Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Brave: Journeyman

Rozdział VI

Autor:Setsuna
Serie:Warhammer Fantasy
Gatunki:Akcja, Dramat, Fantasy, Przygodowe, Romans
Uwagi:Przemoc
Dodany:2008-05-26 16:24:16
Aktualizowany:2008-05-26 16:24:16


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Wesele zakończyło się następnego dnia. Cały dzień zajęło sprzątnie po nim. Jednak ja miałem sprawę, z którą nie mogłem dłużej czekać. Udałem się na zamek, do księcia elektora. Poprosiłem o posłuchanie i co dziwne, otrzymałem je od razu.

Komnata, w której zostałem przyjęty, nie była z pewnością główną salą audiencyjną, ale nie znaczyło to bynajmniej, że była skromna. Graf Albreht nigdy nie należał do ascetów, lubił otaczać się sztuką, wśród artystów uchodził za mecenasa, czym zdaniem mieszkańców miasta, ściągał do Nuln wielu nierobów. Ale to nieważne. Skłoniłem się nisko i przedstawiłem:

- Pułkownik Dietrich Bamberfeld, wasza książęca mość.

- Słucham więc pana, pułkowniku - odpowiedział książę.

Raczej nie domyślał się celu mojej wizyty.

- Wasza książęca mość - zacząłem. - Minęły już roztopy i drogi Imperium znowu stały się przejezdne. Chaos, zwycięski w zeszłym roku w Kislevie, lada dzień ruszy na nasze ziemie. Po bitwie o Kislev w moim oddziale - Pierwszej Lekkiej Chorągwi Jazdy, pozostało około stu ludzi. Przebywają oni w Altdorfie, gdzie dołączą do nowo przygotowywanej armii Imperium. Proszę waszą książęcą mość o dokonanie poboru rekruta, który umożliwiłby mi uzupełnienie tej chorągwi do pełnego stanu, a także sformowanie dwóch nowych lekkich chorągwi jazdy.

Książe elektor spojrzał na mnie uważnie.

- Wie pan, o co mnie pan prosi? - spytał nagle. - Chce pan, bym wysłał ponad tysiąc żołnierzy gdzieś na wojnę, osłabiając garnizon miejski? Co dzień dostaję raporty o tym, że gdzieś w mieście Chaos uderzył w mieszkańców. A pan chce, bym wysłał tysiąc ludzi gdzieś w siną dal, gdzie zapewne zginą. Tego pan chce?

Teraz w głosie grafa Albrehta, słyszałem już aż nazbyt wyraźną niechęć. Ale obowiązki wobec cesarza kazały mi ciągnąć sprawę.

- Wasza książęca mość powinien wiedzieć, że przysłanie posiłków armii imperialnej to jego obowiązek. - Tu rozgrywałem niebezpieczną kartę, gdyż mogłem go tymi słowami rozjuszyć.

- Taaak, obowiązek - odparł spokojnie. - Moim obowiązkiem jest dbać o to miasto i tę prowincję, a potem dopiero o Imperium.

Wtedy drzwi otworzyły się, a do środka wszedł jakiś oficer straży miejskiej.

- Wasza książęca mość... A niech mnie, to on! - powiedział, patrząc na mnie.

Trochę mną to wystraszyło, gdyż zazwyczaj tego typu zwrotów używano przy rozpoznawaniu ludzi, którzy woleli pozostać nierozpoznawalni.

- Wasza książęca mość, to człowiek o którym rano opowiadałem. Wspólnie z kobietą wyrżnęli hordę mutantów.

- To prawda? - spytał książę.

- Tak.

- Z kobietą?

- To moja świeżo poślubiona żona. Dokładniej pobraliśmy się wczoraj.

- Wspaniała noc poślubna: sześciu zabitych mutantów.

- Proszę pamiętać, że moja małżonka jest żołnierzem, tak jak ja.

- Dobrze... Kapitanie Heinrich, proszę przyjść później. Potrzebuję jeszcze kilku chwil.

Kiedy strażnik wyszedł, książę podszedł do rozwieszonej na ścianie mapy Starego Świata.

- Panie Bamberfeld, pozwoli pan, że spytam: Za czyjego żołnierza pan się uważa?

- Jestem żołnierzem Imperium, w służbie jego cesarskiej mości, z polecenia waszej wysokości - wyrecytowałem.

- Hmmm... A gdybym zwolnił pana z dwóch pierwszych powinności?

- Takie polecenie mogę przyjąć tylko od jego cesarskiej mości.

- Słusznie. Panie Bamberfeld, wbrew temu, co mówi o mnie ulica, cenię także odważnych i bitnych ludzi. Jedyne co mogę panu zaoferować, to pozwolenie na wyjazd do Altdorfu z dwiema setkami jazdy. To wszystko, rozumie pan, nie mogę dać panu więcej ludzi. Teraz jednak proszę słuchać mnie pilnie. I przy okazji proszę przekazać te słowa cesarzowi.

- Nie lepiej napisać list?

- To co teraz panu powiem, nie powinno znaleźć się na papierze. Zaraz pan zrozumie. Proszę spojrzeć na mapę. Oto Imperium. - Zakreślił dłonią obszar całego państwa. - A oto nasze cztery granice: północna, południowa, wschodnia i zachodnia. Która według pana jest najbardziej niebezpieczna?

- Wschodnia - odpowiedziałem bez wahania.

- Nieprawda, panie pułkowniku. - Te słowa zaskoczyły mnie. - Chaos jest wrogiem groźnym, jednak jest wrogiem, o którym wiemy. Najgroźniejsza jest ta granica. - To mówiąc, przejechał dłonią po granicy bretońskiej i widząc niedowierzanie w moich oczach, kontynuował. - Bretonia nie wsparła Imperium w tej wojnie i tego nie zrobi. Wie pan dlaczego?

- Boją się o swoich ludzi i chcą osłabić Imperium.

- Częściowo racja. Byłem w Bretonii przez rok. Rok gościłem na bretońskich dworach, u bretońskich książąt, szlachty. Poprzysięgłem sobie tam nigdy nie wracać. Bretonia to kraj równie ohydny, jak Sylwania przed Karlem Franzem. Czy wie pan, że na niektórych bretońskich dworach kulty Chaosu są półoficjalne? Zarzuca się zepsucie arystokracji Imperium. Ktoś, kto tak robi, powinien udać się tam! Prawie trzy czwarte szlachty Bretonii wspiera skrycie Chaos. Nie robią tego otwarcie, bo boją się reakcji prostych ludzi i armii. Ale to prawda! Kiedy armia Imperium teraz ruszy na wschód, Bretonia zrobi wszystko, by pogrążyć Imperium !

- Ale jak? Przecież rycerze bretońscy nie będą walczyć ramię w ramie z orkami i mutantami, nawet gdyby ich dowódcy im kazali!

- Słusznie. Jednak kiedy Imperium zachwieje się, to Bretonia je popchnie. Jak? Zamkną granice, każąc tysiącom uciekinierów umierać z głodu lub z rąk mutantów. Niby idąc z pomocą, zajmą zachodnie rubieże Imperium, a następnie oddadzą je w łapy wroga. Sposobów jest wiele. Jeśli cesarz chce wojny na wschodzie i chce coś osiągnąć, niech najpierw zabezpieczy wschód. To wszystko. Ludzi otrzyma pan jutro, tu na zamku. Proszę przekazać moje słowa jego cesarskiej mości.

Skłoniłem się i żegnając, opuściłem komnatę, a wkrótce potem i zamek.

W domu perspektywę wyjazdu wkrótce po ślubie, przyjęto z mieszanymi uczuciami. Choć wszyscy to doskonale rozumieli, to jednak nie podobało się to nikomu. Prawie nikomu. Bo ja i Genevieve mieliśmy inne zdanie. Przekazałem jej wszystkie słowa księcia elektora, a ona przyznała im rację.

Następnego dnia bramy Nuln opuściło dwustu jeźdźców, z nami na czele. Owe dwie setki składały się z w miarę doświadczonych ludzi, nierzadko strażników dróg, których praca w tych czasach była niemal samobójstwem. Nie musieliśmy się obawiać napadu, bo nawet w skrajnie niebezpiecznych czasach, stanowiliśmy realną siłę. Do Altdorfu był tydzień jazdy, jednak wydawało mi się, że powinniśmy skrócić ten czas do pięciu dni. Z tego powodu nie zabrałem ze sobą wozów z żywnością. Każdy z żołnierzy wziął ze sobą maksymalną ilość prowiantu, a w razie braków trzeba było zaopatrywać się w drodze.

Wszędzie witała nas cisza. Niegdyś ruchliwe trakty, dziś były zupełnie puste. Wszystkie karczmy, zajazdy i wsie otoczone były chociaż prymitywnymi umocnieniami, a nie raz widzieliśmy je zamienione w prawdziwe twierdze. Nie to było jednak najlepszym świadectwem tych ponurych czasów.

Zdarzało nam się mijać miejsca, w które Chaos już uderzył. Pamiętam wieś, której popioły już wygasły, kiedy do niej dotarliśmy, a mimo to widok był potworny. Wszyscy byliśmy ludźmi wojny, każdy widział niejednego trupa, czy wybebeszone zwłoki, ale widok tych ciał, ludzi, którym nie dano nawet szybko umrzeć, był czymś, czego długo się nie zapomina. Widzieliśmy zwłoki ludzi, którym rozpruto brzuchy, a wnętrzności przybito do drzewa i kazano biegać wokół niego. Widzieliśmy trupy tak zmasakrowane, że nie sposób było poznać, czy był to kiedyś człowiek. Widzieliśmy zwłoki ludzi, nabijanych na pal przez plecy i powoli umierających w okropnych cierpieniach. Płody wyrwane z łon matek. Dobrze, że Gen nie wjechała ze mną i patrolem do tej wsi. Niektórzy z tego patrolu długo wymiotowali, a i nie mogli zasnąć.

Chaos potrafił jednak uderzyć inaczej. Czwartego dnia drogi jechaliśmy przez zagajnik. Nagle nadjechał puszczony przodem zwiadowca i poprosił, byśmy w kilku ludzi pojechali zobaczyć, co znalazł. Na drzewach w miejscu, do którego nas przyprowadził, wisiało kilkunastu ludzi. Byli tam mężczyźni, ale widać też było kobiety i dzieci. Musieli być niedawno powieszeni, gdyż zwłoki jeszcze nie zaczęły gnić. Mimo to, odjechaliśmy stamtąd jak najszybciej. Niedaleko zagajnika dostrzegliśmy dworek, a raczej jego szczątki. Wjechaliśmy tam. Okazało się, że nigdzie nie było żadnego trupa.

- Pułkowniku - odezwał się Ragnar, jeden z żołnierzy, wcześniej strażnik dróg. - To zapewne zwłoki właścicieli widzieliśmy tam, w lesie.

- Zapewne. Ale kto by to zrobił? Przecież nie Chaos, a zbóje nie troszczyliby się, by ciągnąć jeńców do lasu i tam ich wieszać.

- To prawda - odparła Gen. - Tu nie chodziło tylko o zwykły napad. Popatrzcie - wskazała - wszystko wokół zostało zabrane. Nie tylko rzeczy cenne, ale i meble, narzędzia. To niepodobne do zwyczajnego napadu.

- Masz słuszność. W każdym razie, tu już nie znajdziemy winnych.

Ruszyliśmy dalej. Wieczorem ujrzeliśmy wieś. Jako, że jedzenia nie mieliśmy za wiele, pomyślałem, że zaopatrzymy się tam. Wieś była otoczona częstokołem. Kiedy zbliżyliśmy się, na palisadzie pojawili się uzbrojeni chłopi.

- Odejdźcie stąd! - krzyknął jeden z nich. - Nie mamy już nic!

- Potrzebujemy tylko jedzenia - powiedziałem. - Zapłacimy, jeśli trzeba.

Chłop odwrócił się do kilku innych i zaczęli dyskutować. Wtedy Gen, która jechała koło mnie, szepnęła mi do ucha:

- To oni obrabowali tamten dwór. Popatrz uważnie. - To mówiąc, wskazała mi palcem miecz wiszący u boku jednego albo bogato zdobioną koszulę drugiego. Stopniowo patrzyłem i musiałem przyznać jej rację. Zbyt wiele rzeczy tu się zgadzało.

- Chłopie! - krzyknąłem. - Skąd masz ten miecz?

Tamten się wyraźnie zmieszał.

- A co panu do tego?

- Mów, jak pytam!

- Nie powiem! Odjedźcie stąd!

- Formuj szyk - krzyknąłem do swoich. - Szykować się do szarży!

Oddział w mig ustawił się w linię.

- Ci wieśniacy wymordowali mieszkańców dworu, który mijaliśmy dziś, a którego mieszkańców powieszonych widzieliście w lesie - powiedziałem, zwrócony do frontu moich jeźdźców. - Nie bierzemy jeńców! Naprzód!

Linia zafalowała i dwie setki konnicy ruszyły do szarży. Chłopi, skryci za częstokołem, trwożnie patrzyli, jak pośród hałasu kopyt dwustu koni, ku ich wiosce nadciągała śmierć. Ich palisada mogła zatrzymać mutanty albo gobliny, ale nie nasze konie, które nad nią przeskakiwały bez kłopotów. Wpadliśmy do środka, jak burza. Wszyscy wieśniacy rzucili się do ucieczki. Pojedynczy próbowali się bronić, widłami lub rzadziej jakąś prawdziwą bronią, jednak nie mieli szans w walce z wyćwiczonymi żołnierzami. Padali, jak trawa ścinana kosami. Krew lała się strumieniami. Ciała były tratowane przez konie. Rannych, którzy padli na ziemię, czekał ten sam los. Ktoś chwycił pochodnię i przyłożył do strzechy jednej z chat. Ta zapłonęła szybko. Od niej zaczęły zajmować się następne. Krótko potem cała wieś płonęła, a pomiędzy zgliszczami chat, leżał czerwony dywan ciał. Wyjechaliśmy stamtąd zaraz po dokonaniu rzezi. Z oddali spojrzałem na nasze dzieło.

Wieś płonęła. Genevieve podjechała do mnie.

- To nasza robota - powiedziała z wyrzutem w głosie, patrząc na płonące zgliszcza.

- Nie mogliśmy inaczej, kochana.

- To nie była walka - powiedziała. - To była masakra.

- To, co oni zrobili z tamtymi we dworze, nie było niczym lepszym. Wymierzenie kary było naszym obowiązkiem, czy tego chcieliśmy, czy nie.

Wieś już dogasała, kiedy odjechaliśmy w mrok.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.