Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Cień czarownicy

Szubienica

Autor:andriu
Korekta:Dida
Serie:Saga o Ludziach Lodu
Gatunki:Fantasy, Mistyka
Uwagi:Fusion
Dodany:2009-01-20 12:03:21
Aktualizowany:2009-01-20 20:49:21



Norwegia, rok 1581

Kiedy dżuma zaatakowała miasto, ludzie umierali niczym ptaki podczas silnego, nie ustępującego przymrozku. Śmierć czaiła się wszędzie, zaglądając do każdego domu, nie omijając bogatych i biednych, bo chociaż istniały różnice klasowe, to teraz granice te wyraźnie się zacierały. W ten dziwny, naznaczony ponurym mrokiem i zapachem czającej się w pobliżu śmierci czas, wszyscy stawali się równi… W obliczu śmierci ludzie w końcu zapominali o bogactwie, gdyż nawet ono nikogo nie potrafiło uchronić przed nadchodzącym najgorszym...

W ten dzień, mroźny, zimowy, tylko z jednego komina unosił się dym, lecz w tę stronę ludzie woleli raczej nie patrzeć… Najlepiej traktować to tak, jakby żaden dom w tym miejscu, położonym daleko w lesie, nie istniał, bo chociaż daleko, to jednak budził wstręt i obawę przed jego jedyną mieszkanką…

Osłabieni chorobą ludzie rzadko kiedy wstawali z łóżka, niezdolni do jakichkolwiek wysiłków, a ci, co czuli się zdrowi, będący jeszcze na siłach, ogarnięci strachem, leżeli w swoich posłaniach, nie wychylając nosa z domów, które zamknięte stały pogrążone w ciszy i spokoju, jakby wtedy dżuma była w stanie przejść obok nich niezauważenie. Jakby w ten sposób można było ją oszukać.

Dżuma zaś była bystrzejsza. Zamknięte drzwi nie stanowiły dla niej żadnego problemu w zaatakowaniu kolejnej osoby.

Kiedy zaraza krążyła wokół już kolejny miesiąc, w ludziach pozostawało coraz mniej życia i wiary w jutro. Coraz więcej ich umierało, aż w końcu nie można było nigdzie doszukać się śmiechu dzieci i ludzkich głosów. Zamarła praca i jakiekolwiek życie. Najpierw umierali słabsi i biedni, ci bowiem byli najbardziej bezbronni i narażeni na atak niewidzialnego stwora, czającego się w powietrzu. Wychudzone biedą ciała nie potrafiły oprzeć się sile zarazy. Później przyszła kolej i na tych silniejszych, zdrowych i bogatych…

Daleko w lesie ciemny cień, tuż przy małej starej chacie, poruszał się w niezdarnie w oddali. Z komina nieustannie sączył się cieniutki dym…

W jednym z domów przy życiu pozostała już tylko jedna kobieta, trzymająca w ręku dopiero co narodzone dziecko. Mała leżała cicho w ramionach osłabionej matki, jakby wyczuwając, że oto na świecie dzieje się coś niedobrego.

Osłabiona matka po tygodniach wegetacji bez większej ilości jedzenia, po uciążliwym porodzie, nie miała już pokarmu. Jej piersi stały się zwiotczałe, potem suche i nawet kropla mleka z nich nie pociekła po urodzeniu małej, choć ugniatała je, aż ból wyciskał łzy. Dziecko wyczuwało czające się zło i dlatego pozostawało ciche w ramionach młodej matki. Powoli ginęło w rękach cierpiącej kobiety.

Kiedyś niebieskie oczy kobiety, teraz stały się szare i puste w środku, pozbawione nadziei i skrywające ogromny smutek.

- Wybacz mi - szeptała - wybacz.

I chociaż ją i jej córeczkę zaraza jeszcze nie zaatakowała, to jednak wycieńczony głodem organizm nie miał siły bronić się przed śmiercią, zimnem i chłodem, wdzierającym się wszędzie, gdzie tylko się dało, do każdego kąta, przechodząc przez najmniejsze szczeliny.

Naraz kobieta, choć wzrok zakrywała jej szara mgła, zauważyła przez okno dym, unoszący się z daleka, z głębi ciemnego lasu. Smużka czerni snuła się powoli, jakby sennie i leniwie w górę. Przeżegnałaby się, gdyby tylko miała więcej siły, lecz nie zdołała. Organizm odmawiał posłuszeństwa. Była więźniem własnego ciała. Wiedziała bowiem skąd pochodzi dym i mimowolnie wstrząsnęła się z odrazą.

- Spójrz w inną stronę - mówiła do siebie. - Więcej tam nie patrz.

Lecz nie potrafiła się przemóc, aby nie patrzeć. Dym oznaczał jedno - ciepło, a ciepło zaś - życie. Jakże pragnęła podarować swemu dziecku szczęśliwe życie, odrobinę ciepła, ale w tej chwili nie była w stanie. Wszyscy pomarli i tylko ona jedna przeżyła z całej rodziny. Nieustannie miała w pamięci ich martwe, blade twarze. Teraz czekała kiedy i na nią przyjdzie czas…

Minęła cała doba zanim zauważyła, że dziecko już tylko prawie niedosłyszalnie oddycha w jej ramionach. Było takie ciche, takie spokojne. A kiedy dotknęła małej rączki, przeraziła się nie na żarty, ciałko dziecka było lodowato zimne. Po jej twarzy nie płynęły już łzy, organizm nie miał sił na żadną, jakąkolwiek reakcję. Dusza jednak płakała rozdzierająco.

Kobieta w czasie, gdy chwyciły ją pierwsze skurcze, upadła pod stół, boleśnie raniąc się w głowę. Na jakiś czas straciła przytomność. Obudził ją dopiero kolejny skurcz, gdy dziecko przychodziło już na świat. Dom pełen martwych i ciemność, zapadająca nad światem, przeraziły ją. Z bólu zagryzała wargi, aż poczuła smak krwi, resztkami sił trzymała się nóg stołu, powstrzymując się przed krzykiem. W drugiej izbie leżeli martwi członkowie jej rodziny, krzyk w domu, gdzie śmierć zbierała swe żniwo, wydawał jej się nie na miejscu, był jakby profanacją tych, którzy jeszcze niedawno prowadzili tu spokojne, ustatkowane i w miarę szczęśliwe życie.

Po długich minutach, ciągnących się niemiłosiernie, niczym godziny, w bólu i z pierwszym i jedynym krzykiem, na świat wydała dziecko.

Bała się. Nie o siebie, ale o tę małą istotkę, spoczywającą w jej ramionach, słabą i zimną, oddychającą z trudem.

Ciało Ingrid trawiła gorączka. Ciepło rozchodziło się po całym ciele. Złe ciepło. Gdyby tak nie nadeszła ta przeklęta zaraza, gdyby…

Wspomniała swą rodzinę, kiedy jeszcze wszyscy żyli przed dżumą, kiedy jeszcze wszystko wyglądało inaczej, życie stało przed nią otworem, a nieokiełznane marzenia roiły się w głowie.

Teraz marzenia prysnęły, pozostawiając strach przed śmiercią. Strach, że pozostawi swoje dziecko na pastwę losu lub, co gorsze, umrze, widząc najpierw śmierć dziecka, któremu wczoraj dała życie. Nie może być nic gorszego, niż być zmuszonym przypatrywać się dopiero co urodzonemu, konającemu w ramionach dziecku.

Właściwie powinna nie chcieć tego dziecka, zważywszy na jego ojca i sytuację, w jakiej zostało poczęte, lecz nie potrafiła. Ojcem małej był kat, o którym mówiono, że jest synem zła, opętanym przez szatana, jego najlepszym pomocnikiem. Bo to on sprowadzał złemu najwięcej dusz z tego ludzkiego padołu. Nikt nie wiedział jaki kat jest przystojny, bo nikt nie widział nigdy jego twarzy, skrywanej pod czerwonym kapturem, a w czasie gdy żył na uboczu, nie wykonując swej pracy, ludzie bali się podnieść na niego wzrok. Nikt… Ingrid jednak wiedziała, jak wygląda i nie był to straszny widok, wręcz przeciwnie. Pokochała go od tamtego czasu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła go nad jeziorem, tak przystojnego, osamotnionego. Oddała się mu wtedy i nigdy tego nie żałowała, zatrzymując to w sekrecie dla siebie, chowając w najgłębszych zakamarkach swej młodej duszy, by tam, w skrytości, móc pielęgnować piękne wspomnienie i rozwijać jedyne w swoim rodzaju uczucie.

Gdzie się podział teraz? Czy nie zamierza do niej przyjść pod osłoną nocy? Czy to aby nie było z jej strony szaleństwem oczekiwać go każdego dnia? Tak bardzo jednak pragnęła wierzyć w niego i w to co jej obiecał...

Dzisiejszej nocy po raz pierwszy zapłonęło ognisko nieopodal chaty, gdzie leżała wychudzona kobieta z nowo narodzonym dzieckiem. Tyle martwych ciał, leżących wszędzie i zaraza, panosząca się wokół sprawiło, że palono ludzkie zwłoki, obawiając się wybuchnięcia jeszcze większej epidemii. Nie było ludzi, którzy wykopaliby w zmarzniętej ziemi odpowiednią ilość grobów, dlatego postanowiono wrzucać ciała wprost do ognia. Ten jako jedyny był zdolny oczyścić miasto z zarazy i takiej ilości martwych.

Nawet po domu rozchodził się zapach śmierci, wiele dni bowiem już leżeli tam martwi członkowie jej rodziny

Ingrid wstała ostatkiem sił. Zakręciło jej się w głowie, tak długo leżała nieprzytomna i bez sił. Musiała uważać, aby nie upaść, zdrętwiałe nogi nie chciały słuchać, wymęczone porodem ciało bolało wszędzie. Miała wrażenie jakby cała chata się na nią zapadła, tak źle się czuła. Była skostniała i zmęczona. Dziewczynka leżała jak martwa, nie poruszała się. Kobieta przyłożyła ucho do ciałka dziecka i posłuchała bicia serca. Biło, lecz bardzo cicho i powoli, jakby zaraz miało przestać.

- Pozwól jej żyć, Boże. Uratuj moje dziecko - błagała.

Zatoczyła się, gdy mrok wtargnął w głąb jej głowy i runęła z powrotem na ziemię. Co dziwne - nie odczuła przy upadku żadnego bólu. Siłą woli podniosła się jeszcze raz.

Utrzymując się na czworakach, otuliła małą grubą derką, następnie w jeszcze jeden wełniany koc i z trudem sama nałożyła na siebie płaszcz, zawieszony na drzwiach. Rozejrzała się przed wyjściem po izbie, grymas bólu rozlał się na jej twarzy. Tyle pięknych wspomnień i tyle cierpienia jednocześnie. Wiedziała, że widzi to po raz ostatni. Już tu nie wróci. Ludzie przed śmiercią czują zbliżający się koniec, mawiała babka. I miała rację, bo teraz takie odczucie pojawiło się w jej głowie. A więc nadchodzi najgorsze...

Minęła wieczność, zanim wyszła na skąpaną w śniegu i mrozie ulicę. Mieszkali poza obrębem miasta, więc nie musiała się obawiać, że zostanie zatrzymana przez strażnika, stojącego przed bramą. Miał za zadanie kontrolować przychodzących i wychodzących, jednak prawda była teraz taka, że nikt nie mógł do niego zostać wpuszczony, tak samo jak nikt nie mógł go opuścić.

Jej dom znajdował się za wzgórzem, nieopodal bram miasta, niegdyś domy te należały do niego, ale z czasem brama powstała w innym miejscu niż wcześniej planowano, dlatego też zmalała granica i mieszkańcy zostali poproszeni o przeniesienie się w inne miejsce, lecz któż by się na to zdecydował? Nikt!

Teraz z daleka widziała wielkie języki ognia, unoszące się wraz z chmarami dymu w górę białego nieba. Musiała powstrzymać się całą pozostałą siłą woli, aby nie obrać tamtego kierunku. Nie, ona musiała iść w przeciwną stronę. Będzie dobrze. Da sobie radę. Wytrzyma. A może nie... „Myśl o dziecku, po prostu myśl o dziecku. Musisz mu pomóc.”

Powoli poruszała się naprzód, krok za krokiem, bacząc na pokrytą lodem, skostniałą ziemię. Nogi bolały, a stopy w letnich trzewikach sztywniały coraz bardziej. Poruszanie się sprawiało wiele trudności. Mróz szczypał w policzki, nie czuła nosa, a dłonie trzymające dziecko po chwili nie były w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Tak jak się zamknęły, tak już pozostały.

Wiał zimny wiatr. Dzięki Bogu za to, że nie pada śnieg, inaczej byłaby stracona. Lecz podziękowania zdały się na nic, bo już po chwili z nieba spadł na jej czerwony, zmarznięty nos, pierwszy płatek śniegu.

Po chwili śnieg rozpadał się na dobre i wraz z wiejącym wiatrem wdzierał się niemalże wszędzie, przesłaniał widok. Powoli traciła orientację w terenie, a mgła przed oczyma jeszcze bardziej utrudniała jej widoczność.

W pewnej chwili rozległ się krzyk. Zatrzymała się, lecz nie była zdolna odwrócić się, by popatrzeć, kto tak krzyczał. Ruszyła dalej, nie mogła się zatrzymywać, nie powinna. „Pamiętaj o dziecku. Pamiętaj o dziecku...” Co rusz opierała się o stojące obok drzewa, mając nadzieję, że może na chwilę pomogą jej nie upaść, dodadzą trochę sił. Opierała siną twarz o zmarzniętą korę, oddychając jak po szaleńczym biegu, a słaba para unosiła się z jej otwartych ust, co oznaczało, że jeszcze żyje. Jak daleko? Jak długo jeszcze? Czy odmawiające posłuszeństwa nogi wytrzymają jeszcze i poniosą ją dalej, czy też za chwilę nie wykonają żadnego ruchu, zmuszając ją do pozostania w tym samym miejscu?

Wtedy coś ciemnego przebiegło tuż przed nią. Przestraszona, nie wiedziała co począć. „To znowu jakieś przywidzenia” - pomyślała. Szaleństwo. Ojciec mówił jej, że jest tak samo szalona jak jej babka i matka. Były opętane przez złego, tak powiadał. Lecz przecież to nie mogła być prawda. W każdą niedzielę chodziła do kościoła, wierzyła w Boga i starała się nie grzeszyć ani myślą, ani też uczynkiem. Tylko raz stało się coś, co podłamało ją w jej wierze, a odpowiedzialny za to był on. Kat. Kochanek i ojciec jej dziecka. To jednak w jej myślach nie należało do złego, ponieważ była to najpiękniejsza chwila w jej życiu. Coś, co pozwoliło jej wierzyć w lepsze jutro. Miłość bowiem potrafi wyzwolić w człowieku te najpiękniejsze myśli, dobrą wiarę oraz nadzieję. Tak stało się w jej przypadku.

Powoli przedzierała się dalej, starając się nie słyszeć głosów udręczonych dusz. Wtedy jednak niezwykła zjawa stanęła tuż przed nią, zagradzając jej przejście. Długie, szponiaste palce wyciągały się do niej, próbując dotknąć dziecka.

- Odejdź! - szepnęła.

Jednak zjawa nadal stała przed nią, zbliżając się coraz bardziej. Ingrid opierała się o drzewo, musiała bardzo uważać, by nie stracić równowagi.

- W imię Boga, nakazuję ci odejść w spokoju! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...

Zjawa zniknęła natychmiast z ostrym krzykiem.

„Co się ze mną dzieje” - zastanawiała się. - „Umarłam albo właśnie umieram.” Lecz nie umarła. Wiedziała, że musi coś zrobić, nie może się poddać. Dziecko zasługuje na życie. Ono musi żyć! To dziecko wyjątkowe! Zrodzone w bólach, ale poczęte z wielkiej miłości. Uratuje je nawet za cenę własnego życia!

Gdzieś tam w wysokich górach, daleko, cały dzień drogi stąd, w lodowej dolinie, żyły wyrzutki społeczeństwa. Mordercy, zbiegli więźniowie, oszuści i ludzie wyjęci spod prawa. Tam mieszkali również Ludzie Lodu, lecz nikt nie wiedział czy to prawda, od dawien dawna takie krążyły tylko legendy. Kiedyś pragnęła tam się dostać, słyszała bowiem, że mieszkają tam wiedźmy i czarodzieje, oni by jej pomogli pozbyć się ciężaru, jaki na niej spoczywał. Może wtedy zakończyłyby się cierpienia i głosy nareszcie zamilkły? Może właśnie tam istniał ktoś, kto zrozumiałby ją, okazał pomoc i również dał zrozumienie? Czasami miała tego wszystkiego dosyć. Czasami chciała z tym wszystkim skończyć. Teraz było już za późno. Musiała uratować swoją córeczkę. A czas naglił...

Przedzierała się pośród zawieruchy niemal cały dzień. Nie czuła już nóg, rąk, nie potrafiła otworzyć ust i zastanawiała się, jak to możliwe, że potrafi jeszcze poruszać zmarzniętymi nogami, jak to możliwe, że potrafi jeszcze iść. Silna wola jednak była w niej wielka, więc parła naprzód.

Posuwała się od drzewa do drzewa, byle dalej, byle tylko iść...

Śnieg nie przestawał padać, wiatr nie przestawał wiać. W końcu znalazła się w głębokim lesie, zapadała już ciemność, a ona nie wiedziała dokąd ma iść, już dawno straciła orientację w terenie, zgubiła się. Czy jej serce jeszcze biło? Czy tliła się w niej iskierka życia, czy tylko śni, bo znalazła się już poza życiem?

W lesie robiło się coraz ciemniej. Zaspy śniegu okazywały się zdradzieckie, raz za razem w nie wpadała. W pewnym momencie zatrzymała się i oparła o drzewo. Ledwo oddychała. Z trudem otworzyła oczy. Przed nią stała postać. Nie wiedziała czy to kobieta, czy mężczyzna. Wpatrywała się w nią twarz z ciemnymi oczodołami, koścista czaszka bez włosów kiwała się w prawo i w lewo, a łachmany, w jakie była odziana postać, powiewały na wietrze. Czuła jak ją coś przyciąga do tej istoty. Powoli zaczynała tracić ostatnie siły, to życie z niej uchodziło. Z trudem przełknęła ślinę. Siłą woli otworzyła usta, z których wydarł się tylko cichy szept, nie przypominający jej naturalnego głosu.

- Sprowadź Zorinę...

Tylko tyle w końcu udało się jej wypowiedzieć, po czym osunęła się na ziemię, zapadając się w białym, puszystym śniegu. Postać w mig zniknęła, a płatki przedostające się przez łyse konary drzew, spokojnie opadały na jej leżące bezwładnie ciało...


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze
  • Morgi-Anna : 2012-06-16 18:19:44
    :O

    Prześwietne. czytałam kilka razy sagi sandemo i myślałam, że to było skopiowane ;)

  • Joanne : 2012-03-06 21:53:32
    ***

    Naprawdę dobre i stylizowane na Sandemo. Na początku, kiedy to czytałam, myślałam, że jest to twórczośc Margit.

    Czekam na więcej.

  • Nakona00 : 2011-11-07 22:16:40

    Niesamowite, że ktoś prócz mnie czyta Ludzi Lodu :3

    Opowiadanie jest w porządku jednak nie przeczytałam całego. Poporstu nie dałam rady, nie zaciwkawiło mnie to tak bardzo... Jest to zupełnie tak jak wątek z Vilemo, (tak chyba miała na imię) który mnie niesmowicie nudził i wręcz opuszczałam kilka linijek że by wreszcie skonczyc, a ta *khem* kobieta dalej żyła! Tutaj zaczęłąm czytać *bla* *bla* i koniec, zatrzymałam się w momencie jak było "blade twarze" (czy coś w tym rodzaju). Masz bogate słownictwo i to jest duży plus, ale jednak sam tekst mnie nie zaciekawił... A może to ja jestem jakaś wymagająca? Powodzenia ^^

  • andriu : 2009-01-25 14:27:36

    Jak to się mówi, każdemu niedogodzisz. Jęsli wieje nudą, cóż może ma wiać z początku. Jeżeli chodzi o Margit Sandemo, według mnie pierwszy tom był też nudny, może nawet jeden z najgorszych. Silje nie wywarła na mnie jakiegoś powalającego wpływy. BYła nijaka. Ale to też moje odczucie.

    Cieszę się że pomimo że się nie podobało, coś jednak się spodobało. Pozdrawiam.


    Zedytowano.

    Moderacja

  • Sansara : 2009-01-22 21:56:14
    średnie

    To jest nudne. Zbyt powolne, niekonkretne. Cechą charakterystyczną u pani Margit Sandemo są bohaterowie, których lubisz już od pierwszych chwil. Twoja Ingrid jest mi kompletnie obojętna. Nie rób z niej ofiary losu, daj jej jakiś charakter. Nie dramatyzuj przesadnie, nie mów czytelnikowi co ma czuć, niech sam "dopisze swoją część".

    Z pozytywów: udało ci się oddać klimat oryginału. Masz spójna wizję całości i umiesz ją przekazać. Czytając można się przenieść do Norwegii, wczuć w to.

    Jest dobrze, ale bez wątpienia może być lepiej.

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze