Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Brave: Journeyman

Rozdział VII

Autor:Setsuna
Serie:Warhammer Fantasy
Gatunki:Akcja, Dramat, Fantasy, Przygodowe, Romans
Uwagi:Przemoc
Dodany:2008-06-02 17:06:33
Aktualizowany:2008-06-02 17:06:33


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Mijał piąty dzień drogi, kiedy galopowaliśmy przez pola. Nie miałem na szczęście strat w ludziach, ani w koniach. Na polach falowały zboża, które za kilka miesięcy miały dojrzeć. Jednak na polach nie było ani jednego człowieka. Ta grobowa pustka nie działała najlepiej na nikogo. Nasz ostatni kontakt z cywilizacją polegał niestety na wymordowaniu wioski, z której chłopi powiesili szlachtę z okolicznego dworku. Prowiantu mieliśmy mało. Cały czas świeciło słońce, jakby na przekór wszechobecnej atmosferze niepewności i strachu.

- Daleko jeszcze? - spytała Genevieve.

- Chciałem byśmy dziś dotarli, ale chyba nam się nie uda.

- Wiesz, nasza droga jest ciężka, jednak boję się o to, co zastaniemy w stolicy.

- Dlaczego?

- Nie wiem, mam po prostu złe przeczucia.

Wtedy wskazała, na teraz dopiero ledwie widoczne w oddali, wieże i mury.

- Zaraz się dowiemy - powiedziała. - Patrz, to Altdorf!

Jednak dotarliśmy w pięć dni.

Zanim jeszcze wjechaliśmy do miasta, otoczył na gwar i hałas. Pod murami stolicy obozowały te oddziały armii Imperium, które pozostały przy cesarzu na zimę lub też już przybyły. Nieco czasu zajęło mi odnalezienie miejsca stacjonowania oddziałów Nuln. Były tam dwie baterie moździerzy bojowych, pułk piechoty i resztka mojej chorągwi. Powitano nas z entuzjazmem, który co prawda nieco zmalał, gdy dowiedziano się, że jesteśmy wszystkim, co Nuln przysłało. Moja chorągiew znowu miał prawie pełen skład, ja natomiast w towarzystwie Genevieve udałem się do miasta, na dwór cesarski.

Trochę się obawiałem tego, co zastaniemy w mieście, jednak okazało się, że w stolicy mimo dużej liczby wojsk i uciekinierów, panuje porządek. Większość ludności, która napłynęła spoza miasta, rozlokowano poza murami, a ochronę zapewniało jej stacjonujące tam wojsko. Zadbano też, by na ulicach nie kręciły się tłumy wojska. Śmiało można napisać, że wokół murów Altdorfu powstało drugie miasto. Jego mieszkańcami byli zarówno uciekinierzy jak i biedota miejska, czy w końcu żołnierze. Stały tam domy, karczmy i wszystko, co potrzebne. Był nawet targ i zamtuzy.

Altdorf jako stolica, przepychem zawsze wyróżniał się spośród miast Imperium. Każdy dom wyglądał jak pałac, a siedziby ambasadorów i ważniejszych urzędników oszałamiały bogactwem. Szybko przejechaliśmy przez dzielnicę szlachty, a dalej prosto na zamek cesarski. To, co kontrastowało z resztą miasta, to atmosfera. Szlachta, mimo że świadoma wszystkiego, utrzymywała atmosferę beztroski i zabawy. Minęła ona jednak błyskawicznie, kiedy wjechaliśmy na zamek. Pozostawiwszy konie w stajni na dziedzińcu, weszliśmy do pomieszczeń. Zapowiedziałem swój przyjazd, jako przybycie osobistego poselstwa księcia elektora Nuln, do jego cesarskiej mości Karla IV. Po godzinie czekania oznajmiono nam, że mamy przyjść do cesarskich komnat.

Kiedy nas tam wprowadzono i ujrzałem cesarza, mógłbym przysiąc, że kiedy go widziałem pół roku temu, był zupełnie innym człowiekiem. Mimo, że już wtedy nie był przecież młody, to wydawało się, że przez prawie rok postarzał się o kilkanaście lat. Jego oblicze, któremu niegdyś zmarszczki dodawały powagi, było teraz znacznie bardziej zniszczone przez wiek. Siwe włosy przerzedziły się, a sam cesarz jakby lekko się zgarbił. Nie był to przyjemny widok.

- Wasza cesarska mość - powiedziałem. - Poselstwo z Nuln ogłasza swoje przybycie.

- Tak, słucham pana. - Głos cesarza był głosem starego, zmęczonego człowieka.

I ktoś taki miał nas poprowadzić do decydującej bitwy przeciw Chaosowi? Niezrażony jednak wygłosiłem wszystko, co miałem przekazać.

- Ale jak Albreht chciałby zadbać o Bretonię? - zapytał mnie cesarz, kiedy skończyłem. - Jego rada jest mądra, ale jak to zrobić, nie osłabiając naszej szczupłej armii.

Podszedł do wiszącej na ścianie wielkiej mapy. Przyglądał się jej uważnie przez dłuższy czas.

- Chyba mam sposób - powiedział w końcu. - Traktat z Albionem!

Poprosił z korytarza jakiegoś sługę, powiedział mu parę słów, po czym sługa pobiegł gdzieś. Cesarz powrócił do nas.

- Powiedzcie mi przyjaciele, znacie albioński?

- Trzy lata uczyłem się go na uniwersytecie, wasza wysokość.

- U mnie w domu również znali go wszyscy - dodała Gen.

- Wspaniale. Skoro Albreht wam zaufał, to nie ma powodów bym i ja wam nie zaufał. Chcę wysłać posła do Albionu. To będzie dyskretna misja, przynajmniej do czasu podpisania paktu. Potem roztrąbimy o nim na cały świat, żeby utemperować Bretończyków. Ale póki co, sama misja będzie otoczona najściślejszą tajemnicą. Dlatego wy dwoje będziecie jedyną eskortą posła, którego chcę wysłać na dwór Henry'ego.

Wtedy drzwi otworzyły się i do komnaty wszedł...

- Harry?! Harry Schmit?! - krzyknąłem z niedowierzaniem.

- Dietrich, stary druhu. - Harry skłonił się cesarzowi i podbiegł. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

- Widzę, że panowie się znają - zauważył z uśmiechem cesarz.

Harry - syn mieszkanki Albionu i kupca z Imperium, był moim dobrym przyjacielem przez trzy lata studiów w Middenheim.

- Studiowaliśmy razem, wasza wysokość - powiedziałem.

- Dobrze. Skoro się znacie, to misja może się okazać łatwiejsza.

Następnie cesarz wprowadził Harry'ego w całą sprawę.

- Wyruszycie jutro rano, dziś załatwcie swoje sprawy, a ja przygotuję odpowiednie listy uwierzytelniające.

Następnego dnia z rana wyruszyliśmy na szlak. Choć ja sam czułbym się pewniej, mając pod ręką oddział kawalerii, to jednak byliśmy zmuszeni odbyć tę podróż we czterech. Czterech, gdyż towarzyszył nam przyjaciel Harry’ego - krasnolud Grymi. Biorąc pod uwagę jego wygląd i pierwsze wrażenia, mógłby być chodzącym potwierdzeniem wszystkich stereotypów, krążących wokół rodu krasnoludzkiego. Niski, krępy o szerokich barach i imponującej, zarówno rozmiarami, jak i nieładem brodzie. Za pasem tkwił młot bojowy o ciężkim, zdobionym jakimiś starożytnymi runami, ostrzu. Pojawiwszy się, splunął tabaką przez zęby i spojrzał na nas.

- Słuchajcie, Harry mówił mi, że znacie się na wojaczce, ale ja i tak wiem swoje i w razie stłuczki po prostu mi nie przeszkadzajcie.

To powiedziawszy, wsiadł na swojego kuca.

Początkowo chciałem, by Gen została w mieście, ale szybko wyperswadowała mi ten pomysł. Jechaliśmy wolniej niż zwykle, gdyż ze względów bezpieczeństwa byliśmy zmuszeni zatrzymywać się w miastach i tam nocować. W tych czasach nocowanie pod gołym niebem, bez solidnej obstawy, nie mogło się dobrze skończyć. Choć ta część Imperium, uchodziła zawsze za najspokojniejszą, to nieraz docierały do nas echa straszliwych wydarzeń, które do niedawna nie miewały tu jeszcze miejsca. Chaos przygotowywał grunt pod swoje panowanie. Praktycznie w każdym z mijanych miast, słyszeliśmy o porwaniach, zniknięciach, złych czarach, zamachach. Jednak ludzie ciągle jeszcze walczyli. Wjeżdżając do Bisenhofen - miasta położonego dwa dni drogi od Altdorfu, ujrzeliśmy słup dymu, unoszący się z centrum. Nie był to pożar. Na rynku stało kilkanaście stosów, na których palili się, przywiązani do belek ludzie. Dowiedzieliśmy się, że są to schwytani członkowie sekty kultu Khorne'a. Choć do Inkwizycji zawsze miałem mieszane uczucia, to jedno spojrzenie na palonych wystarczyło, by stwierdzić z pewnością, że tym razem inkwizytorzy wywiązali się ze swoich obowiązków. Twarze kultystów nie nosiły śladów tortur. Nie były widać potrzebne. Nie przy takim wyglądzie. Wszystkie części twarzy: nosy, oczy, uszy, usta były groteskowo powiększone. Rzecz jasna nie u każdego tak samo. Jedni mieli uszy niemalże jak osły, inni wargi grubości dłoni niemowlęcia, jeszcze inni nosy długie na pół metra. A wszyscy mieli obcięte dłonie. Okazało się, że w miejsce normalnych dłoni mieli ostre pazury. Umierając, ciskali obelgami na gapiów i wzywali swych bogów. Głupcy. Jeśli Khorne w ogóle na to patrzył, to najpewniej śmiał się z nich.

Czwartego dnia drogi spędziliśmy wieczór w zajeździe. Otoczony wysoka palisadą, z wieżyczkami, fosą i katapultą wewnątrz, wyglądał jak mały fort, ale takie środki ostrożności, które kiedyś uznano by na tych ziemiach za przesadę, dziś nie dziwiły nikogo. Przy winie i pieczeni opowiadaliśmy sobie nawzajem o naszych przygodach, zaś Grymi słuchał tylko, a jego udział w rozmowie ograniczył się do wtrąceń w rodzaju „Ludzie są słabi i naiwni”, „ Nie doceniacie Chaosu”. Jednak, gdy usłyszał o naszej potyczce z kultystami w Nuln, uśmiechnął się i z aprobatą w głosie dodał:

- Wy dwoje rzeczywiście macie prawo mówić, że wiecie coś o Chaosie. Zafajdany czarodziej, siedzący całe życie w swojej śmierdzącej wieży i czytający rozsypujące się księgi, nie zrozumie połowy tego, co wie ktoś, kto walczy z wrogiem. Bo ludzie nic nie rozumieją. - Tu łyknął piwa. - Wydaje im się, że jak raz na jakiś czas zabiją paru mutantów na polu bitwy, to wygrali. I tracą czujność.

- Nieprawda - odpowiedziałem. - Mamy swoje prawa, mamy inkwizycję...

- Nie rozumiesz. Każdy krasnolud jest gotów stanąć w każdej chwili do bitwy. Możesz to powiedzieć o swoim ludzie?

Miał rację, tego mu nie mogłem odmówić.

- Pamiętam jak kiedyś z Harrym podróżowaliśmy do Middenheim i musieliśmy nocować w jakiejś przydrożnej oberży. - Zmienił temat. - Wszystko cacy, jedzenie niczego sobie. Żaden z nas nie zwrócił uwagi, że jesteśmy jedynymi gośćmi w tym przybytku. Położyliśmy się spać. Nocą coś wielkiego przyszło i otworzyło drzwi. Ledwie zdążyliśmy sięgnąć po broń, a zobaczyliśmy wielkiego wilka, stojącego na dwóch łapach. Uderzył pierwszy i pacnął łapą Harry’ego tak mocno, że cisnęło nim o ścianę. Ale na szczęście ja potrafiłem zareagować. Z toporem skoczyłem ku niemu i nim coś zrobił, rozwaliłem mu czerep. A wtedy pyk! Zmienił się w karczmarza. Ot i wasza ludzka rasa.

Chciałem coś dodać, ale wtedy wszyscy usłyszeliśmy głośne walenie w bramę zajazdu. Karczmarz i kilku ludzi wyszło na zewnątrz. Po chwili wrócili. Jeden z nich prowadził chłopca. Nie był wysoki, na oko miał 15 lat. Jednak jego włosy były siwe, a w oczach tańczyły ogniki przerażenia. Cały czas ktoś go o coś pytał, jednak chłopak uparcie milczał. Nagle wyrwał się, podbiegł do naszego stołu i wychylił kubek wina Genevieve. Osuszył go jednym łykiem, po czym stanął i zaczął biegać wzrokiem po zajeździe. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć.

- Spokojnie mały - powiedziała Gen cichy głosem i wyciągnęła ku niemu dłoń.

Chwilę się wahał, ale potem podszedł do niej i przytulił się, głośno płacząc.

- Już dobrze - powtarzała Gen. - Jesteś bezpieczny.

- Co z nim? - spytałem.

- To chłopak z niedalekiej wioski - powiedział jeden z tych, którzy go przyprowadzili. - Stał pod bramą i tłukł w nią jak opętany.

Szloch chłopaka powoli słabł. Wtedy usłyszeliśmy jakby coś mówił. Chwilę nasłuchaliśmy.

- To brzmi jak kiselvski - powiedziałem. - Kislev? - spytałem chłopca.

Słysząc to, tamten skinął głową i zaczął coś szybko mówić w tym języku. Niestety znałem go bardzo pobieżnie.

- Ja wam pomogu. - Usłyszeliśmy głos i odwróciliśmy się.

Za nami siedział wysoki i barczysty mężczyzna. Ubrany był dość dziwnie, jak na warunki Imperium, jednak ja byłem w Kislevie i widziałem tamtejszych arystokratów. Skórzane czapy oraz długie płaszcze były dla nich czymś normalnym.

Kislevita podszedł do malca i spytał o coś w ich języku. Dzieciak szybko odpowiedział. Rozmawiali kilka chwil. Kiedy skończyli, kiselvski szlachcic odwrócił się do nas.

- Ktoś boa coś priszło do jego wioski i uprowadiło stamtąd wsich ludzi. On był schowan pod łóżko i to go uratwałsja. Przybieżał tu i prosi o pomoc.

Nazbyt dobrze rozumiałem, o co chodzi. Ale przecież mieliśmy misję...

- Zobaczymy, co da się zrobić - odpowiedział Harry. - Ja i moi towarzysze.

- Ja pujdu z wami - powiedział Kislevita. - A z nami Wasyl.

Nie zdążyłem się nawet spytać, kim jest Wasyl, kiedy podniósł się jeszcze jeden głos.

- Ja też wam pomogę.

Słowa te wypowiedział niezbyt wysoki, młody człowiek w śmiesznych ciuchach. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że to cyrkowy aktor, jednak my od razu rozpoznaliśmy w owym młodzieńcu adepta magii. Ktoś taki mógł być potrzebny.

- Dobrze - powiedział Harry. - Wyruszymy o świcie.

Skierowawszy się już do pokojów, zatrzymałem na chwilę Harry’ego.

- To nie był dobry pomysł - powiedziałem. - Ta sprawa na odległość cuchnie Chaosem albo jakąś parszywą magią.

- Musimy choć spróbować pomóc tamtym ludziom - odparł.

- Mam obowiązek ochraniać twoją osobę, przyjacielu. Nie utrudniaj mi tego - powiedziałem i skierowałem się do swego pokoju. Gen czekała już.

- To może być niezła przygoda - powiedziała, zrzucając podróżne łachy. - Ale mam wrażenie, że coś cię gryzie.

- Niezbyt mi się to podoba - odparłem. - Mamy misję do wykonania, a ta sprawa nie dość, że niebezpieczna, to jeszcze zabierze nam czas.

- Zrzędzisz. Chodź do łóżka, może ci to przejdzie.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.