Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Sailor Moon: Mirai Densetsu

III - The Mindfields - 3: Michiru II: Ćma i płomień świecy

Autor:Kyo
Serie:Sailor Moon
Gatunki:Akcja, Cyberpunk, Dramat
Uwagi:Alternatywna rzeczywistość, Przemoc, Erotyka, Wulgaryzmy
Dodany:2009-05-19 23:13:34
Aktualizowany:2009-05-19 23:13:34


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Wyrzuciło ją automatycznie w chwilę po tym, kiedy protect wykrył wyczerpanie zapasów w podłączonym do jej żył kelnerze. Jęknęła z bólu i zwinęła się w kłębek na mokrej od potu podłodze z całych sił starając się nie zwymiotować. Drżącymi jak w febrze rękami wyrwała protecta z gniazda na skroni i rzuciła go gdzieś... byle gdzie. Pociągnęła przewody kelnera, urządzenie zaprotestowało głośnym piskiem. Szarpnęła jeszcze raz, mocniej, i zwój rurek zakończonych zakrwawionymi igłami pozostał jej w ręku. Strumyczek czarnej cieczy spłynął po nadgarstku plamiąc dywan. Krew.

Załkała i przewróciła się na drugi bok podkulając pod siebie piekące ramię.

Minęły całe wieki zanim ucichł ból i świat przestał wirować przed oczami. Podniosła się niezgrabnie, stanęła na czworaka wpijając palce we włosie dywanu i uniosła głowę.

Matka stała w drzwiach do jej pokoju ubrana w ceremonialną szatę Departamentu Zdrowia Publicznego. Zapewne albo właśnie miała zamiar gdzieś wychodzić, albo przed chwilą wróciła. Patrzyła na nią... po prostu patrzyła, jej kamienna twarz nie wyrażała absolutnie nic. A Michiru patrzyła na nią. Chociaż napięte mięśnie karku błagały o litość, nie mogła oderwać od niej oczu.

- Witaj w domu - powiedziała spokojnie matka i odwróciła się na pięcie.

Liczyła.

Popatrzyła na tarczę zegara kiedy tylko siadła przy stole.

Zebranie sił na rozpoczęcie tej pustej i niepotrzebnej rozmowy zabrało im obojgu prawie dwadzieścia minut. Nie, nie rozmowy. Monologu.

Milczeli przez cały posiłek, rzucając jedynie w jej stronę badawcze spojrzenia. Ignorowała je, udając, że nie obchodzi ją nic poza talerzem. Talerzem! Jego zawartość budziła w niej obrzydzenie. Pieczone mięso. Ryż. Zielenina. Dobre, drogie jedzenie. Prawie naturalne. Ale każdy kęs, który w siebie wmuszała był pozbawiony smaku, przypominał żucie płatów rozgrzanej gumy.

Mimo to zjadła. Zjadła wszystko, spokojnie odłożyła sztućce i wstała.

Dopiero wtedy oprzytomnieli.

- Satsuki - odezwał się sztucznym głosem jej ojciec - Musimy porozmawiać.

- Dopóki mamy okazję. - dorzuciła kąśliwie matka.

Popatrzyła na nich, dwie pary wbitych w siebie, natarczywych oczu.

I usiadła.

Grzeczna, wymarzona córeczka.

Ojciec odetchnął i starannie odłożył na bok swoje sztućce.

- Do tej pory tolerowaliśmy twoje... hmmm... - splótł dłonie i oparł na nich brodę - Twoje hobby. Tolerowaliśmy to, że wydajesz wszystkie pieniądze na ten cały sprzęt.

- Nie chodzi nam nawet o pieniądze. - odezwała się matka, a Michiru popatrzyła na nią spokojnie.

- Chodzi o to - podchwycił ojciec - Że narażasz swoje własne zdrowie, Satsuki. I życie. Ostatnio spędziłaś w Sieci prawie tydzień...

- Pięć dni - poprawiła matka.

- Pięć dni. Bez przerwy. Tak dalej być nie może, rozumiesz? Dlatego wraz z twoją matką zdecydowaliśmy się ograniczyć ci dostęp do Sieci.

Uniósł dłoń i pokazał jej małą, czarną kostkę.

- To tymczasem zostanie u nas, dopóki runnerzy Domu nie założą zewnętrznych ograniczeń. Nie będziesz się nudzić. Znajdziemy ci jakieś inne zajęcie.

Popatrzyła na nich oboje. Wytrzymali jej wzrok.

- To wszystko, Satsuki. - odezwała się matka.

Michiru odwróciła się na pięcie i wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Zatrzymała się przy schodach i spojrzała w wiszące na ścianie lustro. Pociągła, wychudzona twarz o wystających kościach policzkowych. Matowe, zaniedbane włosy. Wyglądała jak zombie. Jedynie jej oczy... ciemne, płonące niezdrowym ogniem mogły należeć do żywej istoty.

Uśmiechnęła się krzywo.

Inne zajęcie? Nie ma innego zajęcia.

Wsunęła rękę do kieszeni i zacisnęła palce na małym, kanciastym kształcie.

[September...]

[September {^_^}: Cześć, Mitch. Jak tam...?]

[Mam prośbę.]

[September {^_^}: Wal.]

[Mogłabym trochę u ciebie pomieszkać?]

[September {^_^}: Eeee... Mitch? Co?]

[OK, nie chcę ci sprawiać problemu.]

[September {^_^}: Nie, nie o to chodzi... Moment. Poczekaj chwilę, OK?]

[Jasne.]

Wyłączył się.

Michiru westchnęła. Sięgnęła po rozpoczęty mail do Phoenixa.

Być może przez pewien czas nie będziemy mogli się widzieć...

Z mieszkania w domu Septembera raczej nie ma na co liczyć... nie mogła go za to winić. Praktycznie miał komplet lokatorów, zaś każdy następny stanowił dodatkowe ryzyko. Zwłaszcza ktoś taki, jak Michiru. Ona pracowała dla Gildii, była więc nietykalna. Ale jej rodzice również pracowali dla Gildii, i to już było spore niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo, przez które wszyscy oni mogli zginąć albo wylądować na Księżycu. Przypomniała sobie, jak September tłumaczył szmuglerowi ze Strefy, dlaczego Gildia nigdy się do nich nie dobierze. Owszem, było w tym wszystkim ziarno prawdy, ale ogromna większość stanowiła efekt obietnicy, którą złożyli sobie niegdyś, pijani w trupa. Tak naprawdę chyba żadne z nich nie wierzyło, że w razie niespodziewanego ataku udałoby mu się wejść do Sieci.

[September {^_^}: Hmmm, Mitch... od kiedy?]

[Najlepiej by było od teraz.]

[September {^_^}: I do kiedy?]

[Najwyżej tydzień.]

[September {^_^}: No dobra. Tylko proszę, błagam, zaklinam... uważaj, do cholery. Jeśli ktoś przywleczesz za sobą jakiś ogon, wszyscy jesteśmy udupieni.]

[Wiem. Dziękuję, September. Jesteś kochany.]

[September {^_^}: Nie ma sprawy. Nie obrazisz się jeśli nie podeślę limuzyny?]

Zaśmiała się pod nosem.

Po prostu wyszła. Wrzuciła wszystkie swoje najważniejsze rzeczy do czerwonej, syntexowej torby i wyszła.

Tuż za przeszklonymi drzwiami apartamentowca zrobiło zakręciło się jej w głowie. Potknęła się, świat zawirował jej przed oczami... wiedziała, że nie da rady utrzymać się na nogach. Usiadła, oparła się plecami o mur i ukryła twarz w dłoniach, próbując odpędzić słabość.

- Satsuki...?

Wyciągnięta dłoń. Długie, smukłe palce. Płynny ruch krótkich, jasnych włosów towarzyszący pochyleniu głowy. Michiru drgnęła, zamrugała oczami.

Dziewczyna, ubrana w staromodną bordową marynarkę i kraciaste spodnie.

Chwyciła ją za ramiona i podniosła na nogi.

- W porządku, Satsuki?

Michiru nie odpowiedziała. Zapach... tak pachniał cynamon. Tak pachniał...

Spróbowała się wyrwać.

Nieznajoma puściła ją, cofnęła się o krok. Michiru zachwiała się, poczuła, że za chwilę upadnie ponownie. Dziewczyna złapała ją, objęła ramieniem. Twardym, męskim ramieniem.

- Chodź, podrzucę cię. - powiedziała łagodnie - Nie sądzę, żebyś dała radę dojść gdziekolwiek na piechotę. OK?

Michiru zawahała się. Ta dziewczyna... już ją kiedyś widziała, ale równocześnie nie widziała. Zupełnie jak widmo, jak postać ze snu. Lecz przecież była całkowicie materialna, jej realność nie podlegała wątpliwości.

Wpięło mnie, pomyślała Michiru, mam chorobę podprzestrzenną.

Ogarnęła ją niewysłowiona panika. Powinna skontaktować się z Phoenixem, z Septemberem, powiedzieć im co się dzieje, kazać odnaleźć ciało... ale żyła, przecież czuła, że żyje. Otaczający ją świat był absolutnie rzeczywisty.

Tak czy inaczej nie powinna ufać tej dziewczynie. Mogła być zwykłą podstawką, którą Michiru ma doprowadzić do domu Septembera. Albo biznesówą z Surpassion Inc. Michiru słyszała kiedyś, że Surpassion Inc. zabija runnerów pracujących dla Gildii.

Paniczny strach chwycił ją za gardło. Chciała się wyrwać, uciec, jak najszybciej, jak najdalej. Ale nie mogła. Nie potrafiła. Nie panowała nad swoimi mięśniami.

Zapach, jej zapach...

Skinęła głową.

Dziewczyna odwróciła się nie wypuszczając jej z objęć, ruszyła powoli w stronę zaparkowanego przy chodniku, jaskrawożółtego samochodu o antycznym kształcie. Otworzyła drzwiczki od strony pasażera, pomogła Michiru wsiąść i usadowić się w miękkim fotelu.

- Wszystko w porządku? - upewniła się.

- Nie wiem... - odpowiedziała bezradnie Michiru, po czym opuściła głowę na ramię i zasnęła.

Przez cały czas ktoś trzymał jej dłoń.

Nawet nie wiedziała ile czasu była pogrążona w śpiączce. Czasami wydawało się jej, że się budzi. Otwierała oczy, a wtedy zaczynały przesuwać się przed nią sceny i obrazy, nad którymi nie miała żadnej kontroli. Dziewczyna z jasnymi włosami, wyciągnięta dłoń. Gwałtowne cięcie, pusta złota plaża, fioletowe, wieczorne niebo. Cięcie. Migoczący w wygaszonym środowisku pojedynczy, niepokojąco niebieski portal. Cięcie. Znowu dziewczyna, stała na dole z zadartą głową i ręką osłaniała oczy przed słońcem. Cięcie. September leżący na stole w kuchni, szeroko otwarte, niewidzące oczy, krew spływająca wąskimi strumyczkami z ich kącików. Cięcie. Jasnowłosa dziewczyna przykładająca do piersi lufę dziwacznej, starodawnej broni.

Zmęczona i przestraszona w końcu zamykała oczy i natychmiast spływał na nią głęboki, pozbawiony marzeń sen. Zasypiała, czując przyjemne ciepło otulające jej dłoń.

Phoenix, myślała, siedzi przy mnie Phoenix.

Jego obecność odganiała złe myśli, pozwalała jej zapaść się na powrót w nieświadomość, z której i tak za jakiś czas się budziła tylko po to, by stawić czoła kolejnym wizjom.

Ze snu wyrwał ją cichy, jednostajny pisk.

Otworzyła oczy i rozejrzała się, ale nie dostrzegła nic prócz wszechobecnej czerni. Zacisnęła zęby oczekując na pojawienie się kolejnej sceny, ale czerń nie ustępowała.

Pisk dobiegał tuż zza jej głowy. Sięgnęła ręką w tamtą stronę, wyczuła pod palcami gładki, metalowy panel. Pod nim jedna podłużna wypukłość, potem druga. Niewiele mówiący kształt. Za to urządzenie wydało się jej przyjemnie chłodne.

Odrzuciła koc, którym była przykryta i spróbowała się ostrożnie podnieść. Powstrzymały ją przewody powpinane w różne miejsca na jej ciele, a także straszny, łupiący ból w czaszce. Zrezygnowała i położyła się z powrotem.

Zapewne była w szpitalu. Oczywiście zakładając, że to wszystko nie było jedną z wizji.

Przyłożyła dłonie do pulsujących skroni i poszukała ostatniego momentu w pamięci, co do realności którego była pewna.

Uciekła z domu... rodzice zabrali jej prota. Nie wiedzieli, że ma ich jeszcze kilka. Pamiętała rozsuwające się przed nią podwójne, przeszklone drzwi. Przewieszona przez ramię czerwona torba. Cała reszta rozpływała się na podobieństwo dawnego snu.

Była w szpitalu. Musiała być w szpitalu, nie potrafiła znaleźć innej alternatywy.

Chyba, że... chyba, że nie żyła.

Walcząc z przejmującą, narastającą sennością podniosła głowę i odrzuciła włosy do tyłu. Chodnik przed jej oczami wirował, a może to ona wirowała...

Wsparła się na rękach próbując przytrzymać rozszalałą ziemię, ale jej dłonie przeniknęły przez szarą, syntexową płytę, zanurzyły się i znikły w jej wnętrzu. Ale przecież czuła pod palcami chłodną, chropowatą powierzchnię!

To złudzenie, pomyślała, wszystko jest w porządku.

Obejrzała się, za jej plecami falowały ogromne, przeszklone drzwi.

Wszystko jest w porządku, to tylko ja... moja głowa...

Zacisnęła powieki i ruch ustał.

Zaczęła gramolić się na nogi, powoli, niezdarnie. Zaczepiła o coś kolanem, zaszeleścił syntex. Torba. Michiru mogłaby przysiąc, że była czerwona. Musiała być czerwona.

Wpięło mnie i wypięło, pomyślała, już jest wszystko OK.

Była wykończona.

Trzeba odwrócić się, wejść do środka... to tylko kilkanaście stóp... windą na trzecie piętro... do domu, do łóżka.

Stanęła niepewnie na drżących nogach, przytrzymała się ściany i dopiero wtedy odważyła się otworzyć oczy.

Ciągle stała przed swoim apartamentowcem.

Odetchnęła z ulgą.

Ulica była pusta. Żadnego człowieka, żadnego pojazdu. Półprzepuszczalne szyby w oknach przyglądały się jej obojętnymi, czarnymi oczami.

Podniosła torbę i ostrożnie stawiając krok za krokiem ruszyła do wnętrza budynku.

Jeszcze tylko kilka stóp, kilka stóp...

Coś miękkiego i lodowato zimnego wylądowało jej na policzku. Michiru zatrzymała się i uniosła do oczu dłoń, na której natychmiast wylądowało kilka białych gwiazdek. Zaskoczona spojrzała w górę i zamarła.

Nad New Tokyo padał śnieg.

Tępy, paniczny strach chwycił jej umysł w kleszcze, nieprzyjemny dreszcz uniósł włoski na karku.

- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie - Nieeee!

Miasto tonęło w białym puchu.

- Już dobrze. Już wszystko jest w porządku.

Głos dobiegał jak przez mgłę. Łagodny, miękki. Nieznajomy. Znów ktoś trzymał jej dłoń, a ona nawet nie miała siły się wyrwać.

Otworzyła oczy, jaskrawa biel poraziła jej źrenice i zmusiła do ponownego zaciśnięcia powiek.

- Spokojnie - mówił ten sam głos - Nie tak szybko. Musisz się przyzwyczaić do światła.

Mężczyzna. Starszy, ubrany w czerwoną szatę, o głowie całkowicie pozbawionej włosów. To on trzymał jej dłoń.

[Gdzie ja jestem? Gdzie ja jestem? Gdzie ja]

- Ten budynek jest wytłumiony. - powiedział łagodnie mężczyzna - Nie da się tu podłączyć do Sieci, nie działa również komunikacja podprzestrzenna. Na stoliku obok ciebie leży notes i pisak.

Powoli, jakby wahając się, puścił jej rękę.

- Oprócz tego tymczasowo wyłączyliśmy ci obsługę wszystkich usług sieciowych. Dla twojego dobra.

Odwróciła głowę, przez łzy zobaczyła ciemny, prostokątny kształt. Podniosła go i przycisnęła do piersi. Rozejrzała się po pokoju - jednolicie białe ściany, biały stolik, białe łóżko. Pod ścianą ogromna, czarna szafa mrugająca pojedynczym czerwonym okiem, do której biegły od łóżka wstęgi różnokolorowych kabli.

Michiru otworzyła notes.

Gdzie jestem?, nagryzmoliła wielkimi, niezgrabnymi znakami.

- W klinice Domu. - odpowiedział spokojnie mężczyzna.

Sięgnęła za głowę, poczuła pod palcami znajome podłużne wypukłości.

Więc to nie był sen.

Jak długo?

- Pięć dni.

Pięć dni! Musi zobaczyć się z Phoenixem, powiedzieć mu, co się stało. On przecież umiera z niepokoju.

- Zostaniesz tu jeszcze na obserwacji do jutra rana.

Gdyby tylko mogła porozumieć się z kimś znajomym... kimś, kto przekazałby informację... Twarze i imiona przeleciały jej przez głowę, i dopiero wtedy zrozumiała, że nie jest w stanie absolutnie nic zrobić. Mogła tylko czekać.

Co się ze mną działo?

Mężczyzna zawahał się.

- Choroba podprzestrzenna. - odpowiedział w końcu - Wywołana przez awarię jednego z twoich implantów sieciowych.

Odchrząknął, zasłaniając usta dłonią. Wyglądał na zakłopotanego.

- Obawiam się, że nie będziesz już mogła łączyć się z Podprzestrzenią. Implant trwale uszkodził twój układ nerwowy, musieliśmy go usunąć wraz z kilkoma innymi. W tej chwili jesteś bezpieczna, ale każde następne połączenie może spowodować nawrót choroby...

Urwał i spojrzał na nią przestraszony. Michiru patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, w których malował się szok i paniczny strach. Mówili mu, że dziewczyna pracuje dla Gildii jako runner, sam przekonał się w trakcie zabiegów, że jest od Sieci uzależniona. Nie rozumiał tego uzależnienia, nie rozumiał jej reakcji. Przecież w sumie nic się nie stało, jej rodzice są dosyć bogaci i wpływowi, bez problemu znajdą jej inną pracę. Zresztą, to nawet lepiej - dziewczyna będzie zabezpieczona przed tą przeklętą chorobą, luksus, na który stać niewielu.

Ale jej oczy... być może źle go zrozumiała, być może dotarło do niej zupełnie co innego.

- Nie będziesz mogła łączyć się z Podprzestrzenią. - powtórzył - To naprawdę nie jest nic groźnego.

Nie zareagowała.

Przez chwilę miał ochotę chwycić ją i potrząsnąć, wykrzyczeć jej do ucha, że przecież żyje, że i tak miała cholerne szczęście, bo zdołali ją odłączyć, i że już nigdy więcej nie będzie musiała się zastanawiać czy żyje w realnym świecie, czy w swoich własnych urojeniach.

Opanował się. Wstał, wygładził czerwoną szatę.

Stojąc już z ręką na klamce odwrócił się do niej.

- Jak będziesz czegoś potrzebowała, obok ciebie jest dzwonek. - powiedział doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ona go nie słyszy.

Milczała, zapatrzona w ścianę.

Rano przyszli po nią rodzice. Zawieźli ją taksówką do domu, nakarmili dobrym, naturalnym jedzeniem, które musiało kosztować majątek. Cały czas uśmiechnięci, ani razu nie wspomnieli o jej niefortunnej ucieczce. Mówili tylko o przyszłości, o tym, że ojciec już zaczął załatwiać jej pracę w swoim urzędzie. Ostrożnie uprzedzili, że Gildia cofnęła jej licencję, i że przez pewien czas będzie znajdowała się pod dyskretną obserwacją. Nie dała po sobie nic poznać, kiedy w ten sposób rujnowali jej kolejny plan skontaktowania się z Septemberem i resztą.

Czyli mimo wszystkich uśmiechów i zapewnień ciągle jej nie ufali. Doskonale widzieli, że pierwszą rzeczą, jaką zamierzała zrobić było znalezienie Septembera, a jeszcze lepiej Radianta i ponowne zainstalowanie implantów podprzestrzennych. Zresztą mogli jej przecież nie mówić nic o ogonie, ale widocznie nie chcieli, żeby ich córka wpadła w kłopoty, a niewątpliwie tak by się stało, gdyby imperialni agenci nakryli ją w domu wypełnionym po brzegi kontrabandą.

Po prostu zacisnęła zęby i zaraz po śniadaniu poszła do swojego pokoju. Dopiero tam, wściekła i rozżalona na własną bezsilność, z całej siły uderzyła pięścią w ścianę. I jeszcze raz, i jeszcze, aż na jej palcach pojawiła się krew. Łkając bezgłośnie upadła na łóżko i bezmyślnie przyglądała się zranionej dłoni.

Czuła, że powoli umiera.

Całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju patrząc na czytnik dysków i nie widząc absolutnie nic. Ilekroć starała się skupić na jakiejś czynności, jej umysł wbrew woli odrywał się i podsuwał oczom wizje złotej plaży z jednej strony ograniczonej ścianą lasu, z drugiej lazurowym zwierciadłem oceanu. I był tam Phoenix, i kochali się na miękkim, rozgrzanym piasku tak samo jak kiedyś. Płakała. Tęskniła za światem, który straciła, i którego być może nigdy już nie odzyska. Wychodziła tylko po to, aby coś zjeść. Nie jadła dużo, ale i tak jej wygląd znacznie się poprawił. Znikł niezdrowy, ziemisty kolor skóry, włosy nabrały blasku. Wciąż była bardzo szczupła, ale już nie przypominała szkieletu.

Spała po dwie, trzy godziny. Bezsenne noce spędzała siedząc na parapecie i patrząc w dół na opustoszałe ulice skąpane czerwonym światłem latarni. Czuła się pusto, tak pusto jak nigdy dotąd.

Rodzice próbowali z nią rozmawiać, ale ona odpowiadała jedynie słabymi uśmiechami i wzruszeniami ramion. Notes, od kiedy przywiozła go z kliniki, leżał nietknięty na biblioteczce.

Z dnia na dzień coraz bardziej uświadamiała sobie, że nie potrafi tak żyć, że jeśli czegoś nie zrobi... umrze. Kiedy była w kuchni jej wzrok zatrzymywał się na długim, ostrym nożu. Wisiał na ścianie razem z innymi narzędziami kuchennymi, których matka już nie używała, od kiedy otrzymała kolejny awans i z braku czasu przestała własnoręcznie przygotowywać posiłki. Michiru bała się magnetycznej siły, z jaką nóż przyciągał jej wzrok, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że pokusa z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza, i że wkrótce nie będzie już miała siły się przed nią obronić.

Podczas któregoś samotnego śniadania Michiru wzięła nóż i przyłożyła go sobie do nadgarstka. Lekko nacisnęła, z fascynacją przyglądając się szkarłatnym kroplom odbitym w wypolerowanym ostrzu. Zwilżyła językiem wyschnięte wargi i zamknęła oczy.

Zobaczyła Phoenixa, wysokiego, szczupłego, z długimi włosami szarpanymi wiatrem. Stał z bezradnie opuszczonymi rękami i patrzył na nią, a w jego czarnych oczach lśniły łzy.

Wypuściła nóż i uciekła z mieszkania. Wybiegła na ulicę, wpadła na jakiegoś starszego biznesa w szarym, drogim garniturze, który odepchnął ją z niechęcią i odszedł mrucząc coś pod maską.

Usiadła pod przeszklonymi drzwiami apartamentowca, objęła kolana ramionami i rozpłakała się. Czuła, że doszła do końca. Musiała coś postanowić, ale każda decyzja była zła - albo własne życie, albo jej przyjaciół. Chociaż gdyby... mogła pójść do Epsilonu, może udałoby jej się spotkać kogoś znajomego. Przecież September i Square rzadko bywają w domu, zazwyczaj włóczą się po mieście załatwiając interesy. Dałaby im tylko znać, że żyje. Zrobiłaby to dyskretnie, tak, żeby obserwujący ją agenci nie nabrali podejrzeń.

Uznała to za dobry plan.

Podniosła się i otarła łzy. Przechodzący ulicą ludzie, w przeważającej części biznesy i imperialni urzędnicy, zerkali na nią ciekawie, ale nikt jej nie zaczepił. To byli bogaci, spokojni obywatele, żaden z nich nie szukał problemów, a w tym mieście każdy mógł stanowić potencjalny problem. Nawet w Becie, do której wpuszczano jedynie mieszkańców oraz posiadaczy specjalnych przepustek.

Rogatka sektora znajdowała się dwie przecznice stąd. Michiru nie wzięła karty płatniczej, a zbyt bała się noża aby wracać do domu. Pozostawało jej albo dojechać tam wewnętrznym transportem Bety a potem złapać miejską kolejkę napowietrzną do Epsilonu, albo przejść się na piechotę. Wybrała to drugie rozwiązanie, przynajmniej będzie mogła ochłonąć.

Szła powoli, nie spiesząc się i nie patrząc na mijających ją ludzi.

Przy rogatce nie było dużego ruchu. Na stanowisku skanera pod ogromną, metalową bramą z grecką literą  stał tylko jeden samochód. W ciemnym, oświetlonym jedną słabą lampą przejściu dla pieszych drzemał oparty o ścianę imperialny żołnierz w czarnym pancerzu z odsuniętą przyłbicą i bronią niedbale przerzuconą przez plecy. Słysząc nadchodzącą Michiru drgnął i przesunął się poprawiając pasek miotacza. Pisnął skaner weryfikując jej tożsamość, solidne drzwi po drugiej stronie korytarza rozsunęły się bezszelestnie wpuszczając do środka blask słońca.

- Proszę uważać. - odezwał się nagle żołnierz - W mieście robi się niespokojnie, wczoraj odcięto Gammę z powodu zamieszek... i radziłbym założyć maskę.

Michiru potrząsnęła głową i wskazała na swoje gardło nie wiedząc, w jaki inny sposób wytłumaczyć mu, że ma wszczepione filtry.

Zrozumiał i machnął ręką.

- Mam córkę w pani wieku. - dodał po chwili z łagodnym uśmiechem.

Podziękowała mu skinieniem głowy i wyszła na zewnątrz.

Była w Delcie.

W odróżnieniu od spokojnej Bety, ulice komercyjnej Delty wypełniały tłumy ludzi, setki osobowych i półciężarowych samochodów, wszystko spowite cieniem wyniesionych wysoko pod chmury platform napowietrznej kolejki. W okolicach rogatki panował mniejszy tłok, pawilony handlowe zaczynały się od następnej przecznicy, zaś tu stało kilka starych, wielopiętrowych budynków mieszkalnych. Pod względem standardu i wyposażenia nie umywały się do apartamentowców, ale w odróżnieniu od niech były przeznaczone dla zwykłych ludzi.

Michiru ruszyła w stronę windy prowadzącej do stacji, przyglądając się odrapanym ścianom budynków. Ich szare, zaniedbane facjaty dziwnym magnetyzmem przyciągały jej wzrok. W niektórych oknach dostrzegła kwiaty i pomyślała, że w jej domu nigdy ich nie było.

Na schodach prowadzących do jednego z wieżowców siedziała mała, kilkuletnia dziewczynka. Jej czarne włosy opadały niesfornie na wielkie, ciemne oczy, z szyi zwisała za duża, przybrudzona maska. Przyjrzała się z zaciekawieniem nadchodzącej Michiru.

- Cześć. - powiedziała i wyciągnęła w jej stronę dłoń.

Michiru, mijając ją, uścisnęła delikatnie drobną, chudą łapkę. Była przyjemnie chłodna.

- Idziesz do nas? - zapytała dziewczynka, zupełnie jakby rozmawiała ze swoją dobrą znajomą.

Michiru uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.

- Dlaczego nie mówisz?

Nagle zatrzymała się i spojrzała na małą.

Zupełnie jakby proste pytanie rozwiało całą mgłę, którą zasnuty był jej umysł. Nie mogła pójść do Epsilonu. Przecież nie mówiła, nie była w stanie porozumiewać się inaczej niż za pośrednictwem kartki i pisaka. Jak mogła skontaktować się z Septemberem jednocześnie nie wystawiając go agentom? Puścić do niego oko? Pomachać ręką? I jak spodziewała się uniknąć jego powitania i radości? Kretynka.

Jednocześnie poczuła, jak coś głęboko w jej wnętrzu kuli się z żalu i z tęsknoty.

- Dlaczego nie mówisz? Jesteś chora? - powtórzyła zaniepokojonym głosem dziewczynka.

Michiru pokręciła przecząco głową i nie wiedząc, jak może odpowiedzieć wskazała na swoje usta.

Odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem w stronę rogatki.

- Nie możesz? - dobiegło ją kolejne pytanie, ale tym razem już się nie odwróciła.

Było już grubo po północy, kiedy zsunęła się z parapetu. Założyła skarpetki i buty, wrzuciła do torby trochę rzeczy na zmianę. Resztę wepchnęła pod koc i uformowała na podobieństwo ludzkiej sylwetki. Ostrożnie, by nie obudzić rodziców wyszła z mieszkania i wjechała windą na ostatnie piętro. Drzwi na dach zabezpieczone były szyfrowym zamkiem, ale od kiedy Michiru pamiętała, zamek nigdy nie działał tak jak należy. Pchnęła, otworzyły się z cichym jęknięciem. Weszła po stromych i wąskich schodach, pchnęła kolejne drzwi. Również one ustąpiły bez żadnego wysiłku. Ogarnęło ją ciepłe, cuchnące powietrze. Wysoko nad głową kłębiły się gęste, czarne chmury przesłaniające zarówno gwiazdy jak i księżyc.

Dach był oświetlony umieszczonymi po brzegach białymi i czerwonymi lampami. Dookoła, aż po horyzont, New Tokyo lśniło i migotało milionami różnobarwnych świateł. Smukłe, świetliste wieże wydawały się dźgać i rozpędzać skłębione niebo, podobne do złotych lanc wbitych w cielsko jakiegoś antycznego potwora. Między nimi pędziły błękitne pociski kolejki napowietrznej, przechodząc czasem w zieleń lub czerwień, kiedy zbliżały się do neonowych billboardów. Ulice komercyjnych sektorów mieniły się miriadami białych i niebieskich kropek samochodów, niczym łódek zalewanych co chwila zielonymi i czerwonymi falami. Ale im dalej, tym było ciemniej. Daleko majaczyły już prawie wcale niewidoczne, poszarpane wybuchami, zniszczone wieżowce slumsów. Tam nie świeciło się żadne światło, cały sektor wydawał się być opuszczony, chociaż Michiru wiedziała, że przecież mieszkają w nim ludzie.

Po raz pierwszy w życiu miasto, z wysokości dwudziestego piętra, wydało się jej piękne.

Wyciągnęła głowę i spróbowała dojrzeć metalową ścianę otaczającą New Tokyo i leżącą na zewnątrz osławioną Strefę, i jeszcze dalej... bardzo daleko na południe od Strefy leżała Osaka. Wychyliła się do przodu i prawie ją zobaczyła - zmiażdżony podczas Apokalipsy i nigdy do końca nie odbudowany gigantyczny grobowiec.

Zacisnęła zęby.

Odwróciła się i rozejrzała wokół siebie.

Znajdowała się tuż obok lądowiska. Jeżeli dobrze się orientowała, z lewej strony powinno znajdować się zejście na niższą platformę, a na niej widoczna nawet z dołu zewnętrzna winda ewakuacyjna.

Podeszła do skraju dachu i spojrzała w dół. Rzeczywiście, kilka metrów od niej zauważyła szerokie, zaniedbane schody. U ich końca rozciągała się druga platforma, najeżona obudowanymi wylotami przewodów wentylacyjnych. Ta część dachu była już słabiej oświetlona, a między walcami wentylacji nie było widać nic. Michiru liczyła je, idąc powoli przed siebie i macając wokół dłońmi. Naliczyła osiem kiedy wydostała się znowu na otwartą płaszczyznę. Na jej skraju migotała pojedyncza, zepsuta lampa, oblewając teren słabym, czerwonym światłem. Windy nigdzie nie było. Michiru poczuła ukłucie lęku, ale ruszyła ostrożnie wzdłuż krawędzi platformy. Winda musiała gdzieś tu być, może po prostu pomyliły się jej strony.

W rogu świeciła kolejna lampa, tym razem biała. Przy niej rysowała się w mroku spora, czarna przybudówka.

Michiru odetchnęła z ulgą.

Tuż obok solidnych metalowych drzwi, na wysokości twarzy tkwił mały panel, na którym jaśniała zielona kontrolka.

Winda ewakuacyjna sprawna.

Michiru otworzyła drzwi i weszła do środka. Automat natychmiast wykrył jej obecność i zapalił lampy.

Znajdowała się we wnętrzu dużej, kwadratowej kabiny. Przednia ściana była przeszklona, światła miasta rzucały na nią barwne refleksy. Na listwie po jej lewej stronie umieszczono tylko jeden przycisk, który teraz migotał czerwienią.

Michiru wcisnęła go i kabina bezszelestnie ruszyła w dół. Przed samą ziemią wyhamowała i gładko stanęła w miejscu. Szklana tafla odsunęła się w bok, zaczekała, aż Michiru wyjdzie na zewnątrz, po czym zasunęła się z powrotem. Winda pomknęła na górę.

Ulica była zupełnie pusta. Michiru specjalnie wybrała porę, w której nawet najbardziej zatwardziałe biznesy zdążyły już wrócić do domów i natknięcie się na kogokolwiek było raczej nieprawdopodobne. Do świtu zostało jeszcze sporo czasu. Nie było sensu w przekraczaniu rogatki, bo po pierwsze mogło to wzbudzić podejrzliwość strażników, a po drugie zapuszczanie się w środku nocy w sektory nie strzeżone nawet w połowie tak pilnie jak Beta miało w sobie dość duży element ryzyka. Przez chwilę Michiru pożałowała, że nie została dłużej na dachu przyglądając się miastu, ale poczucie wolności dodało jej otuchy i napełniło energią. Pomyślała, że może pokręcić się trochę po ulicach, a potem pójść do parku i tam zaczekać na ranek.

Nogi drżały pod nią kiedy wysiadała z kolejki w Epsilonie. Częściowo z tęsknoty, z niecierpliwości, ale także ze strachu, że być może ciągle jest śledzona. Bała się odwrócić, więc po prostu szła przed siebie z całych sił starając się wtopić w tłum, co przy śledzeniu podprzestrzennym i tak nie miało sensu. Bez trudu znalazła ulicę, przy której stał dom Septembera, ale wahając się zrobiła wokół niego kilka okrążeń. Z trudem powstrzymywała się od biegu. Świadomość, że jest wolna, że jeszcze dziś zobaczy Phoenixa napełniała ją radością i podnieceniem. Wreszcie nie wytrzymała. Przeskakując stopnie wspięła się po schodkach i nacisnęła przycisk dzwonka.

Nikt nie otwierał.

Zadzwoniła jeszcze raz.

Drzwi uchyliły się, przez małą szparę wyjrzała twarz Square. Na widok Michiru pobladła i wytrzeszczyła oczy.

- Mitch? - wyszeptała w końcu.

Michiru skinęła głową.

Square jeszcze raz przyjrzała się jej uważnie.

- Wejdź. - powiedziała i otworzyła drzwi szerzej.

Zmieniła się. Jej twarz, nawet jak na standardy runnerów, była szara i wychudła. Jej oczy były zmęczone i podkrążone, znak kilku nieprzespanych nocy.

Michiru weszła do środka i od razu potknęła się o rzucony byle jak na podłogę kabel.

- Ostrożnie. - mruknęła Square prowadząc ją do kuchni - Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się już ciebie zobaczyć. Co się stało?

Nie słysząc odpowiedzi odwróciła się, a Michiru wskazała najpierw na swoje usta, potem na skroń.

- Niedobrze. - powiedziała Square i otworzyła drzwi od kuchni.

Siedzący w środku Szczur podskoczył nerwowo. Obrócił się już nabierając powietrza, ale zobaczył Michiru i zamarł z na wpół otwartymi ustami.

Był zarośnięty, oczy mętne i zaczerwienione. Na stole stała opróżniona do połowy butelka psi-wina.

- Niespodzianka. - mruknęła Square i wskazała Michiru krzesło.

Szczur śledził ją wzrokiem, dopiero kiedy usiadła pochylił się do przodu i oparł brodę na pięści.

- Kurwa, widzę ducha. - wymamrotał.

- Zamknij się. - warknęła na niego Square - Jest problem, Mitch nie może mówić.

Szczur westchnął, nalał wina do szklanki i pchnął ją w stronę Michiru.

- Wszyscy mają problemy. - podsumował filozoficznie - Pij, mała.

Michiru przyglądała się im obojgu i z każdą chwilą wzbierał w niej coraz większy niepokój. Nie spuszczając wzroku z kiwającego się na krześle, pijanego Szczura wypiła wino, sięgnęła do torby i wyciągnęła notes i pisak.

Co się stało?

Podała kartkę Square, która pchnęła ją do Szczura i zerknęła na niego pytająco. On zaś wzruszył ramionami, wziął butelkę i przypomniawszy sobie, że szklankę oddał Michiru pociągnął z gwinta.

- Wszyscy mają problemy. - powtórzył bełkotliwie.

Square pochyliła się do przodu, wyglądała na bardzo zmęczoną i przybitą. Z półprzymkniętymi oczami zaczęła bawić się rękawem bluzy.

- Dwa dni po tym, jak widzieliśmy się ostatni raz - odezwała się w końcu cichym, spokojnym głosem - Weszliśmy do Sieci żeby cię poszukać. Nie znaleźliśmy. Phoenix był załamany, chciał przedostać się przez Strefę do New Tokyo. Potem mu przeszło, ale przez cały czas siedział w waszej domenie i czekał, a z każdym dniem zachowywał się coraz gorzej. Wreszcie September nie wytrzymał i zaproponował, żebyśmy w końcu weszli na ten cholerny węzeł od Karaluchów.

Urwała, nadal bawiąc się rękawem. Jej usta drżały, zupełnie jakby siłą powstrzymywała się od płaczu.

- Tak było. - przytaknął Szczur i przytulił do piersi prawie pustą butelkę.

- Była z nami Sundown. Wleźliśmy tam... węzeł... był podstawką.

Załkała, otarła drżącą dłonią oczy.

Michiru słuchała w tępym przerażeniu, modląc się, aby opowieść Square nie skończyła się tak, jak myślała.

- Czekali na nas. Pierwsza była Sundown, najpierw odcięli jej połączenie, potem rozwalili powłokę. Zupełny grind. Próbowaliśmy spieprzyć, ale pozamykali wszystkie portale. Phoenixowi udało się otworzyć jeden, ale... ale...

Pojedyncza łza spłynęła po policzku Michiru, zawisła na brodzie, wreszcie spadła rozpryskując się o blat stołu.

- Nie udało nam się go uratować... dzięki niemu uciekliśmy. Ocalił nas...

Głos Square załamał się, dziewczyna skuliła się na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Jej ramionami co chwila wstrząsał głuchy, bezsilny szloch.

- Oprócz Septembera. - dokończył spokojnie Szczur - Na do widzenia wywalili mu połączenie.

Urwał, zabębnił palcami w butelkę.

- Gdzieś tam jeszcze jest. Ciało leży na górze, podłączone do systemu podtrzymywania życia. Tylko tyle mogliśmy dla niego zrobić.

Ostatnie słowa wypowiedział trzęsącym się, prawie płaczliwym głosem nerwowo obracając butelkę w dłoniach.

Michiru spuściła głowę. Nie potrafiła już płakać, chociaż czuła, że płacz przyniósłby jej ogromną ulgę.

Więc wszystko na darmo, pomyślała z żalem i goryczą, wszystko stracone.

Przypomniała sobie te wszystkie bezsenne noce, kiedy siedząc na parapecie i patrząc na puste ulice mówiła sobie, że gdyby jeszcze choć przez chwilę mogła się z nim zobaczyć, poczuć jego zapach, jego dotyk, wtedy byłaby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Ale teraz odebrano jej nawet i tę nadzieję.

Otworzyła dłoń, zobaczyła ślady wbitych we wnętrze paznokci.

Phoenix, Phoenix, nie potrafię żyć bez ciebie. Wróć do mnie, proszę, zrobię co tylko zechcesz, ale wróć... choć na chwilę.

Nie zostawiaj mnie samej, przecież obiecywałeś, że nigdy mnie nie zostawisz! Phoenix...

- Mitch... - odezwała się nagle Square - Phoenix tak naprawdę...

Urwała.

- Nie żyje. - szepnął głucho Szczur.

Michiru zacisnęła powieki i zobaczyła go takiego samego jak wtedy, gdy chciała... nie, dopóki miała nadzieję, tak naprawdę nigdy o tym nie myślała. Przepraszam, Phoenix, przepraszam... nigdy bym tego nie zrobiła. Przepraszam!

A on przyglądał się jej czarnymi, smutnymi oczami, podczas kiedy wiatr bawił się jego śnieżnobiałymi włosami.

Phoenix... mogę cię tylko... pomścić.

Dotkliwy, głęboki ból ustąpił nagle miejsca wściekłej, bezmyślnej furii.

Złapała kartkę, zaczęła pisać drżącą od gniewu ręką.

Kto to zrobił?

Szczur popatrzył na nią ze smutkiem.

- Raven, Onyx, Kurogane... i jakiś cholerny bot. Właśnie on zabił Sundown.

Michiru siedziała z zamkniętymi oczami, zapisując w pamięci imiona i poprzysięgając im zemstę. Zniszczy ich wszystkich, choćby sama miała przy tym zginąć. Dla Phoenixa.

Jej twarz wykrzywił wściekły grymas, nie panując nad sobą uderzyła zaciśniętą pięścią w stół.

Szczur drgnął i spojrzał na nią zaskoczonym wzrokiem. Jakby odgadując jej myśli uśmiechnął się nagle słabo i skinął głową.

- Załatw ich, mała. - wybełkotał - Bo nas już na to nie stać.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.