, uśmiechając się niemal czule. Spojrzał na nią beznamiętnie. Jej twarz nie przywykła do takich min - mięśnie odruchowo chciały się układać w grymas niesmaku. Z bliska wyglądało to dosyć żałośnie.

- Wesołych Walentynek - parsknął szyderczo, puszczając ją tak raptownie, że prawie się przewróciła. Patrzyła na niego bezmyślnie i przymilnie, ale powoli zaczęła się krzywić.

- Nie Walentynki... Nie Walentynki...

- Wesołych Walentynek - powtórzył złośliwie, obserwując walkę, jaką na własnej twarzy toczyła jego bagienna Narcyza z narkotyczno - ekstatyczną magią charytki. A to się pozwoliła wkopać...

- No jak to, moja droga? Przecież właśnie urządzasz przyjęcie walentynkowe.

- Nie walentynkowe... - jęknęła Narcyza z boleścią równą niemal jego własnej, gdy musiał słuchać tego słowa kolejny raz. Jego jednak nikt nie nadmuchał środkami uśmierzającymi ból istnienia.

- A owszem, walentynkowe. Na Walentynki goście przyszli. Nie słuchałaś, co mówią? Nieładnie, pani Malfoy.

- Nieee...

Pełną piersią zaczerpnął powietrza i oparł się wygodnie o ścianę, obserwując z lubością jej krzywą minę. Smok w jego wnętrzu westchnął z ukontentowaniem. Lucjusz pochylił się leciutko.

- Walentynki... - wymruczał namiętnie. - Walentynki, Walentynki, Walentynki...

- Nieee...

Już, już prawie łapała się za głowę, by wytrząść z niej resztki otępiającej mgiełki. Już, już prawie przyrodzony jej nieomal grymas niesmaku w triumfie i glorii obejmował władztwo między czołem a podbródkiem. Oraz już prawie, prawie owa mgiełka wypełzała z niej na zewnątrz i z zewnętrza na nią, by ugasić wszelaki bunt. Zanim jednak doszło do starcia...

ŁUP.

Portret Quintusa Horatiusa Malfoya spadł z haka, pociągając za sobą zabytkowy gobelin i ze dwa kinkiety.

- CO DO... ?! - zdenerwował się Lucjusz.

ŁUPTRZASKBRZĘKBRZĘKGRUCH.

Portrety spadały ze ścian, przelatywały przez korytarz, obijały się o przeciwległe ściany jak tekturowe kartony na wietrze. Spadały kinkiety, dygotały żyrandole. Kilimy darły się w strzępy jeszcze przed sfrunięciem ze ścian i razem z porozdzieranymi podobnie dywanami szalały wzdłuż całego korytarza. Światła zapalały się i gasły, drzwi otwierały się i zamykały z trzaskiem, w najbliższych pomieszczeniach z brzękiem pękały szyby.

- Co do...

Pojawił się znikąd, z gorejącym spojrzeniem oszalałego na jakimś punkcie desperata, gorączkowo przepatrując otoczenie - zniszczenia wywoływał jakby machinalnie, widać było, że serca w to nie wkłada.

- Gdzie ona jest?! - wrzasnął nagle, wykrzywiony złością. Nad ich głowami zachybotał się żyrandol. - Gdzie moja najpiękniejsza?!

Lucjusz zamarł. Nigdy jeszcze zdrowy rozsądek Severusa nie wydawał mu się rzeczą bardziej nierealną. Narcyza zamarła w absolutnym osłupieniu, zaś zielonowłosa istotka ukryta sobie tylko znanym zaklęciem ziewnęła od serca i jeszcze raz zmierzyła wielbiciela uważnym spojrzeniem. Maleńkie usteczka wydęły się lekko, jednak po chwili wpłynął na nie złośliwy uśmieszek. Układ pozostawał układem. Jedwabisty, hipnotyzujący głos nie musiał jej doprawdy powtarzać aż tyle razy, co będzie jej przypiekał, jeśli coś nie wypali.

- Przecież jestem... - odezwała się głośno Narcyza Malfoy z najbardziej charytowatym uśmiechem na oblanej urokiem twarzy.

- Wychodzimy - oznajmił znienacka Snape. Keira spojrzała na niego zaskoczona.

- Tak całkiem?

- Nie, skądże! - zaprzeczył natychmiast. - Przecież tak wspaniale się bawimy... Mielibyśmy opuścić przedwcześnie najlepszą zabawę walentynkową w naszym życiu?!

- Nigdy! - wyszeptała żarliwie i wyszczerzyła do niego zęby w najbardziej słoneczno - omdlewająco - oślepiającym uśmiechu, na jaki pozwoliło jej sumienie bez wypalania w oburzonym nieziemsko towarzyszu dziur.

- Wychodzimy - powtórzył, wznosząc oczy do nieba, jakby błagał jakieś bóstwa o wsparcie moralne. Jak dla Keiry, prędzej by się wsparcia z Podziemi doczekał, ale cóż - znała go od niedawna... Co ona tam wiedziała... Pewnie go źle osądzała... Po pozorach...

- I z czego się śmiejesz, ogniomiocia mamo?! - nie wytrzymał i spytał, wlokąc ją niemal przez salę.

- No przecież nie z ciebie, podstępny szorowaczu kociołków?

- Mam nadzieję... Nie przepadam za tym. - Tym razem w jego głosie nie było nieskończonej gamy odcieni złośliwości i podstępów w podstępach, nuty prowokacji czy półcienia kpiny. Było zimne, gniewne stwierdzenie faktu. Zaraz też chyba pożałował, że się w ogóle odezwał, bo rzucił jej jedno złe spojrzenie i odwrócił głowę, zrzucając włosy na policzek. Ciekawa rzecz. Keira lubiła się śmiać. Lubiła też ludzi, którzy się śmiali - nie tylko takich, ale między innymi. Pod warunkiem jednak, że nie śmiali się z niej. Kpienie, szydzenie, nawet żartowanie - to była całkiem insza inszość, która zostawiała pole do riposty na miarę posiadanego oręża. Ale nie śmianie się.

- Przewróciłeś oczyma, jakbyś się modlił do Slytherina o cierpliwość...

- Bo się modliłem - mruknął zimno.

- I tam za nim wypatrujesz? - Keira znów się uśmiechnęła. Snape spojrzał na nią niezmiennie chłodnym wzrokiem.

- Bóg jest Gryfonem, to widać po kolorze piorunów... Jakby miał inaczej pognębić Ślizgona, jeśli nie umościć mu gniazdko w swoim pastelowym raju dla niewiniątek, ustroić w falbanki i dać lirę do ręki? Macham czasem do Slytherina, żeby nie czuł się samotny. - Uniósł dłoń w geście salutu do sufitu. - Tylko dyskretnie, żeby się nie poczuł zażenowany, że go widzę w takim stanie. Hadesie... Salazar Slytherin w niebie. W koszuli nocnej i z harfą. Cóż, chwała Hadesowi za ten dobry przykład. JA na pewno pójdę w jakieś mniej oczoj...jątrzące zaświaty. - Wszystko to mówił zimnym tonem, z miną pozbawioną wszelkiego wyrazu, jednak wściekłe ciąganie Keiry przez salę skończyło się już chwilę temu - teraz prowadził ją z prawdziwą rewerencją. Niestety. Albowiem już przy koszuli nocnej i harfie poczuła, że zaraz zrobi coś, czego pan Gorący Kociołek Parujący Ukrytymi Intencjami Snape chyba tak łatwo jej nie wybaczy. Nie w tym miejscu, nie przy tej widowni. Niby goście półprzytomni, może nie zauważą, ale...

- Sssev...

- Znowu się śmiejesz, puchoński puchu marny? Śmiej się. Jutro wypadną ci zęby. Grafitacja światem rządzi.

- Nie jestem Puchonką. Gra... co?!

- Grafitacja. To taki mugolski wynalazek do zrywania jabłek i innych rzeczy.

- Zębów też? Myślałam, że to robią wróżki.

- No, to możesz tym komuś wyrwać... serce. Jeśli koniecznie chcesz.

- A nie chcę?

- Grafitacją? Najlepiej się wyrywa gołymi rękami. Wbić palce i szarpnąć... Świeża krew na twojej skórze...

- I dać ogniomiociętom do zlizania! - posłała mu oczoj...ątrzący uśmiech. Odwzajemnił jej się wampirzym wyszczerzeniem.

- Eee tam. Kiepsko działa twój instynkt macierzyński. Taką ociupinkę dla dorodnych ogniomiociąt? Wyrwij serce i sobie zlizuj - zilustrował to nader obrazowo - a całą resztę dla ogniomiociąt.

Pal ghule ogniomiocięta. Byli już prawie za drzwiami, ale przepadło. Zrobi to. Tu i teraz. Dlaczego ludzie nie lubią Ślizgonów?!

- Ssssev...

- SEV!!!

Lucjusz Malfoy wpadł do sali balowej, otwierając z rozmachem drzwi, i natychmiast je za sobą zatrzasnął. Jego ciężka, aksamitna szata była w lekkim nieładzie, a włosy rozrzucone nieco niespokojnie. Oczy wypełniał mu dziwny blask - jakby na ołtarzach rzeźbionej w błękitnym lodzie świątyni Lucyfera palono hekatombę; jakby do świątyni wtargnął orgiastyczny korowód i hulał dookoła ołtarzy w dzikim uwielbieniu życia.

- Co... Co to ma być?! Czyś ty zwariował?! Jak mogłeś go tu ściągnąć?! Coś ty mu zadał?! Coś ty jej zadał?! Co to za szaleństwo?! Czemu tak na mnie patrzycie?!

- Nieważne... - mruknął Severus głosem spod trumiennego wieka.

- Ważne - rzekła z naciskiem Keira głosem z pikiety Wojujących Wiedźministek.

Chwila ciszy.

- Już tam idziemy, już... - mruknął Snape głosem nieco bliższym światu żywych. - Lucjuszu... Spokojnie. Więcej... Eee... Dystansu. Wszystko jest zaplanowane. Chodź tam do nich, moment, tylko założę kilka zaklęć na salę balową, żeby nic nie przeszkadzało twoim gościom... Bo tego chyba nie chcesz?

- Nie!

- Tak myślałem... Wiesz, jak cenię sobie naszą przyjaźń... I swoją głowę... przygotowałem stosowne zabezpieczenia. Wypróbowałem je w Hogwarcie.

Keira otworzyła szeroko oczy.

- Czyli to, co widzieliśmy, to był pokaz jego - ekhemm - miłosnego szału przy aktywnych zabezpieczeniach?!

- Oczywiście. - Spojrzał spode łba. - Wbrew insynuacjom Minerwy, nie jestem aż tak nieodpowiedzialny. Nie myślałaś chyba, że pozwolę mu na atak szału w sali wejściowej Hogwartu?!

- Nie, skądże! - zaprzeczyła natychmiast. - Gdzieżbyś kiedykolwiek pozwolił mu na jakikolwiek atak w Hogwarcie?

Spojrzał spode łba.

- Wychodzimy.

Wyszli. Na mocno zdemolowanym i wciąż samoczynnie rujnującym się korytarzu dochodziło właśnie do pierwszej (bądź, być może, którejś z kolei) sprzeczki zakochanych.

- Ale ja ciebie kocham! Ja dla ciebie podpalę to nawiedzone domiszcze!

- Choćbyś dla mnie świat podpalił, ja nie jestem z takich!

Keira wiedziała już, czego ma się spodziewać, jednak ten widok niemalże zbił ją z nóg. Mniejsza o Narcyzę, na poły uwodzicielsko, na poły kapryśnie flirtującą sobie beztrosko z... z... O w trąbki wszystkich niuchaczy, jakie ziemia nosiła. Rzecz jasna, to, co mu Mistrz Podstępnych Podstępów zrobił, było wredne, podłe, ślizgońskie i należało go za to palnąć w ten czarnowłosy łeb. Nie kpi się z miłości. Nie żongluje się miłością tak wrednie, podstępnie i ślizgońsko. Ale wtedy, w Komnacie Łączności, spojrzawszy na jej wyjątkowo bezuśmiechową, nieoczojątrzącą minę, jakoś dziwnie nie-ślizgońsko i szczerze dodał do wyjaśnień, że koniec końców wszystko bezboleśnie wróci do dawnego stanu. A wiadomemu osobnikowi też dobrze zrobi małe odświeżenie emocjonalne. Serca mu nikt nie wyrwie, o innych częściach ciała nie wspominając. Cóż - w chwili obecnej nie wyglądało na to, aby w ogóle dbał o całość części swego ciała. Wpatrywał się w Narcyzę jak w światłość na oślepienie pogan i chyba zamierzał spędzić na tej czynności resztę żywota, wyjąwszy przerwy na podpalanie świata dla swej bogdanki. Smokerka zerknęła na Mistrza Eliksirów - lekko osłupiały, wpatrywał się w osobnika naprzeciwko, szarpiąc bezwiednie falbanę koszuli galowego stroju.

- Nie można mu odmówić dobrego gustu... - odezwała się, tłumiąc śmiech. Istotnie - od stóp do głowy, wyjątkowo tym razem odkrytej i uczesanej z - Merlinie ondulowany! - przedziałkiem, gość ubrany był dokładnie identycznie jak sam Snape.

- Dziękuję serdecznie - mruknął czarodziej. - Natychmiast zmieniam krawca. Natychmiast.

***

Sprzeczka trwała w najlepsze.

- Kocham cię. Chodź ze mną! Razem będzie nam jak u Zonka w godzinach szczytu! Moja zielona ptaszyno! Nie igraj ze mną teraz!

- Phi... - Narcyza w bardzo charytkowym geście wydęła wargi. - Może lubię... Cichych i spokojnych?! - zerknęła zalotnie ku oniemiałemu Lucjuszowi.

- To miał być komplement, czy wprost przeciwnie? - spytała Keira półgębkiem.

- Cicha woda brzegi rwie... - odmruknął Snape.

- Cichych i spokojnych?! - zawył zbolałym głosem adorator Narcyzy. - Cisi i spokojni są nieboszczycy w kryptach! Powiedz, że nie pokochałem nekrofilki! Różnie o mnie mówią, ale muszę się szanować, jestem niemalże pracownikiem oświaty!

- Też coś, pracownik oświaty... Może wolę bogatych i swobodnych? - Kolejne kuszące spojrzenie spod oka na męża. Jej rozmówca zajęczał donośnie, mierząc potencjalnego rywala coraz mroczniejszym spojrzeniem.

- On go zaraz ukrzywdzi... - szepnęła Keira.

- Eee tam, ukrzywdzi. Patrz i ucz się.

- Bogatych i swobodnych?! - jęk przeszedł w wyrzut. - Dziewczę moje umiłowane! Nie bądź taką materialistką! Istoty tak jak ty i ja, stworzone dla wyższych celów, powinny żyć ideami! Zresztą, dam ci wszystko, czego zapragniesz! A bogacze grubną i łysieją!

Tym razem mrocznym spojrzeniem obrzucił gościa Lucjusz, jednak zaraz potem spojrzał skonsternowany najpierw po sobie, a potem na Severusa i Keirę.

- Ktoś tu spogląda przez fałszujące rzeczywistość okulary miłości... I to zdaje się nie jestem ja...

- Nie, z pewnością - uspokoiła go smokerka. Snape, jako osoba nieustannie posądzana o niedożywienie, wolał się w tej materii nie wypowiadać.

- Grubną i łysieją?! Phi. Nie wszyscy. Może lubię mężczyzn o pięknych ciałach?! A przede wszystkim wysokich?! - Teraz już otwarcie odwróciła twarz do Lucjusza, obdarzając go powłóczystym, zielonkawym spojrzeniem - bo nawet jej oczy zaczynały pomału zmieniać kolor.

- Zabije go - stwierdziła z przekonaniem Keira, gdy kolejny krzyk bolesnej wściekłości zlał się z trzaskiem pękającej gdzieniegdzie posadzki.

- Zabiłabyś?

- A ty nie?!

- Ani bym nie czekał... - mruknął Snape wyzywająco. - Ale tu nikt nikogo nie będzie zabijał.

- Wyrwę mu serce i będę na nim spał! - obiekt ich rozmowy doprowadzony był chyba do ostateczności.

- Też coś. Tylko tyle potrafisz? - obraziła się charyta - Narcyza. Zwrócił na nią oczy pełne rozpaczy i błagania.

- Ptaszyno zielona! Miłości moja! Nie jestem jakimś krukońskim omnibusem, żeby wszystko umieć, ale cię kocham! Może nie mam dość złota czy wzrostu, czy nie mam w żyłach arystokratycznej mieszanki czystej Ognistej z lodem, ze znaczną przewagą lodu nad Ognistą, ale cię kocham! Wyrwę świat z korzeni i złożę ci do tych słodkich stópek!

- Wciąż tylko o rwaniu, niszczeniu, podpalaniu... Cenię mężczyzn, którzy potrafią kobiecie zapewnić stabilizację, zbudować dom, posadzić drzewo... - kaprysiła kobieta. Odgłosy rujnowania zamarły na moment, ustępując miejsca dziwnym dźwiękom, dobywającym się z dwóch męskich gardeł. W jednym rozpaczliwe szlochy walczyły o prymat z morderczymi zgrzytami. Drugie zaś wyemitowało z siebie tłumione rzężenie, wywołane być może wizją własnoręcznego czy nawet własnoróżcznego sadzenia drzewek.

- Ja - mam - tego - dosyć! - szlochy i zgrzyty przeszły we wrzask. - Wezmę i...

- Znalazł się raptus... - wydęła wargi, jednocześnie podobna do zdegustowanej siebie i grymaszącej charytki. - Wolę cierpliwych... Planujących każdy krok... Idź mi z tymi gryfońskimi porywami. Ślizgońska wytrwałość, oto co się liczy.

Jego wycie postrącało na głowy czarodziejów tynk z sufitu.

- Zabije. Nas i jego hurtem - szepnęła Keira.

- Ze smokami grasz w gryfci łapci, a jego się boisz? - szepnął Severus.

- Severusie... Czy w ostatnim czasie zrobiłem coś, co sprawiło, że mnie drastycznie znielubiłeś? Bo zaraz on zagra w gryfci łapci ze mną. O to ci chodziło?! - zasyczał do przyjaciela Malfoy.

- Więcej ślizgońskiej wytrwałości w zaufaniu do przyjaciół, Lu.

- MERLINIEEEEEEEEEEEE!

Tynk posypał się jeszcze bardziej.

- NIE JESTEM GRYFONEM! ANI ŚLIZGONEM! JESTEM UCZCIWYM POLTERGEISTEM I KOCHAM CIĘ! CZY TO JUŻ NIC NIE ZNACZY?!

Cisza.

Pełna zamyślenia i rujnujących się ścian.

- No... - westchnęła ciężko Narcyza - może trochę. Na przykład może irytować.

- Zieloniątko moje umiłowane! Ale... Ale to cały ja! Jestem Irytkiem! Ja mam irytować!

- Może preferuję mężczyzn, którzy wzbudzają jakieś żywsze uczucia? Irytować, to byle komar potrafi... Kobiecie potrzeba żywszych emocji! - Spojrzenie na męża, który stał pod ścianą, zaciskając w dłoni różdżkę. Blady, jasnowłosy i wysoki - chmura tynkowego pyłu, unosząca się dookoła jego głowy, nadawała mu myląco archanielską aurę. Jednak ognie na ołtarzach czarnych źrenic paliły się nadal w lodowej świątyni Lucifera, na własne życzenie wygnanego z pastelowo - puchowych niebios. Paliły się wyjątkowo wysoko, jakby chciały przypalić czyjeś zielonkawe skrzydełka.

- Mam rozumieć, że nazwanie Ślizgona wulkanem ekscytacji i emocjogenną bestią to kiepski komplement? - szepnęła Keira.

- Podstawowym błędem jest generalizowanie Ślizgonów. Każdy jeden jest wyjątkowy i to, że Lu nie lubi być - czym to? Wulkanem emocji? - nie znaczy, że innego Ślizgona to obrazi.

- Severusie Snape. Jesteś wulkanem ekscytacji i bestią wybitnie emocjogenną.

- GRRRRRR.

- Czyżbyś się obraził? Ojoj...

- Nie. Przeszedłem w niższy stan świadomości, właściwy bestiom, i stamtąd próbuję poskromić instynkt dostarczenia ci jeszcze więcej emocji.

- Miło z twojej strony. Wystarczy mi tyle naraz. Eee... Co ten poltergeist robi?

- Wybucha wulkanem emocji...

Irytek, unosząc się w powietrzu na środku korytarza, zawył piskliwie i nagle zaczął zdzierać z siebie elegancki surdut, odrywając przy okazji rękaw i falbanę od koszuli.

- A wygląda, jakby męski striptiz robił...

- Jeśli on dla ciebie taki męski, to proszę, poderwij go Narcyzie, będzie zabawniej...

Poltergeist ściągnął do końca okrycie i cisnął je pod nogi swej bogdanki.

- HA! Ha! Teraz się wszyscy doigraliście! A on najbardziej! Zamienię cały ten dom w stos kamieni i już ja w tobie wzbudzę żywsze uczucia! A ten twój ideał dopiero mnie popamięta! Zawiążę mu jego idealność na supeł i rozsadzę łajnobombą!

- Merlinie... Jedno nieszczęście z tą twoją miłością.

- Haa! Ja tobie nieszczęście?! Ty mnie nieszczęście dopiero! Odkąd cię zobaczyłem, pętam się tylko po świecie jak oszołomiony pufek! Jak zkanaro... Znarkano... Znartyzo...

- Wolę bardziej wymownych mężczyzn... Jednak talenta językowe nie są bez znaczenia.

- Dam ja tobie i temu sztywnemu talenta językowe!

- On woli panie.

- Zabiję! Moment... Zznarkozo... Zrotatyzo... A tam. Zromantyzowany.

- A. To było zromantyzowanie? Hmm... Sądziłam, że lubię romantycznych, ale chyba się myliłam...

- Zaraz mi pewnie powiesz, że ten tam śledziooki jest twoim ideałem romantyczności?! Ja - już - naprawdę - mam - dosyć. - Potrząsnął ze złością głową, ale widać był niezadowolony z efektu, bo wyciągnął skądś sfatygowaną błazeńską czapkę z dzwoneczkami i nasadził głęboko na czoło. Ponownie potrząsnął głową z szaleńczym błyskiem w oku.

- MAM DOSYĆ!

- Już? - wydęła ludzkie wargi charytka. Po czym nagle zamilkła, mrugając w konsternacji ludzkimi rzęsami. I, najwyraźniej wbrew swojej woli, uniosła ludzką rękę i pacnęła się dość mocno w narcyzowy policzek.

- Bardzo nieładnie się zachowujesz - pouczyła samą siebie Narcyza miękkim, promieniującym zieloną mgiełką głosem. - To taaaki miły chłopiec... Sama bym z nim uciekła... I mówi taaakie miłe rzeczy... I to taaak niemiło go tak traktować...

Druga ręka uniosła się i pacnęła w drugi policzek. Narcyza zamilkła, charytka zmarszczyła gniewnie wyskubane brwi arystokratki.

- Ludzie... - mruknęła nieżyczliwie.

- Ludzieeeee! - zawył Irytek.

- Poltergeisty... - mruknął gdzieś z boku Lucjusz Malfoy.

- Czyżby rasizm przez ciebie przemawiał? - zdumiał się Snape.

- Severusie... Kiedy taki poltergeist pojawia się w moim domu, wystarczy, że robię tak - trzasnął dłonią w ścianę - i poltergeista nie ma! Na Seta, jak ten zagubiony we własnej brodzie stary grzyb może tolerować to indywiduum w Hogwarcie przez tyle lat?! No, może będę potrzebował ze dwóch trzepnięć, wziąwszy pod uwagę jego imponujący afekt. Mogę się z nim bić i nawet sobie zanadto nie spocę różdżki. Ale nie musi mi to sprawiać przyjemności! I czemu pani tak na mnie patrzy?!

- Nic, nic... Notuję w pamięci... „Jak zbudzić bestię w Ślizgonie”, punkt trzeci...

- Slytherinie...

- Ciszej tam, wy oboje. Keiro, to wysoce nieuprzejme z twojej strony wzbudzać bestię w innych Ślizgonach w mojej obecności. Lucjuszu, nie drzyj się tak, jak stara szata, fe. To ci nie przystoi. Poza tym, kto tu niby chce się z tobą bić?! Popatrz tylko na nich, jak dwa gołąbki pokoju.

Istotnie - między poltergeistem a jego damą nawiązało się coś w rodzaju ostrożnego porozumienia.

- Nie ze mną te numery! - oznajmiał właśnie Irytek, wyraźnie obrażony. - Nie będę na byle podpuchę rzucał się komuś do gardła jak tresowany psidwak. Sam sobie wybieram zabawy, a ten - pełne obrzydzenia spojrzenie - ten twój ideał nawet nie ma poczucia humoru!

- Ma - szepnęli jednym głosem Severus i Keira, na co Lucjusz spojrzał na nich, jakby nie był pewien, czy to był komplement, czy wysublimowana obelga.

- Przyszedłem tu z poważną ofertą! - grzmiał dalej poltergeist. - Skończ z tymi gierkami i odpowiedz! Kocham cię, chcę, żebyśmy żyli długo, szczęśliwie i urozmaicenie! Ale nie będę się zachowywał jak pufek karmiony czekoladą! Jakem Irytek, mam swoją godność, kobieto! Miej i ty jakąś i nie baw się w chorągiewkę na wieży Gryffindoru!

- No, dobrze - pokiwała głową z iście królewską łaskawością. - Widzę, że nie dałeś sobie do cna odebrać rozumu. Może i warto się nad tobą zastanowić.

Narcyza przyłożyła dłonie do skroni, zacisnęła powieki, na moment okryła się chmurą zielonej mgły i jakoś wytchnęła z siebie charytę, dryfującą w powietrzu z niezmąconym spokojem na ślicznej twarzyczce. Sama pani Malfoy cofnęła się gwałtownie i oparła o ścianę z oszołomioną i zdezorientowaną miną. Wciąż otaczała ją mgiełka.

- Tak lepiej - burknął grubym głosem Irytek, wpatrując się maślanym wzrokiem w skrzydlatą istotkę.

- Czyżbyś mnie cenił za wygląd zewnętrzny? - odparowała, kierując słowa wprost do głów słuchaczy. - Wreszcie odrobina szczerości. Tak też lepiej. Może się jakoś dogadamy. - Posłała mu łaskawy uśmiech, który postawił go na baczność w powietrzu i rozdzwonił wszystkie dzwonki na jego czapce.

- Miło, miło... - odezwała się znienacka Narcyza, kiwając głową z błogim wyrazem twarzy. - Teraz będziemy żyć długo i szczęśliwie... Miło...

Skrzydlata istotka posłała jej złe spojrzenie.

- Za dużo nas tu na długo i szczęśliwie. - Owionęła kobietę zieloną mgłą i w geście satysfakcji otrzepała rączki. Następnie odwróciła się do adoratora.

- Żadnych awantur i hałasów. To fatalnie wpływa na cerę...

- A kiszenie w sobie emocji fatalnie wpływa na atmosferę! Czemu to ja mam się dostosowywać?! - oburzył się.

- A czemu nie? - zdziwiła się szczerze.

- Nie, nie, nie. Nie tak. Tak nie. - Narcyza odkaszlnęła zielonkawym dymem i spojrzała na nich z wyrzutem. - Nie tak. To tak niemiło. Nieładnie. Trzeba się uśmiechać. Kochać. Szanować. Adorować. Do... do grobowej deski.

Lucjusz westchnął z niejaką ulgą.

- To na końcu zabrzmiało podobnie do mojej żony...

Ani Walentynka, ani Irytek nie zwracali uwagi na wtręty.

- Kocham cię. Ale nie ślepo!

- Nie wydzieraj się tak, bo niedługo będziesz kochał głucho.

- Też coś. Bądź milsza, bo zostaniesz starą panną.

- Ohoho. Ale się boję.

Narcyza postąpiła kilka kroków w ich stronę z miną coraz bardziej zniesmaczoną. Mgiełka opadała z niej płatami.

- Nie tak ma być - pouczyła oboje. - Miło ma być. To, tamto, nie szkodzi. Miło ma być.

Lucjusz najwyraźniej zużył resztki cierpliwości, choć daleki był też od narzekań. Z typowym dla bardzo niegrzecznego Ślizgona błyskiem w oku, ruszył bokiem ku własnej małżonce, uśmiechając się wymownie. Spostponowana charytka wzruszyła obojętnie ramionami i - rzecz ciekawa - posłusznie odsunęła się na bok, ku zdumieniu Irytka.

- Wara od nas! - wrzasnął na arystokratkę.

- Masz być grzeczny - oznajmiła mu Narcyza nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Masz być milutki. Tak ślicznie się kochacie. Pójdziecie i będziecie żyć długo i szczęśliwie. Grzecznie i cichutko. Śliczna charytka. Będzie taaaaaak milutko... A ty będziesz grzeczny.

Keira podświadomie oczekiwała zwalenia się na biedaczkę sufitu, wybuchu nowych wrzasków i dalszego pandemonium. Jednak poltergeist tylko zamachał rękami w irytacji, kiedy stojąca przed nim kobieta, ciągle, dziwnie rozmarzona od charytkowej magii, wzięła się pod boki i zmierzyła go jeszcze surowszym spojrzeniem.

Zamachał... Zamachał wolniej... Ręce w resztkach falbaniastej koszuli opadły mu bezradnie.

- Eee... Nie! - zakwiczał w przerażeniu Irytek.

- Pójdziesz, będziesz grzeczny i nie będziesz hałasował - powtórzyła Narcyza. Wyciągnęła dłoń i poklepała go palcem po policzku, na co zareagował czymś w rodzaju samopetryfikacji - tylko rozbiegane oczy szukały ratunku, a dzwoneczki na czapce podzwaniały w rozpaczliwej panice.

- I jeszcze... jeszcze... - urwała i zamrugała oczami w nagłej konsternacji. Skądś wysunęła się mała rączka i powachlowała w powietrzu - zawirowało więcej zieleni.

- I będziesz dla niej milutki. Możesz zacząć od razu. W ogóle będziesz milutki. No, powiedz jak ci miło.

- Nnnnienienienie, czego ty chcesz kobito ode mnie...

- Powiedz. Jak. Ci. Miło.

- O jakże mi miło! - zasyczał czyjś miękki głos.

Wystraszony nie na żarty Irytek z ogromną ulgą powitał wtrącenie się gospodarza.

- Zzabierz stąd tę... tę... tę wariatkę! Ona jest... Zboczona! Molestuje mnie!

- Narcyzo, kwiecie mego domu, cóż to moje oczy widzą? Sprowadzasz sobie mężczyzn do molestowania? - zagaił Malfoy jedwabiście.

Obdarzyła go wyniosłym spojrzeniem. Nieco złagodzonym przez nieobecny wyraz twarzy.

- Ty jesteś jak twoja laska, Lucjuszu.

- Naprawdę? - ucieszył się jej mąż.

- Żadnych uczuć.

- Naprawdę? - ucieszył się jeszcze bardziej.

- To nie był komplement! - spojrzała na niego z pogardą.

- Uff - westchnął teatralnie. - Bo już się obawiałem, że w tym szale dbania o szczęśliwe i miłe pożycie poltergeistów i innych stworzeń, zaczniesz znienacka dbać również o mnie.

Machnęła na niego ręką i odwróciła się do Irytka.

- Kochasz ją. Chcesz być grzeczny, milutki i nie sprawiać kłopotów.

- Wcale nie! - pisnął z obrzydzeniem poltergeist.

- Uspokój się. Będziecie żyć długo i szczęśliwie. I będzie miło, tak milutko, tak milimilimillutko... - mówiła niezłomnie pani Malfoy.

- O nienienie! To ja stąd uciekam! Mam - was - wszystkich - dosyć! To... To... TO NIE BYŁO ŚMIESZNE! - potoczył po korytarzu oskarżającym spojrzeniem.

- Nie, nie tak. Kochacie się - łajała go z niezadowoleniem Narcyza.

- Oooo - powtórzył raz jeszcze Lucjusz. Zdjął rękawiczkę i zaczął powoli rozganiać nią strzępki zielonej mgiełki. Gdzieś w tle mignęła drobna twarzyczka charytki, poziewującej obojętnie i śledzącej od niechcenia rozwój akcji.

- Kochacie się! Będzie miło i ślicznie, i... - znowu westchnęła i wyciągnęła rękę do Irytka.

- Ooodejdź! - odżegnał się jak od tabeli numerologicznej. - Zabieram się stąd! Wy pokręceni arystokraci! Na każdym kroku się trzeba pilnować, bo się z łapami lepią! Najzieleńsza moja! To nie koniec rozmowy! Nie dam się tak wykołować! Mam swoją godność. Nie zrobisz ze mnie popychadła. Ale to jeszcze nie koniec! Nie zdołasz się tu chować wiecznie! Nie myśl, że to koniec!

Nie wiadomo było, co Walentynka myślała, bo nigdzie nie było jej widać. Keira nie bardzo sobie wyobrażała, jak Irytek zamierza kontynuować dyskusję, skoro właśnie poprawił na sobie czapkę, otulił się ostentacyjnie resztkami koszuli i pokazawszy Narcyzie język, odleciał w głąb korytarza. Arystokratka tupnęła nieelegancko.

- Nie! Nieładnie! Brzydko! Zobaczysz, jak będziesz się tak niemiło zachowywał, nikt cię nie będzie lubić.

- Taaak? - zainteresował się uprzejmie Lucjusz.

Patrzyła na niego przez chwilę, nie poznając. Charytka ostatecznie zmaterializowała się za ich plecami i obrzuciwszy Narcyzę krytycznym spojrzeniem, jednym machnięciem odesłała resztę mgiełki w niebyt. Kobieta powoli otrząsała się z rozmarzenia. Pomalutku zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, gdzie jest. I do kogo mówi. I, co więcej, do kogo mówiła przed chwilą. I, na ostatku, co mówiła. Na jej twarz wypełzł wyraz śmiertelnego zdumienia. Następnie oburzenia. Następnie...

- Rzeczywiście, to podłe z ich strony. Chyba nie będą żyć długo i szczęśliwie - rzekł tragicznie jej wielce ubawiony małżonek. - Ale nie bądź na nich taka zła, Kwiatuszku. Miłość nie wybiera... I nie zawsze ostaje się próbie... Nawet takiej mało ambitnej...

- Co to w ogóle za bzdury?! - wykrztusiła pani Malfoy, piorunując Lucjusza wzrokiem za „Kwiatuszka”.

- Och, Kwiatuszku. Chciałaś dobrze. Ale nie możesz ich do niczego zmuszać...

Spojrzała na poziewującą obojętnie charytę. Wściekłość w jej spojrzeniu raczej nie wskazywała, żeby miała zamiar na siłę zaprzęgać magiczne stworzenie w miłosne więzy.

- Przypuszczam, że powinienem okazać daleko posunięte zrozumienie i udzielić ci wsparcia w tym dziele...

- Co?!

- Cóż, mogę przynajmniej spróbować... Dobrze więc - goń go, skoro tak bardzo tego pragniesz... A ja sobie popatrzę...

Spojrzała za podzwaniającym w locie poltergeistem - twarz wykrzywiła jej odraza.

- Co za bzdury...! - wykrztusiła. Jednym ruchem różdżki wyczarowała dookoła charytki ciasną klatkę. Walentynka zmierzyła ją tylko posępnym spojrzeniem i utkwiła wzrok w suficie. Nie wydawała się też specjalnie przejęta, gdy kobieta złapała klatkę i wepchnęła ją w ręce Severusa Snape’a.

- Zabieraj to paskudne stworzenie, ty... Ty oszuście! I wynoś się z mojego domu! Obydwoje się wynoście!

- Ależ, Kwiatuszku... - zasmucił się Lucjusz. - Wyrzucasz mojego przyjaciela? Z przyjęcia walentynkowego? A goście okrzyknęli cię gospodynią sezonu... Mówili, że jesteś taaaka miła...

Zbladła ze złości i zacisnęła palce na różdżce. Jej mąż uśmiechnął się przewrotnie.

- Że o innych określeniach nie wspomnę... A ty tymczasem wyrzucasz biednego Severusa, ciskasz jego uroczym prezentem, ja wnet zacznę się obawiać o swoje własne bezpieczeństwo!

- Lucjuszu! - wyrzuciła z siebie Narcyza.

- Ależ wiem, wiem... Teraz już wiem. To był jednak wspaniały pomysł, przyjęcie walentynkowe w naszym domu...

- Walentynkowe?!

- Och, oczywiście, to również twoje urodziny, moja najmilsza Walentynko... I jakie udane... Czego to się człowiek nie dowie o swojej żonie. Nie, żebym kiedykolwiek wątpił, że jesteś słodka. Ale teraz wiem to na pewno...

- Lucjuszu!

- Słodka jak herbatka... A to, co mówiłaś, było taaaakie miłe...

Odwróciła się do Snape’a i Keiry tak gwałtownie, że zamiotła suknią stertę pyłu z podłogi. Podniosła różdżkę - ręka jej się trzęsła.

- Wynoście się z mojego domu! Zabierzcie to... to przebrzydłe stworzenie sprzed moich oczu! Nie myśl, że ci zapomnę, co mi zrobiłeś, ty żałosny draniu!

Odwróciła się i uciekła, przerzucając różdżkę z jednej drżącej dłoni do drugiej. Malfoy spojrzał za nią i bardzo powolnym ruchem zatarł dłonie.

- Przyjacielu, - oznajmił z rozmarzeniem - jakby mnie ktoś jedwabistym wietrzykiem owionął. Prawdopodobnie zielonym. Odczuwam potrzebę adorowania mojej słodkiej żonki.

- Co ty nie powiesz? - Snape uniósł jedną brew. Charyta w klatce ziewnęła.

- Muszę przyznać, że atak oszalałego rogogona nie dałby mi tyle przyjemnych perspektyw... - Lucjusz uśmiechnął się złowrogo. - Niech pomyślę... Mogę mojej słodkiej żonce wspomnieć o czuleniu się do gości, flirtowaniu z poltergeistem, przyprawieniu naszego domu o malowniczą ruinę korytarza, romantyczne zapędy w godzeniu różnogatunkowych par i gorące pragnienie układania świata „na milutko”. A, i uśmiechanie się. Przez cały wieczór! Na Ozyrysa, będę mógł jej przypominać ten jeden wieczór, póki nas litościwa śmierć nie rozłączy. Severusie, jesteś prawdziwym przyjacielem. Znasz drogę do wyjścia, prawda? Spieszę się do żony. Och, chciałem powiedzieć, do mojej słodkiej żonki. Do widzenia, panno Meridian. Miłych Walentynek...

Odszedł, powiewając ciężką szatą.

Cisza.

Snape poprawił pod łokciem klatkę z charytką i wymownym gestem podał drugie ramię Keirze.

- Chyba nie chcesz tu nocować? - spytał zgryźliwie.

Pokręciła głową aż nazbyt żarliwie.

- Czemu, na Lubieżnego Lucyfera, tacy ludzie się pobierają?!

Posłał jej spojrzenie Snape’a, Który Usłyszał Słowo Związane Z Małżeństwem.

- Czemu w ogóle ludzie się pobierają?!

Westchnęła tylko.

- No dobrze... Więc przyjęcie skończone, czy tak?

- Jak widać - przytaknął, prowadząc ją do wyjścia. - Lucjusz cały szczęśliwy, Narcyza cała nieszczęśliwa, czyli dokładnie to, o co nam chodziło.

- Może tobie...

- Jesteś na oficjalnej misji, że przypomnę. Mamy wspólne cele. W dodatku wyższe.

- Cudownie... Więc ona będzie płakać po nocach, on się będzie nad nią wyzłośliwiał, a my się możemy rozejść do domów?

- Noc jeszcze młoda... Nie tylko Narcyza urodziła się pod pechową datą. Mamy jeszcze jednego jubilata do odhaczenia. A potem, jeśli taka twoja wola, będziesz się mogła do woli użalać nad biednym, słodkim, skrzywdzonym Kwiatuszkiem.

- Świnia z ciebie, Snape.

- Już nie „Severus”?

- Nie mam zamiaru mówić po imieniu do kogoś takiego.

Spojrzał zezem.

- Widać, że nigdy nie musiałaś...

Zamilkła. W trąbkę niuchacza, to był szpieg i były Śmierciożerca, a nie poharatany ogniomiot! Najprawdopodobniej zasłużył sobie na wszystko złe, co go w życiu spotkało. Był niemiły i niesympatyczny, nawet, jeśli czasem był urzekający jak przyprawiana papryką i cynamonem czarna kawa. Robił ludziom paskudne rzeczy. Nie należało się nad nim użalać.

- Severusie.

- Hę?! - zmarszczył wściekle brwi na tę zmianę frontu.

- No, spokojnie. Wciąż jesteś świnią. Ale tej wysuszonej gazeli nie lubię jeszcze bardziej...

Zielone oczęta istotki w klatce już dawno straciły senny wyraz. Charytka uśmiechnęła się przebiegle. Gdzieś tam, skądś tam zmaterializował się języczek zielonej mgiełki...

***

„Purge & Dowse Ltd”. Ciekawe, ciekawe. Czegóż to nie wymyślimy, żeby się zamaskować - uśmiechała się do siebie Keira po drodze przez korytarze św. Munga. Jej towarzysz - o dziwo - nie komentował tych uśmiechów, ani w ogóle nie sprawiał wrażenia, że każda jej pogodna mina dotkliwie go kaleczy.

- A, proszę, jesteśmy w domu. Urazy pozaklęciowe - oznajmił spokojnie, gdy dotarli na czwarte piętro. Smokerka rozglądała się po oddziale. Pogodna mina trochę jej zrzedła. Jeden z pielęgniarzy próbował akurat nakłonić do wyjścia mężczyznę, skulonego w kącie za kwiecistym parawanem i dygocącego ze strachu. Oczy chorego pełne były nieprzytomnej paniki. Z kolei po drugiej stronie przy łóżku pielęgniarka próbowała rozchmurzyć zamkniętego w sobie pacjenta, odwróconego do ściany, ale wyraźnie jej to nie szło. Spod ramienia Mistrza Eliksirów zmierzyły ją pogardliwym wzrokiem zielone oczy - języczek mgiełki powędrował cichaczem w stronę ponurego mężczyzny.

- Aaa, pan Snape. Późno jak na wizytę... Ale, ostatecznie... - Uzdrowiciel w zachwycie obserwował, jak pacjent odwraca się do pielęgniarki i w miarę komunikatywnie marszczy na nią nos. - To trzeba zbadać, oczywiście, nie można tak bez opamiętania... Ale... fascynujące. Nasza aktoterapia kapcanieje.

- Arteterapia - poprawiła go z naciskiem pielęgniarka, wskazując wymownie palcem inny kąt oddziału. Keira spojrzała w tamtą stronę i zamarła w zachwycie. Pacjentka, bezmiernie przejęta i mocno przestraszona kobiecina w przyciasnej koszuli nocnej, robiła na drutach skarpetki. Skarpetkowe dzieło sztuki. Oczywiście, mogło to być jedynie preludium do rajstopowego kiczu, ale na chwilę obecną było idealne. Z tej odległości trudno było dostrzec, co wyobrażał wzór, ale na pewno miało to wielkie dzioby. Albo równie wielkie nosy.

- Chcę te skarpetki - wyrzekła żarliwie smokerka. Snape popatrzył na nią z niesmakiem.

- Chcemy te skarpetki - oznajmił uzdrowicielowi.

Uzdrowiciel popatrzył na niego. Następnie na jego towarzyszkę. Następnie znowu na Snape’a.

- Oooch, co za podejrzliwe plemię! - zbulwersował się Mistrz Eliksirów. - I tak by się nie odczepiła od tych skarpetek. Niech pan coś załatwi, z łaski swojej. A my idziemy załatwić swoje sprawy.

Zostawiając za sobą popatrującego z dziwnym uśmieszkiem magomedyka oraz fruwające tu i ówdzie kłębki zielonej mgiełki, Snape poprowadził Keirę do fotela przy ścianie, obwieszonej magicznymi fotografiami. Pochrapujący tam mężczyzna obudził się i spojrzał na nich z szerokim uśmiechem.

- Aaaj... - westchnęła zaskoczona smokerka. To naprawdę mogło boleć. Zwłaszcza, że jednocześnie zbombardowały ich olśniewającymi uśmiechami wszystkie podobizny wyszczerzonego blondyna.

- Aaa! Goście!

- Jak widać. - Snape zacisnął wargi w wąziutką kreskę. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Lockhart. I, tego. Szczęścia. Pomyślności. - Ostrożnym gestem postawił mu na kolanach klatkę z charytką i chwyciwszy towarzyszkę pod ramię, wycofał się jak najdalej.

- A zdrowia? - mruknęła Keira.

- Cicho tam...

Uradowany, lekko zdezorientowany i jeszcze szerzej uśmiechnięty Gilderoy Lockhart otworzył drzwiczki do klatki. Charyta wylewitowała ze środka, zlustrowała mężczyznę od stóp do głów i bez namysłu usadowiła mu się na ramieniu, opierając główkę na jego starannie ułożonych włosach. Zielonkawy dymek otoczył ich obydwoje cieniutką warstewką.

- Teraz będę się musiał na nowo sfotografować z moim ślicznym maleństwem - zafrasował się Lockhart. - I porozsyłać zdjęcia... I podpisać... Ale nigdzie nam się nie spieszy, prawda?

Oślepiająco radosny uśmiech spotkał się w pół drogi z zielonkawym i leniwym. Nigdzie im się nie spieszyło.

- W razie czego - dodał optymistycznie czarodziej - ktoś z naszych fanów na pewno nam pomoże. Składanie liter to ciężka praca...

Charytka uśmiechnęła się przebiegle. Miało się tych fanów...

***

Gdy dotarli do Hogwartu, sytuacja zdawała się być w miarę opanowana. To znaczy, malowniczy obraz apokalipsy został wysprzątany. Jednak nadal można było mieć pewne podstawy do niepokoju, jako że w sali wejściowej lewitował pod sufitem nader niezadowolony z życia poltergeist i od czasu do czasu wymierzał kopniaka kandelabrowi. Jak na środek nocy, pod ścianami i na schodach pokazywało się zadziwiająco dużo ludzi, w tym również uczniów. Wszyscy obserwowali Irytka z rozsądnej odległości. Grupka zaaferowanych i mocno gestykulujących nauczycieli otaczała Dyrektora, który kręcił głową i coś im tłumaczył z przekornym uśmiechem, najwyraźniej biorąc w obronę krnąbrnego lokatora zamku.

Gdy tylko poltergeist dostrzegł powracających Severusa i Keirę, przyleciał do nich, podzwaniając wściekle dzwonkami na czapce. Zatrzymał się przed nimi w powietrzu i zmierzył Mistrza Eliksirów ponurym spojrzeniem. Snape uniósł brew.

- Chcesz czegoś? Ode mnie?

- Ja... Nie zamierzam zrezygnować! - wyrzucił z siebie Irytek. - Na pewno jakoś możemy się dogadać. Powiedz jej. Ja przyjdę porozmawiać na spokojnie. I w ogóle, powiedz jej, że... No, ja... No nie gap się tak!

Mistrz Eliksirów uniósł drugą brew i gapił się z lubością na wykręcającego sobie dłonie nieszczęśnika. Nie poruszyło go nawet wściekłe dygotanie żyrandola.

- Jak w kiepskim powieścidle, broń nas Hadesie... - westchnął tylko. - Cóż, z tym przekazywaniem wiadomości to nie do mnie. Już nie.

- Hę?! - wrzasnął Irytek. Snape pochylił się i przez chwilę szeptał mu coś do ucha.

- Że co?! Coś ty jej zrobił, ty zmurszały wygniły skrawaczu bebechów! Ty liszajowaty bazyliszku! Już ja ci pokażę! Moją najzieleńszą! Moją najsłodszą! Ty...!

Snape wyciągnął różdżkę i poruszył nią dyskretnie, kierując ją najpierw na siebie, a potem na Keirę. Z prawie bezgłośnym psyknięciem wyrwały się z nich obojga strzępki zielonej mgiełki, które następnie wepchnęły się poltergeistowi wprost w otwarte do krzyku usta. Irytek zamrugał w konsternacji.

- Taaa... Taaam jej będzie lepiej... - przyznał z toporną imitacją uśmiechu. - Iiiii...

- I?

- Aaa... Zabawnie będzie ją odwiedzać - wyszczerzył się błogo poltergeist i znikł, zostawiając małą chmurkę zielonkawego dymu. Keira szybko machnęła różdżką, zanim dymek znów podstępnie przypełznął w ich stronę.

- Nie tak... - zaczął Snape, ale zieleń już rozwiała się po kątach. A konkretnie po uczniach.

- Keiro. Meridian.

- Do widzenia, mój ślizgoński kwiatuszku. Mam nadzieję, że nasze dalsze partnerstwo w zakonie będzie się równie pomyślnie rozwijać. I dziękuję za skarpetki. Jesteś prawdziwym dżentelmenem. - Cmoknąwszy powietrze gdzieś na prawo od jego zaciśniętych wściekle ust, wyszła z zamku, podrzucając wesoło świstoklik.

Cisza.

W stronę Mistrza Eliksirów zaczęły pomału płynąć nieśmiałe uśmiechy. I mniej nieśmiałe.

- Severusie, kochany chłopcze! - rozpromienił się Dumbledore. - Jak wspaniale poradziłeś sobie z naszym Irytkiem! Jestem pełen podziwu, doprawdy.

- A kto go wpierw podjudził, hę?! - prychnęła McGonagall, minę miała jednak całkiem łaskawą. Dyrektor uśmiechnął się ciepło.

- Potrzebujemy jakiejś odmiany od czasu do czasu, Minerwo, bo zapomnielibyśmy, że żyjemy! Na przykład Severus.

- Słucham?! - wysyczał Mistrz Eliksirów.

- No, rozejrzyj się... Gdyby nasza droga młodzież nie miała raz na jakiś czas okazji wyrazić swoich prawdziwych uczuć, mógłbyś myśleć, że się ciebie boją... Nie lubią ciebie... Źle ci życzą... A tu proszę.

Snape nie zadał sobie trudu rozglądnięcia się po sali - z dwojga złego lepiej było mieć te uśmiechy wlepione w łopatki zamiast w policzki. Roznamiętnione szepty, adorujące jego pokazowe zwycięstwo nad Irytkiem, rozlegały się coraz głośniej.

Severus Snape powściągnął żądzę masowego mordu. Z uwzględnieniem osoby katującej jego oczy rulonikiem dropsów. Tu już nie Malfoy’s Manor. Tu się trzeba hamować. Nawet, jeśli inni interpretują to jako chamowanie.

- Dobranoc - oznajmił z naciskiem.

- Czyżbyś się wstydził? - zdumiał się Dumbledore.

- Bynajmniej. Po prostu wolę bardziej wyrafinowane formy adoracji, jeśli już. Pan wybaczy.

- Dobranoc, Severusie.

Snape odszedł, nie oglądając się za siebie. Ani na boki.

Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.

- Nie o tobie mówiłem, smocza pokrako.

Aprobata. Akceptacja. Pan zawsze ma rację. Pan długo nie wracał.

- Phi.

Uwielbienie. Oddanie. Złapałem kota.

Po lochach poniósł się zatrzymujący duchy w locie, głęboki i nieskrępowany śmiech.

Ostatnia grupka uczniów wpatrywała się półprzytomnym wzrokiem w schody, na których zniknął ich Mistrz Eliksirów.

- Jaaaaaa nie mogę... Aaaale mu zrobił... O jaaaa... - westchnęła Ginevra.

- O ja też - przytaknęła elokwentnie Hermiona Granger. - I jakie miał falbanki... Widziałaś falbanki?

- Orajuśku... - Ginny zacukała się ostatecznie. - Powinni tego zabronić! Jak ja po czymś takim będę chodzić na eliksiry?!

- Ty to nic - jęknęła Hermiona. - Ja mam z nim kurs zaawansowany. Jest nas trzy Krukonki, Ślizgon, ja i - on. W ciasnym, zaparowanym lochu.

Ron stał obok i tylko mrugał powoli, z rozmarzoną, nieobecną miną. Harry słuchał i wytrzeszczał bliznę. Tarcza ochronna Lily Evans pomacała nieufnie zielonkawe opary, wzięła głęboki wdech i zdmuchnęła z syneczka potencjalną toksynę.

- Czy wam gorzej?! - nie wytrzymał Harry. - To jest Snape! Tłustowłosy maszkaron! Żółtozęby wampir z krogulczym nochalem! On ma twarz jak źle posklejany nietoperz!

Przechodzący obok nonszalanckim krokiem Draco Malfoy popatrzył na niego z politowaniem.

- To, że ty łapiesz znicze twarzą, Potter, nie oznacza, że wszyscy mężczyźni potrafią sobie radzić w życiu tylko w ten sposób. - Zerknięcie w lustrzaną szybę. - Choćby nawet i mogli.


KONIEC

Poprzedni rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.