Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Sailor Moon: Mirai Densetsu

V - The State of War - 4: Ami: Zmierzch

Autor:Kyo
Serie:Sailor Moon
Gatunki:Akcja, Cyberpunk, Dramat
Uwagi:Alternatywna rzeczywistość, Przemoc, Erotyka, Wulgaryzmy
Dodany:2009-07-09 08:10:39
Aktualizowany:2009-07-03 19:51:39


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Powoli, ostrożnie, starając się nie wzbudzać zbędnego hałasu podpełzli do szczytu i wyjrzeli przez zarośniętą pożółkłą trawą krawędź.

- O żesz... - jęknął Dropshadow.

Dno krateru przypominało gigantyczne mrowisko. Na jego dnie, niczym kopiec, stała potężna, jajowata sylwetka kosmicznej korwety. W czerwonym świetle jej reflektorów uwijały się setki mrówek wysypującego się właśnie ze środka desantu. Z tylnych ładowni wypełzały pojazdy pancerne, podobne do dużych, tłustych larw.

A oni milczeli, bezradnie przyglądając się krzątaninie kilkadziesiąt metrów pod nimi.

- Gildia? - zapytał wreszcie Dropshadow.

- Na okręcie są znaki Gildii. - szepnęła Miyako - Ale ci żołnierze... to nie są Gildianie.

Umilkła, przełknęła głośno ślinę.

- Chińczycy. - powiedziała spokojnie.

Makoto spojrzała na nią badawczo, próbując przebić wzrokiem dzielącą je ścianę mroku.

- Widzisz w ciemnościach?

Szary cień drgnął i zafalował, dwa lodowato niebieskie ognie odwróciły się i wbiły się w nią zimnym, skupionym spojrzeniem. Było w tym wzroku tyle wściekłości, że Makoto wzdrygnęła się odruchowo. Poczuła nagle rozpaczliwą chęć ucieczki stąd, do Ameryki, gdziekolwiek, byle jak najdalej od tej... dziewczyny. Miyako. Mack, Mackie, gdzie jesteś? Dlaczego mnie zostawiłeś...?

I głód. Dziki, wdzierający się głęboko w trzewia głód. Boże, od kiedy nie brała...? Już nawet nie liczyła. A głód powracał, coraz częściej, coraz natarczywiej...

Jej oczy.

- Gildia zezwoliła Chińczykom na inwazję? - zapytał Dropshadow starając się odwrócić uwagę Miyako.

Bardzo powoli, zdając sobie sprawę z własnej siły, dwa okruchy lodu zsunęły się z oczu Makoto i odwróciły w stronę statku.

Milczeli przez chwilę, bezmyślnie kontemplując czarną bryłę korwety, aż wreszcie Miyako odwróciła się i zwinnie zsunęła po stoku znikając w ciemnościach. Makoto poruszyła się aby pójść w jej ślady, ale dłoń Dropshadowa zacisnęła się na jej ramieniu zatrzymując ją w miejscu. Usłyszała szelest, gorący oddech dotknął jej policzka.

- Nigdy... - szepnął jej prosto do ucha - Nigdy nie wspominaj przy niej o jej... inności. Rozumiesz?

Skinęła głową, myśląc jedynie o działce, której nie kupiła od Jackie Shaughnessy'ego. I przeklinała się za to.


So she woke up,

She woke up from where she was lying still

She said: I gotta do something

About where I'm going...

(MINMES: Music.Pop.U2.Lyrics: RunningToStandStill.f)


[Unknown: Już rozumiesz?]

Nic nie rozumiem, odpowiedziała Makoto i przykryła się szczelniej maskującym płaszczem, nawet nie wiem co mam zrozumieć.

[Unknown: To, kim naprawdę jesteś.]

Z czystego uporu potrząsnęła głową, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że kłamie.

A kim niby ty jesteś?, krzyknęła ze złością.

[Unknown: Ja... nie wiem. Jesteś chrześcijanką, prawda? Więc będę twoim aniołem stróżem. Twoimi oczami i uszami. Będę pośrednikiem pomiędzy tobą a Saturnem, bo ona nie potrafi sama się z tobą skontaktować. Zaprowadzę cię do niej, ale musisz się pospieszyć. Zostało mi bardzo niewiele czasu. Może Saturn pomoże ci...]

Głos urwał.

Kto to jest Saturn? Dlaczego mam ją odnaleźć i w czym ona mi pomoże?

[Unknown: W odnalezieniu samej siebie.]

Makoto umilkła, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.

[Unknown: Chodź, pokażę ci Saturna. Taką, jaką dzięki tobie kiedyś się stanie.]

Nie chcę!

[Unknown: Chcesz.]

Zacisnęła powieki, zatkała uszy aby nie widzieć i nie słyszeć. Chociaż wiedziała, że przegra.

Krucha twardość zachrzęściła pod jej stopami, wiatr musnął jej policzki.

Otworzyła oczy.

Ruiny New Tokyo. Wymarła, betonowa pustynia. Szaro-sine niebo.

Nad miastem krążył ptak. Wielki, dumny drapieżnik podobny do orła... właściwie to nawet mógłby być orzeł. Mógłby... ale po Apokalipsie nie było już orłów. Nie było już żadnych szlachetnych ptaków, jedynie ich plugawe, zmutowane namiastki. Z rozpostartymi szeroko skrzydłami zataczał powolne, niemal niedbałe kręgi nad zrujnowanymi wieżowcami.

Zniżył lot, miękko wleciał pomiędzy budynki. Znalazł zdobycz? Przecież miasto było wymarłe...

Nie. Ktoś stał na środku pustej ulicy, oparty na długiej włóczni o dziwacznie wygiętym ostrzu. Promienie słońca odbiły się od wypolerowanej stali. Szczupła, drobna postać w dziwacznym, biało-fioletowym stroju. Gorący, suchy wiatr szarpnął przyciętymi na wysokości ramion czarnymi włosami. Jej... jej twarz! Tak dziwnie znajomo-nieznajoma... ale skąd? Dlaczego? Posągi. Ona była drugim z trzech posągów... czyli pozostawał trzeci, wciąż niezidentyfikowany. Jeden z ostatnich brakujących elementów układanki.

Orzeł zatoczył krąg nad samotną postacią schodząc coraz niżej i niżej... dziewczyna wyciągnęła rękę, ptak wylądował majestatycznie rozkładając skrzydła i wbijając szpony w śnieżnobiałą rękawicę. Krople krwi uderzyły o wypaloną ziemię. Zmrużone, fiołkowe oczy omiotły ruiny wieżowców obojętnym spojrzeniem.

Ptak zatrzepotał skrzydłami, srebrzyste pióra zatańczyły, zamigotały w powietrzu, lekko opadły na ziemię odsłaniając lśniącą czerń. Orzeł stał się krukiem. A kruk patrzył prosto na Makoto, wbijał w nią wzrok paciorkowatych, niemożliwych do rozszyfrowania oczu.

Powolny rytm skapujących na popękaną ziemię kropli krwi.

Cierpliwe spojrzenie dwóch błyszczących onyksów.

Dziewczyna odwróciła głowę, wiatr szarpnął jej włosami.

- Jestem Saturn - odezwała się cichym, łagodnym głosem.

- Saturn zniszczenia - powiedziały jej oczy.

- Saturn życia - szepnęły jej dłonie.

I nagle obraz zatarł się i rozpłynął, po ułamku sekundy pojawił się na nowo... tym razem we wnętrzu czegoś wyglądającego na częściowo zrujnowany, metalowy korytarz. W tej samej chwili ból szarpnął ciałem Makoto, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła na kolana, odruchowo przyciskając dłonie do brzucha i podnosząc je do oczu. Były całe we krwi. Ta dziewczyna, Saturn, stała może metr przed nią, ostrze jej broni unurzane w czerwieni.

- Dla...dlaczego?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Przyglądała się jej obojętnymi, fioletowymi oczami.

Światło zgasło, wizja znowu przeskoczyła. Tym razem miejsce się nie zmieniło... ale to Saturn leżała na podłodze w kałuży krwi cieknącej obficie z szerokiej rany na piersi. Makoto w panice spojrzała na swoje dłonie, były czyste... więc to nie ona.

Dziewczyna wyciągnęła przed siebie rękę, zacisnęła dłoń w pięść, końcówki jej potarganych włosów zanurzyły się w szkarłatnej plamie.

- Chodź... - wyszeptała z wysiłkiem - Musisz... wiedzieć...

Makoto zawahała się.

Ona... umierała.

Pochyliła się i chwyciła dłoń Saturna.

Obraz zgasł.


- ...niedługo tu będą. - mówił Dropshadow, a Makoto wychwyciła w jego głosie nerwowość - Skoro udało się wylądować Chińczykom, runnerzy Gildii musieli wreszcie włamać się do węzłów obrony podprzestrzennej.

- Uspokój się, Dropshadow. - cichy, spokojny głos Miyako.

- Za Chińczykami przyjdą tu Amerykanie i ludzie Imperatora. Tutaj będzie wojna, Miyako. Prawdziwa wojna, nie to, w co się teraz bawimy. Bo oni wszyscy skoczą sobie do gardeł...

- Uspokój się.

- ...dlatego musimy uciekać, rozumiesz? Wynośmy się z tych ruin, tak jak cała reszta.

Makoto milczała, przykrywając się szczelniej płaszczem i udając, że śpi. Czyżby Miyako nie chciała uciekać? W takim razie po co kazała swojej bandzie podzielić się trzy-czteroosobowe grupy i szukać wyjścia z miasta? Dlaczego już przez trzy dni błąkają się po tym cholernym cmentarzysku...?

- Najpierw znajdę Szatana.

Szatana.

Jestem Saturn.

Saturn zniszczenia.

Czy... czy możliwe, żeby...

Ale przecież to jasne! Nie Szatan tylko Saturn. Miyako kłamała. Specjalnie, umyślnie, próbowała coś ukryć. Tylko co? I dlaczego? Czyżby... nie, na pewno nie. Dziewczyna nie pasowała do całej reszty, stanowiła wielki znak zapytania. Jej twarz z pewnością nie była twarzą żadnego z posągów. W takim razie kto był tym trzecim? Na pewno nikt z Amerykanów, oni wszyscy już nie żyją

(kochałam cię mack)

a więc kto? Dropshadow?

Bardzo zabawne.

- Dlaczego tak ci zależy na tym cholernym Szatanie? Zostaw to, niech się nim zajmą Chińczycy, i wynośmy się stąd.

- Dlatego - odezwała się nagle zachrypniętym szeptem Makoto - Dlatego, że ja muszę się spotkać z Saturnem.

Obydwoje drgnęli, odwrócili się i popatrzyli na nią zaskoczeni. Przestraszony, zdziwiony wzrok Dropshadowa. I oczy Miyako, w których nic nie dało się odczytać. Assassin zerknął na dziewczynę szukając jakiejkolwiek wskazówki, ale ona zignorowała go nie odrywając spojrzenia od gramolącej się z polowego posłania Makoto.

- Wiesz - powiedziała obojętnie.

- Wiem - odparła Makoto, potrząsnęła głową próbując doprowadzić włosy do ładu. Zbliżyła się do nich dopinając po drodze resztki szaro-czarnej, mundurowej bluzy. Dropshadow wydawał się być całkowicie bezradny i pozbawiony inicjatywy, więc odwróciła się w stronę Miyako, stanęła przy niej tak blisko, że obydwie niemal się dotykały. Miyako nie zareagowała.

- Pocałowałaś mnie wtedy w doku. - szepnęła licząc na jeszcze większe zaskoczenie Dropshadowa. Nie przeliczyła się... zza pleców dobiegło ją zdziwione sapnięcie.

Kąciki ust Miyako uniosły się leciutko, ale oczy nie zmieniły wyrazu.

- Dlaczego mnie kochasz? - zapytała spokojnie Makoto.

- Co ty pie... - parsknął rozzłoszczony i przestraszony Assassin.

- Zamknij się, Dropshadow. - przerwała mu zimno Miyako - Zamknij się i słuchaj.

Uśmiechnęła się. Makoto odruchowo cofnęła się o krok zaskoczona, twarz dziewczyny wydawała się być rozświetlona jakimś dziwnym blaskiem. Lód w jej oczach stopniał i rozpadł się odsłaniając... ból? Cierpienie? Strach? Niepewność?

- Dlatego, że to wszystko co mogę zrobić. Dlatego, że jestem to winna osobie, która już nie potrafi kochać. Dlatego, że być może kiedyś staniemy na przeciwko siebie.

Makoto nie odpowiedziała.

- Szukałaś Saturna, Makoto. Szukałaś nawet nie wiedząc czego tak naprawdę szukasz. I dalej nie wiesz, prawda?

- Powiedz mi.

Miyako zbliżyła się do niej o krok, wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jej policzku. Makoto drgnęła zaskoczona, ale nie odsunęła się trzymana w miejscu jakąś niezwykłą siłą.

- Ona potrafi tworzyć. - szepnęła Miyako i przekrzywiła głowę, jej chłodne palce delikatnie gładzące policzek Makoto.

- Gildia nauczyła ją niszczyć, ale to zaledwie ułamek jej prawdziwej mocy. Saturn stał się demiurgiem, wiesz? Bogiem i Szatanem w jednym ciele. Dlatego szukają jej Chińczycy. I dlatego szukam jej ja.

Niebieskie oczy zmrużyły się, powróciła do nich lodowata determinacja.

- Chcesz ją zabić. - powiedziała słabo Makoto.

Miyako skinęła głową.

- Dlaczego?

- Bo nie ma innej drogi. - spodziewała się tej odpowiedzi. Ona musiała odpowiedzieć właśnie w ten sposób! Ale ważniejsze było to, co nastąpi dalej.

- I być może dlatego kiedyś zabiję ciebie.

Dłoń zsunęła się w dół, zwisła bezwładnie wzdłuż ciała.

Makoto milczała, patrzyła prosto w jej oczy starając się przebić przez niebieską tarczę. Świat wokół nich zatarł się i znikł, istniały jedynie te dwie studnie... a lód pękał, coraz bardziej, coraz łatwiej poddając się napierającej zieleni...

- Przestań! - krzyknęła Miyako i odskoczyła do tyłu.

Jej głos pomógł otrząsnąć się z transu, przywrócił zdolność spostrzegania.

Miyako... na ugiętych nogach, gotowa do walki, przyczajona niczym zwierzę broniące swojego życia. Dygotała, jej nozdrza poruszały się rytmicznie. Po raz pierwszy... po raz pierwszy z agresora stała się obrońcą. A nie potrafiła się bronić. Umiała tylko atakować.

- Jeszcze za wcześnie... - powiedziała trzęsącym się głosem - Jeszcze nie wolno ci...

Makoto uśmiechnęła się łagodnie. Wiedziała, że tylko krok dzieli ją od ostatniego elementu układanki.

- Kim jest Mercury, Miyako? - zapytała spokojnym, modulowanym głosem. - Musisz mi powiedzieć.

Miyako zaczerpnęła oddechu. Spojrzała na Makoto, ale po chwili nie wytrzymała jej wzroku, spuściła głowę.

- Widziałaś ją - burknęła niechętnie.

- Kto?! - krzyknęła Makoto.

Miyako zawahała się.

- Ami - szepnęła - Ale ona już nigdy... ludzie Imperatora szukali... ich. Gdyby Imperium posiadało wszystkie wojowniczki zamienione w cyborgi bojowe, byłoby największą potęgą na świecie. Ale zabrakło im...

- W takim razie kim ty jesteś? - przerwała jej Makoto.

Nie odpowiedziała.

- Pamiętasz co powiedziałaś, kiedy zaprowadziłaś mnie do doku? Powiedziałaś, że jestem jedną z was.

- Nie powinnam była tego mówić.

- Ale powiedziałaś.

Zapadła cisza.

- Nie jestem taka jak ty. - nagle odparła nerwowo Miyako - Nie walczę po twojej stronie i nigdy nie będę walczyła. Dlatego, że nie potrafię. Dlatego, że nie wierzę w to, w co wierzysz ty i inne wojowniczki. Rozumiesz?

- Na tobie też przeprowadzali eksperymenty. - zauważyła spokojnie Makoto.

- Co z tego? - parsknęła Miyako. - Co ty właściwie chcesz usłyszeć?

- Czy jesteś wojowniczką czy nie.

Miyako cofnęła się o krok, schyliła się i podniosła z ziemi swój miotacz.

- Walczę. - odpowiedziała zimno - Walczę i zabijam. W imię tego, co wydaje mi się słuszne. Tak jak ty.

Odwróciła się i spojrzała na Assassina.

- A ty, Dropshadow? Dlaczego ty zabijasz? Makoto chce to wiedzieć.

Dropshadow zerknął na nią spode łba i wzruszył ramionami.

- Odpieprz się, Miyako. Nie interesują mnie wasze...

- Widzisz? - przerwała mu Miyako patrząc z powrotem na Makoto - On nie rozumie.

Makoto przyglądała się jej przez chwilę, wychwyciła w jej oczach ożywienie i pewność siebie... i wiedziała, że nie będzie w stanie już nic z niej wyciągnąć.

- Ty też nie rozumiesz. - odpowiedziała spokojnie, odwróciła się na pięcie i ruszyła między zrujnowane budynki. Szła bez celu, nie wiedząc ani dokąd zmierza, ani gdzie aktualnie się znajduje. To i tak nie odgrywało większej roli. Była tylko wabikiem, przynętą, na którą Miyako chciała schwytać Saturna. Najgorsze, że nie miała pojęcia, po której stronie powinna stanąć... Saturn był przyjacielem czy wrogiem? Wrogiem Miyako, to na pewno. W takim razie kim z kolei była Miyako? Dlaczego mnie kochasz? Dlatego, że to wszystko co mogę zrobić. Być może dlatego kiedyś zabiję ciebie. Ciągle nie wiedziała. Ciągle nie miała pewności... chociaż była już tak blisko.

Zatrzymała się i wyciągnęła przed siebie ręce. W milczeniu przyglądała się bieli rękawic, czuła ucisk diademu na czole. Wszystko stało się zbyt szybko, zbyt naturalnie... właśnie o to chodziło Miyako. Jej pocałunek wtedy w doku... wywołany nim wstrząs miał za zadanie obudzić wspomnienia. Kiedy już zatarła się różnica pomiędzy pamięcią prawdziwą a wszczepioną... w takim razie skąd mogła wiedzieć o tym Miyako? Czy to możliwe, żeby ona i ten cyborg, Ami... czy moje wspomnienia są wspomnieniami Ami? Kim ja jestem? Może jej wspomnienia były tylko stymulantem? A może zwariowałam?

Nie.

Roześmiała się nagle.

Miyako nie mogła ją zabić. Straciłaby przecież część siebie... część Ami. Bezpowrotnie. Być może żałowała teraz, że podzieliła się swoimi i jej wspomnieniami... ale mogła tylko żałować, nic więcej.

A... ty, Makoto, żałujesz? Żal ci tego życia, które straciłaś?

Zyskałam nowe.

A Mack? Pamiętasz jeszcze Macka? Pamiętasz Sun?

Oni odeszli.

Pamiętasz?

Nigdy nie zapomnę.

Kłamiesz.

Kłamię.

Zatrzymała się w miejscu, uśmiech znikł z jej ust. Spojrzała w górę, na szare, potrzaskane wieże budynków. Twarze... bliskie, kochane twarze... roztopiły się w mgłę. Kiedyś... kochałam. Ale już nie pamiętam. Więc czy mogę powiedzieć, że kochałam? Czy to była miłość?

Kiedyś kochałam. A teraz mówię po japońsku.

Ale przecież... kocham! Kocham dalej tą częścią mnie... która naprawdę jest mną. Chociaż nie mogę być pewna do końca... chociaż już nie pamiętam co znaczy kochać... kocham. To było tak dawno. To wydawało się być tak dawno. Jestem niczym. Nie wiem nawet które wspomnienia są moje, a które obce. Może to nie ja kochałam Macka. Może kochała go Ami albo Miyako. Może tak naprawdę urodziłam się w tym cholernym mieście... pamiętam jego ulice, pamiętam strach, głód, zimno... pamiętam morderców w czarnych pancerzach. Ale jednocześnie pamiętam Ventura... nawet nie potrafię poprawnie zapisać tej nazwy. Pamiętam... ból narkotycznego uzależnienia. Dawno, dawno temu.

Kim ja jestem? Dlaczego jestem taka pusta?

Chłodny wiatr uderzył ją w twarz, chwycił i splątał jej długie, kasztanowe włosy. Makoto zadrżała, otuliła się szczelniej maskującym płaszczem i wsunęła dłonie w kieszenie munduru. Z tyłu usłyszała kroki nadchodzących Miyako i Dropshadowa.

Jestem pusta.


Przyszedł do niej w nocy. Poczuła jego zapach, jego dłonie na swoim ciele... zarzuciła mu ramiona na szyję, przyciągnęła go do siebie tak blisko, jak tylko mogła. Z dłońmi wplecionymi w jego włosy, z głową odrzuconą do tyłu w niemej rozkoszy modliła się, żeby ten sen trwał wiecznie. Żeby już nigdy nie była skazana na bolesny i samotny świt... modliła się.

Miała mokre oczy kiedy się obudziła. I chciała płakać, chciała wyć z bólu i rozpaczy. Ale zobaczyła Miyako siedzącą pod na wpół zburzoną ścianą i patrzącą obojętnie w sufit. Postanowiła nie dawać jej tej satysfakcji. Nigdy, nigdy więcej nie pozwoli jej widzieć swoją słabość. Będzie silna. Pozbędzie się zbędnych uczuć.

Potrząsnęła głową, ukradkiem otarła łzy z kącików oczu.

Człowiek, którego imienia już nie pamiętała.


Szli cały czas przed siebie. Makoto prowadziła, a ją z kolei wiodły sploty swoich-nieswoich wspomnień układających się w zawikłany wzór labiryntu. A ona przedzierała się przez ten labirynt, porównywała naszkicowaną w pseudo-pamięci mapę do okolic rzeczywistych. I była zaskoczona ich zgodnością. Nie mogła powiedzieć dokąd tak właściwie szła. Niczym w transie omijała porzucone na ulicach wraki spalonych pojazdów, przechodziła przez bramy i resztki korytarzy komunikacyjnych, dotykała dłonią zimnych, potrzaskanych murów. Przez cały czas jej umysł pracował, analizował, rozdzielał wspomnienia prawdziwe od fałszywych. Istotne od nieistotnych. Własne od obcych. Ruiny zamieniały się w wysokie, lśniące setkami świateł wieżowce aby po sekundzie wrócić do pierwotnej postaci.

Miyako i Dropshadow szli o kilka kroków za nią, obydwoje czujni, przyczajeni z bronią gotową do strzału. Wiedzieli, że byli już blisko... i że równie blisko byli Chińczycy. Makoto ignorowała to, jej wyczulona świadomość ostrzegła by ją przed czyjąkolwiek obecnością. Jednocześnie wyczuwała bliskość Saturna, jej strach i nieufność. Uspokajała ją w myślach wiedząc, że Saturn jest w stanie czuć jej myśli.

Zatrzymała się nagle i odwróciła. Dropshadow znieruchomiał z dłońmi zaciśniętymi na karabinie, Miyako wyprostowała się i popatrzyła na nią z nieobecno-obojętnym wyrazem niebieskich oczu.

Ona też wie, pomyślała Makoto i zapisała ten fakt w pamięci. Dlaczego nie chce się odsłonić? Kim ona jest?

- Ktoś blokuje nam drogę - odezwała się spokojnie - Leży w następnej przecznicy, ma broń.

Dropshadow oblizał nerwowo wargi.

Miyako nie patrząc na niego skinęła głową, Assassin otulił się szczelnie płaszczem i pobiegł do przodu skulony pod potrzaskaną ścianą wieżowca.

Makoto uśmiechnęła się.

- Dlaczego chcesz to wiedzieć? - szepnęła Miyako.

- Chcę wiedzieć po czyjej jesteś stronie.

- Po swojej.

Odpowiedź się zgadzała. Czyżby Miyako stała się aż tak łatwa to przewidzenia?

- Będziemy ze sobą walczyć. - powiedziała obojętnie Makoto.

Miyako skinęła głową.

- Jestem silniejsza od ciebie. - dorzuciła Makoto.

Kolejne skinięcie.

- Dropshadow zginie. - odezwała się Miyako.

- Wiem. Dlatego, że cię kocha.

- Dlatego, że mnie kocha.

Wychyliła się nagle do przodu i chwyciła Miyako za nadgarstek, palce zaciśnięte na białej jak śnieg skórze. Dziewczyna drgnęła zaskoczona, spróbowała się wyrwać, ale chwyt był zbyt silny.

- Zrezygnuj, Miyako - poprosiła Makoto - Nie chcę więcej niepotrzebnych śmierci. Saturn też.

Miyako znieruchomiała. I nagle kąciki jej ust zadrżały, uniosły się w górę w krzywym uśmiechu.

- Niepotrzebnych? - parsknęła - Myślisz, że to ty jesteś ta dobra? Ty i Saturn? Co ty w ogóle możesz wiedzieć, Makoto? Ona zabiła ponad milion ludzi, drugie tyle okaleczyła i pozbawiła domów. I ty twierdzisz, że...

- Wtedy nie potrafiła kontrolować swojej siły. - przerwała jej Makoto - Ona już nie chce zabijać, chce tworzyć. Tworzyć od nowa.

- Zabiła twojego kochanka. - powiedziała cicho i powoli Miyako. Wiszący na jej szyi komunikator pisnął i zamrugał czerwonym światłem przywołania.

Nagłe dotknięcie niekontrolowanej furii odebrało kontrolę nad ciałem, oszołomiło i przestraszyło. Makoto uderzyła ją w twarz, zaciśniętą pięścią, wkładając w cios tyle siły ile tylko potrafiła. Miyako spróbowała się uchylić, ale jej prawa ręka wciąż była uwięziona. Pięść Makoto trafiła ją w policzek, odgłos uderzenia rozległ się niczym wystrzał. Upadła na potrzaskaną nawierzchnię ulicy, przetoczyła się na bok i znieruchomiała.

Makoto cofnęła się o krok gotowa do sięgnięcia po nóż. Dlaczego? Co ona takiego powiedziała? Co mogło wywołać taką reakcję? Patrzyła na podnoszącą się powoli Miyako, śledziła jej pozornie niezgrabne ruchy czekając na atak. Ale atak nie nastąpił.

Miyako odgarnęła włosy z czoła, zerknęła przelotnie na Makoto. W jej oczach nie było furii... zadowolenie? W taki sposób nie patrzy rozwścieczony, szukający zemsty morderca.

Otrzepała się z czarnego pyłu i ruszyła śladem Dropshadowa zupełnie ignorując Makoto. Ogniście czerwona pamiątka po uderzeniu na śnieżnobiałej skórze, kąciki ust uniesione w złośliwym uśmiechu. Wdrapała się zwinnie na stertę gruzu blokującą ulicę i przeskoczyła ją znikając po drugiej stronie. Makoto śledziła ją wzrokiem, podświadomie zaciskając i rozluźniając pięść.

A potem poczuła kogoś, bardzo blisko i bardzo intensywnie. Świadomość intruza musiała być skupiona na jej osobie, była tego niemal pewna.

[Unknown: Za to...]

Nie zdążyła zareagować. Ktoś podciął jej nogi, upadła na ziemię i niemal w tym samym momencie zobaczyła tuż przed oczami wylot lufy. Powoli podniosła głowę. Chińscy komandosi, ubrani w szaro-czarne maskujące peleryny i maski. Widziała dwóch, ale nie wydawało jej się, żeby było ich w pobliżu więcej.

Widzisz?, zapytała w myślach.

[Unknown: Widzę. Ktoś idzie ci z pomocą.]

Jeden z Chińczyków szarpnął ją za ramię, zmusił do powstania. Podniosła się niechętnie, pozwoliła odebrać sobie broń. Najpierw poczuła, dopiero później usłyszała wysokie jęknięcie i zaraz po nim narastający pomruk. Znała ten dźwięk. Włosy na jej karku uniosły się mimowolnie. Chińczycy odskoczyli od niej i przypadli do ziemi, ale było za późno. Dwa turbolasery plunęły wiązką energii rozświetlając ruiny jaskrawym blaskiem. Pierwszy komandos zginął od razu przecięty na pół. Drugi przetoczył się po ziemi, poderwał karabin i nacisnął spust. Kule zabębniły o pancerz cyborga, trafiły w nieosłoniętą twarz wyrywając kawał ciała. Trysnęła krew, naznaczyła szkarłatnymi plamami syntexowy napierśnik. Jedyne jaskrawozielone oko obróciło się, zapiszczał system naprowadzania. Lufy turbolaserów błysnęły ogniem przez ułamek sekundy, Chińczyk został wyrzucony w powietrze, wykrzywiona przerażeniem twarz pod zerwaną maską, trzepoczące desperacko ręce. I znowu jęk i pomruk... zaraz po nich głuchy szelest wyładowania.

Makoto nie odwróciła się. Wiedziała, że ten człowiek nie żyje. Nie miał prawa przeżyć.

Osłony laserów zamknęły się z cichym syknięciem. Cyborg ruszył do przodu, zachwiał się i stanął w miejscu. Lewa połowa twarzy była bezkształtną, krwawą miazgą ciała i metalu. Makoto podeszła do niego, dotknęła dłonią zimnego jak lód policzka.

- Przepraszam... Ami. - powiedziała cicho i spuściła wzrok.

[Unknown: Idą za wami, pospiesz się.]

Makoto podniosła głowę, bez słowa pogładziła policzek cyborga.

[Unknown: Ona ich powstrzyma, Szybciej, Saturn jest już blisko. Musisz ją odnaleźć, zanim...]

Głos ucichł.

Jesteś tam?, zapytała przestraszona Makoto.

[Unknown: Tak, tak. Pospiesz się.]

Wspięła się na palce i pocałowała Ami w zaplamiony krwią policzek.

- Dziękuję. - powiedziała.

Odwróciła się na pięcie i pobiegła, bez wysiłku przesadziła barykadę i zeskoczyła na ziemię. Powietrze zgęstniało, wydawało się drżeć nagromadzonej w nim wściekłości i zwierzęcego strachu. Saturn... była blisko.

Makoto przebiegła obok wraku spalonego transportera, ostrożenie przeszła pod przerwaną i strąconą na ziemię tubą napowietrznego korytarza komunikacyjnego.

Miyako klęczała przy leżącym na odłamkach syntexu skulonym, zakrwawionym ciele. Czerwony ślad po uderzeniu kontrastował ze śnieżną bielą skóry, prześwitywał przez kosmyki włosów, które opadły jej na twarz.

- Hideki. - odezwała się nie podnosząc głowy - Chińczycy schwytali jego grupę. On uciekł, biedny idiota. Wszczepili mu nadajnik.

Makoto podeszła i nachyliła się nad ciałem. Długie, pomalowane na niebiesko włosy. Podarte i zakrwawione ubranie. Twarzy nie była w stanie dojrzeć.

- Ami ich zatrzyma przez jakiś czas.

- Wiem - odpowiedziała Miyako i popatrzyła na nią z niepokojąco obojętnym wyrazem twarzy.

- Gdzie Dropshadow? - zapytała ostrożnie Makoto.

Miyako uśmiechnęła się drapieżnie.

[Unknown: Uważaj!]

Lodowate zimno rozlało się po jej ciele, zaraz po nim wściekłe, bolesne gorąco. Miasto przed jej oczami zafalowało, straciło ostrość. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, upadła ciężko na potrzaskane płyty jezdni. Zobaczyła jeszcze Dropshadowa przyczajonego z zakrwawionym nożem w dłoni i Miyako nakrywającą się kamuflażowym płaszczem.

[Unknown: Nie! Nie! Nieeeeee!]

Ziemia zadrżała. Assassin zadarł głowę do góry, nóż wypadł mu z ręki. Słup niebieskiego ognia wchłonął go, zamknął w swoim wnętrzu. Wszystko to odbyło się bez żadnego dźwięku, w całkowitej, absolutnej ciszy. Błękitny ogień znikł tak jak się pojawił, zostawiając po sobie jedynie stopioną, niemożliwą do zidentyfikowania plamę metalu na ziemi. Dopiero wtedy usłyszała własny oddech, ciężki, urywany. I pospieszne, przerażone bicie serca.

- Dlaczego? - szepnęła, sprawiło jej to tak wielki ból, że mimowolnie skuliła się i jęknęła.

Miyako podniosła się powoli, zimne oczy spojrzały na nią spod kaptura.

Saturn... tak blisko... była przestraszona i wyczerpana. Makoto mogła poczuć jej obecność niemal fizycznie. Miyako też ją czuła, była tego pewna.

- Być może... się myliłam. - powiedziała Miyako w zamyśleniu gładząc się po zranionym policzku. Nagle potrząsnęła głową, kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu.

- I tak już za późno.

Odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie, szary płaszcz szarpany wiatrem.

- Miyako... - wyszeptała z wysiłkiem Makoto - Miyako!

Nie można pozwolić jej znaleźć Saturna... dźwignęła się na kolana, potworny ból prawie rozerwał jej trzewia. Muszę... muszę! Nie mogę się poddać. Kałuża krwi... to moja krew. Nie uda mi się. Musi mi się udać.

Chodź, powiedział człowiek w nieznajomym, szaro-czarnym mundurze i wyciągnął do niej rękę. Chodź, pomogę ci.

Amerykanin! Udało im się już wylądować? Tak szybko? Przeklęci! Wynoście się z mojego miasta, nie macie tu czego szukać. Wynoście się! Wynoście się! Jesteście tacy sami jak mordercy Imperatora.

Nie pamiętasz mnie?, zapytał smutno. Obiecałaś, że nigdy o mnie nie zapomnisz.

Niczego ci nie obiecywałam, krzyknęła. Nie znam cię, nie wiem o czym mówisz! Zostaw mnie w spokoju!

Odszedł. Znikł. Rozpuścił się we mgle. I nagle na dnie jej serca coś zawyło z rozpaczy i bezsilności.

Poczekaj, szepnęła. Poczekaj, M... M...

Ognie. Wszędzie. Smugi turbolaserów. Ami walczy, nie pozwala Chińczykom przedrzeć się przez barykadę. Jest ciężko ranna, długo nie wytrzyma. Nie mogę zawieść!

Odwróciła się i popatrzyła na olbrzymią, stalową gąsienicę pociągu stojącego przy wyrzutni. Terminal był całkowicie pusty, tylko ona stała przy mostku dla osób odprowadzających podróżnych.

Zawsze będę z tobą, powiedziała w stronę odblaskowych wizjerów na burcie pociągu. Dokądkolwiek pójdziesz i cokolwiek zrobisz, ja zawsze będę z tobą. Nawet jeśli ty o mnie zapomnisz - ja będę pamiętała.

Kocham cię. Być może nie traktujesz tego poważnie, ale kocham cię. Nigdy nie przestanę cię kochać.

Błysnęły ostrzegawcze światła. Pociąg zasyczał i z hukiem wystrzelił do przodu, pozostawiając jedynie smugę dymu unoszącą się z opustoszałego toru.

Kocham cię.

[Unknown: Pomóż jej... musisz jej pomóc. Ja już nie mogę.. nie zostało mi dużo czasu... to koniec.]

Wytrzymaj. Jestem przy tobie.

Wstała.

Chwyciła się za głowę aby powstrzymać wirowanie świata przed oczami, plamy krwi na biało-zielonym stroju. Zataczając się pobiegła przed siebie. Może ćwierć mili stąd jest zejście do starego, zniszczonego schronu. Tam uciekł Saturn, i tam poluje Miyako. Być może już jest za późno.

[Unknown: Szybciej! Ona dłużej nie wytrzyma!]

Jeszcze trochę, jeszcze tylko odrobinę.

Świat zaczął zacierać się przed oczami, wyciągnęła przed siebie ręce aby móc wyczuwać przeszkody na drodze.

[Unknown: Nie... już... za późno. Na nic, wszystko na...]

Głos urwał się w pół słowa.

Wytrzymaj!, krzyknęła przestraszona Makoto, proszę, wytrzymaj!

Milczenie.

Jesteś tam? Odpowiedz!

Potrząsnęła głową. Jeszcze tylko kilka kroków...

Dopadła do masywnej, przysadzistej sylwety schronu, szarpnęła ciężkie drzwi.

Odezwij się, odezwij się, proszę!

Otworzyły się z głuchym szczęknięciem, autonomiczny system zareagował natychmiastowym włączeniem świateł we wnętrzu. Makoto zbiegła po schodach trzymając się syntexowej poręczy, zostawiając na niej szkarłatne ślady.

Leżała na samym dole, biało-niebieski strój podarty i zakrwawiony, białe jak śnieg włosy splątane i upstrzone kroplami czerwieni. Makoto ostrożnie obróciła ją na plecy, strużka krwi popłynęła z kącika wykrzywionych w uśmiechu ust.

- To ty jesteś Ami... - szepnęła wstrząśnięta.

Miyako zachichotała z trudem i zakaszlała plamiąc krwią rękawice Makoto.

- Wiem, nie pasuję. - odpowiedziała słabo - Nie spodziewałaś się tego, prawda, Jupiter?

Makoto milczała pprzyglądając się jej bezmyślnie.

- Idź - powiedziała Miyako - Ona jest... w głównym schronie. Chyba jeszcze żyje...

- A... a ty?

- Idź! - krzyknęła i zakaszlała kuląc się z bólu. - Ja dam sobie radę.

Makoto wstała i cofnęła się. Patrzyła na rany Sailor Mercury i wiedziała, że jej śmierć była kwestią minut, może sekund. Wiedziała, że sama też nie przeżyje.

- Makoto - odezwała się nagle Miyako - Kocham cię.

- Rozumiem. - szepnęła. - Dziękuję.

Chwiejąc się na nogach ruszyła przed siebie, mrugając oczami aby odpędzić wszechobecne czarne i czerwone cienie. Z tyłu usłyszała zachrypnięty chichot i kaszel Miyako, odwróciła się i zerknęła na nią przelotnie. Napotkała jej wzrok, niewidzące spojrzenie błękitnych oczu. Usta dziewczyny poruszyły się bezgłośnie.

Idź.

Więc poszła dalej. Przebycie kilku metrów wydawało się być wysiłkiem ponad siły, zatrzymała się przy śluzie prowadzącej do wewnętrznego schronu i odetchnęła ciężko. Na przeciwko jej oczu lampka przy kontrolnej skrzynce z fascynującą regularnością migotała czerwienią... czerwień, czerń. Czerwień, czerń. Może przez sekundę cały schron tonął we krwi, aby po następnej sekundzie powrócić do półmroku. Krew, ciemność. Krew, ciemność.

Saturn.

Weszła do środka.

Drobna, niewyraźna sylwetka zwinięta w kłębek na brudnej, zagraconej podłodze. Światło z korytarza odbijało się w ciemnej, gęstej kałuży... krew. Makoto upadła na kolana, delikatnie obróciła ją na plecy i położyła sobie jej głowę na kolanach. Czarne, przycięte do ramion włosy rozsypały się po zielonej spódniczce.

Saturn... była jeszcze dzieckiem. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście-dwanaście lat. Wielkie, fiołkowe oczy podniosły się i spojrzały na Makoto niewidzącym wzrokiem.

- Zmieniłaś się, Hocchi... - szepnęła z wysiłkiem Saturn. - Czekałam na ciebie... tak długo...

Makoto nie odpowiedziała. Jej dłoń zaczęła odruchowo gładzić drobne, blade policzki.

- Hocchi... - powiedziała cicho Saturn - Gdzie Kacchi? Kiedy stąd uciekniemy...

Odetchnęła nagle ciężko, oczy w kolorze fiołków zaszły mgłą. Makoto patrzyła na nią bezmyślnie, dłoń nadal podświadomie gładząca delikatną skórę.

- Śpij, maleńka. - wyszeptała, pochyliła się i pocałowała dziewczynę w usta.

Dwa posągi wybuchły setkami odłamków, zniknęły we mgle... i nagle mleczna pustka rozstąpiła się odsłaniając wielki plac otoczony kolumnami wykutymi ze śnieżnobiałego kamienia. Wokół placu rozciągało się miasto, wspaniała, starożytna metropolia, biel w bieli przetykana zielenią wykwintnych ogrodów. Śnieżne kopuły tonęły w czerni kosmosu rozświetlonej tysiącami, milionami gwiazd. I wśród nich piękna, błękitna planeta zawieszona tak blisko, że niemal w zasięgu ręki. Widok odbierał dech w piersiach, i Makoto westchnęła z zachwytem.

Stały wokół niej, spokojne, uśmiechnięte, bez śladów ran i biomechanicznych modyfikacji. Znała je wszystkie.

Moon o włosach zaplecionych w dwa długie, złote warkocze - zabita przez własną nadzieję.

Venus, żyjąca rozpaczliwą zemstą wydaną całemu światu.

Mars, nie potrafiąca pogodzić się z własnym przeznaczeniem.

Neptune i Uranus, które zamknęły się w Podprzestrzeni, gdy w realnym życiu czekała na nie śmierć.

Saturn, obdarzona potęgą, której się bała i której nie rozumiała.

Mercury, przekonana o własnej potworności; Mercury, która zrzekła się mocy.

I ona sama. Jupiter... zagubiona. Bezradna. Uwięziona w pustce i niepewności.

Znała je wszystkie, och, znała je doskonale.

Już dosyć Sailor Wars, powiedziała, nie walczmy między sobą.

Uśmiechnęły się, skinęły głowami.

Zostań z nami, Jupiter, odezwała się spokojnie Moon, nie spieszmy się. Sailor Senshi potrzebują czasu.

Makoto odwróciła się, zobaczyła ciemne wnętrze schronu i dwie skulone sylwetki odcinające się bielą strojów od wszechobecnego mroku.

Zostanę, odpowiedziała.

Witaj w domu.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.