Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Brave: Journeyman

Rozdział II

Autor:Setsuna
Serie:Warhammer Fantasy
Gatunki:Akcja, Dramat, Fantasy, Przygodowe, Romans
Uwagi:Przemoc
Dodany:2008-04-28 17:29:40
Aktualizowany:2008-04-30 12:14:01


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Nazajutrz Erwina zaprowadziła mnie do Marii, jak nazywała swoją przyjaciółkę - czarodziejkę. Jej dom mieścił się w dzielnicy bogatych, ale przy wejściu nikt nam nie robił trudności, widząc mój stopień wojskowy. Sam dom nie prezentował się nazbyt okazale, zwłaszcza wśród otaczających go, pełnych przepychu, posiadłości arystokratów. Do środka wpuścił nas sługa. Wewnątrz przeżyłem zaskoczenie. Po domu osoby, parającej się magią, spodziewałem się dziwacznego wystroju, leżących wszędzie rzeczy niewiadomego przeznaczenia, a do tego pod ścianami półek, uginających się pod księgami. Tu niczego takiego nie było. Wszystko wyglądało po prostu zwyczajnie.

Kiedy przyszła do nas właścicielka, nie zaskoczyło mnie to, że zeszła po schodach, zamiast pojawić się znikąd. Przyznaję, że przez chwilę miałem wątpliwości, czy ta kobieta, to naprawdę jeden z potężniejszych magów w Nuln. Jednak jedno spojrzenie na nią, rozwiewało takie wątpliwości. Mimo zwyczajnego ubioru, z jej twarzy biła mądrość i moc. Widać było, że po prostu nie potrzebuje efekciarstwa, którym posługują się mniej wprawni w magicznej sztuce.

Poprosiła byśmy siedli przy wskazanym stoliku, przy którym stały trzy krzesła.

- Przyjaciele Erwiny są moimi przyjaciółmi - powiedziała, podając mi dłoń.

Ucałowałem ją.

- Dietrich Bamberfeld, pułkownik jego cesarskiej mości, pani.

- Maria Eisenhare, wiedźma - przedstawiła się ze śmiechem. - Wiem, że wy żołnierze, macie zwyczaj w ten sposób określać wszystkie kobiety, zajmujące się magią, toteż proszę tego nie brać mi za złe. Napijecie się herbaty ?

- Oczywiście - odpowiedziała Erwina i szepnęła mi: - Maria ma najlepszą herbatę, jaką można wypić w Nuln. Mam wrażenie, że jej magia ma z tym coś wspólnego.

- Już ci mówiłam, że to nie magia, ale prawdziwy przepis jej parzenia, który kiedyś przywiozłam z Kitaju.

Sługa po chwili przyniósł tacę, na której stały trzy filiżanki z parującym napojem. Rzeczywiście, herbata Marii nie miał sobie równych. Zimą rozgrzewała ciało tak wspaniale, że szybko zapomniałem, że za drzwiami jest zima.

- Czym mogę wam służyć? - spytała.

- Mój przyjaciel, Dietrich, ma do ciebie sprawę - odpowiedziała Erwina.

- Słucham więc.

- Otóż pani, okazało się, że muszę opuścić Nuln w tej chwili, nie tracąc czasu. Jak wiesz, jest to niemożliwe tradycyjnym sposobem, gdyż bramy miasta otwiera się dopiero wiosną.

- Czyżbyś miał panie jakiś grzech na sumieniu, że tak szybko chcesz stąd wyjechać?

- Cóż, powiedzmy, że jeśli nie wyjadę, to będzie to rzeczywiście poważny grzech.

- I chciałbyś, bym pomogła ci wyjechać przy użyciu magii, czyż nie ?

- Tak pani, jednak jeśli stanowi to dla ciebie kłopot, to wiedz, że mój ojciec nie należy do ubogich ludzi...

Chwilę patrzyła na mnie badawczo.

- Niech pan przygotuje wszystko do drogi i jutro tu przyjedzie. Zdaje pan sobie sprawę z trudności, jakie napotka pana podróż?

- Nie obawiam się żadnych trudności, pani. Ile będzie mnie to kosztować?

- Nic. Niech pan przyjedzie jutro, wczesnym rankiem.

Wypiliśmy herbatę i pożegnaliśmy się. Kiedy opuściliśmy dom Marii, wezwałem dorożkę.

- Dziwi mnie, że nie chciała zapłaty - powiedziałem.

- Mnie nie. - Erwina była jak zwykle uśmiechnięta - Od razu dostrzegła, jaki masz cel.

- Co masz na myśli?

- Choć może na to nie wygląda, to pamiętaj, że to jedna z najpotężniejszych czarodziejek tego miasta. Jeśli chciała czegoś się dowiedzieć, to dowiedziała się.

- Czytała w moich myślach?

- W pewnym sensie. Ale nie bój się, twoja tajemnica pozostanie tajemnicą.

Powóz zatrzymał się przed jej domem. Erwina wysiadła.

- Erwi, jeszcze raz dziękuję ci za wszystko.

- Drobiazg - powiedziała - Znajdź ją i bądźcie razem szczęśliwi.

Z tymi słowami odeszła.

- Na Richthoffen Strasse! - krzyknąłem do woźnicy.

Resztę dnia zajęło mi przygotowanie ekwipunku. Zapakowałem kilka ciepłych futer, miecz, sto złotych koron i trochę innych rzeczy, potrzebnych w podróży o tej niesprzyjającej porze roku, takich jak: krzesiwo i hubka, lina, suszone mięso, manierka wódki. Wszystko robiłem tak, by nikt nic nie dostrzegł, choć nie było to łatwe.

Kiedy już wszystko było gotowe, siadłem przy sekretarzyku w swoim pokoju, wyjąłem kartkę papieru, zanurzyłem pióro w inkauście i napisałem list, w którym choć nie wyjaśniałem wprost powodu wyjazdu, to pisałem, że jest to sprawa życia i śmierci, która wymaga, bym nie trwonił czasu. Choć wiedziałem, że taki list raczej nikogo nie uspokoi, to czułem się lepiej, kiedy następnego dnia, wczesnym rankiem, zostawiłem go w swoim pokoju. Wyprowadziłem konia i jadąc przez ulice śpiącego jeszcze Nuln, pojechałem do Marii.

Wrota otworzył mi sługa. Wjechałem na podwórze. Tam po śniegu nie było śladu. Maria stała ubrana tak, jak powinna być ubrana czarodziejka. Długa, błękitna szata, w którą ubrana była po szyję, ozdobiona była różnymi cudacznymi symbolami. Na głowie miała tiarę, wykonaną z nieznanego mi metalu. Naprzeciw niej, na ziemi, znajdował się krąg sporej szerokości, utworzony z zielonych kamieni.

- Witam, panie pułkowniku - przywitała się, a gdy odpowiedziałem, rzekła: - Niech mi pan wskaże miejsce, w które chce się pan przenieść.

Sługa podał mi mapę z okolicami Nuln. Wskazałem więc najdalszy kraniec drogi, wysuniętej na południe. Maria spojrzała i powiedziała:

- Proszę wjechać w ten krąg i zawiązać na chwilę oczy swemu wierzchowcowi, bo to co się stanie, może go wystraszyć.

Wyjąłem opaskę na oczy, którą przygotowałem dla konia na wypadek zamieci i założyłem mu na oczy.

Zaczął się czar. Maria wypowiedziała kilka obcych mi słów. Z jej dłoni popłynęły dwa strumienie światła, które podążyły ku kręgowi. Kiedy tam dotarły, kamienie podchwyciły je i cały krąg wokół mnie eksplodował wielobarwnym kołem blasków, które obracały się. Sam zmrużyłem oczy, gdyż wszystko działo się coraz szybciej. Niemal czułem podmuch, który wytwarzał wirujący krąg barw. Wtedy zrozumiałem, że to już nie krąg. Uderzał we mnie zimny wiatr, a ja stałem na trakcie, skierowanym na południe.

Wszechogarniający ziąb uderzał we mnie i w mego rumaka ze wszystkich stron. Jednak ja nie zamierzałem ustąpić. Uparcie brnęliśmy przez wysoki śnieg. Choć wiatr wiał wściekle i uderzał falami śniegu i zimna, jakby chciał zawrócić mnie z drogi, to wiedziałem, że teraz nie ma już odwrotu. I nawet jeśli pojawiała się chwila, w której wydawało mi się, że to już koniec, że zginę tutaj, to wystarczyło, że przywołałem obraz Genevieve, a już po chwili znowu niestrudzenie parłem dalej. Dzięki czarom Marii przeniosłem się w miejsce, z którego do klasztoru były tylko dwa dni drogi. Przy normalnych warunkach pokonałbym tę trasę w niecały dzień, ale jadąc, szybko zrozumiałem, że teraz potrzebne mi będą co najmniej dwa dni. Obawiałem się zwłaszcza nocy. Pierwszą z nich spędziłem jadąc, jednak wiedziałem, że kolejną noc będę musiał przespać. Inaczej wycieńczenie organizmu okaże się zbyt duże. Toteż kiedy zaczął zapadać zmrok, począłem bacznie rozglądać się za miejscem, w którym mógłbym bezpiecznie przenocować. Ale odnalezienie takiego miejsca w lesie, o tej porze roku, graniczyło z cudem.

W końcu, kiedy ciemność już niemal całkowicie zapadła nad światem, zauważyłem przewrócone drzewo, oparte o konar innego. Podjechałem tam i odgarnąłem spod niego śnieg. Przy pomocy dwóch kawałków płótna i niedźwiedziej skóry, zbudowałem prymitywny szałas. Konia przykryłem skórami, sam zaś wyjąłem krzesiwo i hubkę. Na szczęście zabezpieczyłem je przed zamoknięciem. Teraz należało znaleźć coś, co mogłoby posłużyć za opał. Pod śniegiem znalazłem kilka patyków. Każdy wycierałem dokładnie kawałkiem skóry tak długo, aż były w miarę suche. Długo trwało, nim udało mi się rozniecić ogień. W końcu jednak płomyki zakwitły na kupce patyków i ogień zaczął trzaskać pośród nich. Wyjąłem kawałek suszonego mięsa i popijając łykiem rozgrzewającej ciało i kości gorzałki, spożyłem tę skromną wieczerzę. Rozłożyłem na zimnej ziemi ostatnie z futer i położyłem się otulony nim, dorzucając jeszcze kilka patyków do ognia.

Kiedy się obudziłem, cały trząsłem się z zimna. Czym prędzej rozpaliłem swoje prymitywne ognisko i wypiłem łyk gorzałki. Ciepło rozeszło się po ciele, które stopniowo odzyskiwało czucie. Teraz spojrzałem na konia, który leżał na ziemi. Podszedłem do niego. Już pierwszy rzut oka wystarczył, by potwierdziły się moje najgorsze obawy. Biedne zwierzę nie przeżyło zimna i teraz zamarznięte na śmierć leżało przede mną.

Szybko zrozumiałem grozę sytuacji, w której się znalazłem. Do klasztoru został mi prawdopodobnie dzień drogi. Konno zapowiadał się on nielekko, zaś piechotą było to niemal pewne samobójstwo. Ale z drugiej strony, czy było inne wyjście ?

Zabrawszy ze sobą tylko to, co niezbędne, wyruszyłem w dalszą drogę. Przez cały poranek nie było zamieci, dzięki czemu poruszałem się w miarę szybko, oczywiście biorąc pod uwagę, że brnąłem w śniegu po pas. Jednak wiedziałem, że muszę iść dalej. Koło południa śnieg zaczął sypać gęściej i stało się jasne, że nadejście zadymki jest tylko kwestią czasu.

Zamieć nadeszła godzinę później. Wiatr wył przeraźliwie. Uderzające zewsząd tumany śniegu, wbijały się we mnie, kilkakrotnie omal mnie nie przewracając. Wtedy zza drzew dostrzegłem, pośród szalejącego śniegu, wysoką wieżę. Tak, to już było to miejsce. Ruszyłem szybszym krokiem. Jednak nagle, moja noga zapadła się w jakąś dziurę pod śniegiem. Przewróciłem się. Starałem się podnieść, ale moje ręce jedynie zapadały się w śniegu, nie dając żadnej podpory dla reszty ciała. Chwytając powietrze, wytężyłem wszystkie siły. Z trudem udało mi się podnieść. Widoczność była coraz słabsza i wieża, którą niedawno jeszcze widziałem całkiem wyraźnie, teraz na powrót stała się niewidoczna.

Wtedy stało się coś dziwnego. Pośród drzew dojrzałem świtało. Nie było ono duże, jednak mimo wszechogarniającej bieli, widziałem je całkiem wyraźnie. Skierowałem się ku niemu, ładując w to resztki mojej energii. Po chwili znalazłem się na brzegu lasu. Przede mną znajdował się klasztor, położony na oblodzonym teraz jeziorze. Rzuciłem się do biegu. Nie zastanawiałem się nad źródłem tamtego światła, którego teraz już zupełnie nie widziałem. Po prostu biegłem. Potknąłem się, lecz wstałem i biegłem dalej. Byłem już u bram, kiedy przewróciłem się po raz ostatni. Chciałem się podnieść, ale nie miałem już na to sił. Ich resztką chwyciłem róg i przyłożywszy do zmarzniętych ust, zagrałem na nim, zużywając resztkę powietrza jak, mi została w piersi.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.