Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Explorator - Wiedza ponad wszystko

Część druga

Autor:Slova
Serie:Warhammer 40 000
Gatunki:Akcja, Mroczne, Science-Fiction
Uwagi:Utwór niedokończony, Przemoc
Dodany:2010-03-22 08:00:45
Aktualizowany:2010-03-21 18:28:45


Poprzedni rozdział

Scientia nulla res praestantior

Ważąca półtorej tony śluza odgradzająca lądowisko od sieci korytarzy otwarła się z sykiem w trybie awaryjnym, czemu towarzyszył dźwięk giętego metalu i trzaskających siłowników. Zanim jeszcze obydwa skrzydła drzwi ukryły się w ścianie, przetoczył się między nimi otoczony kordonem ludzi wózek przyozdobiony kroplówką. Mika chciał jeszcze pochylić się nad ciałem, ale jeden z ratowników brutalnie go odepchnął i chłopak poleciał plecami na ścianę, zszokowany i zdyszany. Chwilę potem zza wrót wyłoniła się Lea, upuszczając w biegu lotniczy hełm, ale wózek zniknął już wtedy za rogiem korytarza. Muron osunął się na ziemię, doszczętnie osłabiony swoją bezradnością, która momentalnie wyssała z niego siły. W jego głowie wciąż brzmiał stłumiony krzyk przyjaciela, w interkomie brzmiący jak charczenie starca, urwany niczym wycie topielca. Pamiętał, że wiedziony impulsem zeskoczył wgłąb wyrwy, ruszając na ratunek kompanowi. Teraz znowu przeżywał te same osłupienie, które zatrzymało go w pół kroku, a jakiego doznał na widok Cyrona, z tym czymś uczepionym twarzy. Chwycił się za usta, ledwo powstrzymując odruch wymiotny. Emocje wywracały żołądek na lewą stronę. Spojrzał na Leę wytrzeszczonymi z przerażenia oczami i stwierdził, że dziewczyna ma się jeszcze gorzej. Przypomniał sobie, ile wysiłku włożyła w lot powrotny, wytężając umysł do granic możliwości i wykazując się umiejętnościami, o jakie by sama siebie nigdy nie podejrzewała. Jej ręce drżały teraz jak w febrze, a palce kurczowo zaciskały się i rozluźniały, jakby niezależnie od woli. Z trudem i grymasem bólu na twarzy zdjęła rękawiczki. Poza kośćmi, kablami i skórą prawie nic nie pozostało z jej dłoni, ostre światło jarzeniówek prześwietlało je na wskroś.

Mika rozejrzał się dookoła, nagle zdając sobie sprawę z tego, że otacza ich tłum ludzi. Wiedział, że zna te twarze, ale nie był w stanie ich rozpoznać. Czuł się kompletnie nieobecny, wycieńczony i zdruzgotany. Nawet nie zauważył, kiedy jeden z załogantów okrył go kocem i pomógł wstać. Chłopak omiótł wzrokiem zbiegowisko w poszukiwaniu Gurzela, ale obraz rozmazał mu się przed oczami. Zachwiał się i czuł, że traci grunt pod nogami, ale ktoś złapał go w ostatniej chwili. Muron zmrużył ciążące powieki i zemdlał, nie śniąc o niczym, jak trup.

Paulus przysunął się bliżej do przeszklonej ściany galeryjki nad główną salą operacyjną, do której kilka minut wcześniej przywieziono Cyrona, bezdusznie odzierając go ze skafandra i kombinezonu. Skóra chłopaka momentalnie pokryła się gęsią skórką.

Magos Explorator uważnie obserwował wszystkie wykonywane przez lekarzy czynności. Najpierw były to rutynowe badania prostymi przyrządami, wzrokowe oględziny, opisanie widocznych objawów, wszystko wedle ścisłego schematu. Potem dwoje serwitorów medycznych zabrało Cyrona na specjalistyczne badania i światła zgasły.

Oczom Paulusa ukazało się jego własne odbicie, ledwie widoczne na powierzchni szyby. Był teraz wrakiem człowieka, większym, niż wcześniej. Jego uzależnione od środków przeciwbólowych i narkotyków ciało cierpiało ogromne katusze. Odłączony od maszynowego wspomagania umysł stał się otępiały, ale mimo to Magos bez trudu umiał porównać swoją obecną twarz do tej sprzed wyprawy. Pamiętał dumnego i pewnego siebie, powszechnie respektowanego sługę Bractwa, hardego i zawziętego. Obecnie jego usta wykrzywił mimowolny grymas bólu. Przekrwione oczy patrzyły nieobecnie przez przyciemnione szkła okularów. Musiał je nosić, by nie stracić wzroku, odzwyczajonego od jasności, a prawie mu się to udało, kiedy spadł z tronu. Teraz siedział na antygrawitacyjnym wózku, który cicho buczał i kołysał podczas ruchu.

Światła na sali znowu rozbłysły i Cyron w asyście serwitorów wjechał przez drzwi. Cyborgi podały lekarzom zdjęcia i wyniki badań, a ci szybko je przestudiowali, wymienili między sobą kilka słów i kazali położyć chłopaka na stole operacyjnym. Paulusa przeszedł dziwny dreszcz i z emocji zaciskał nerwowo palce na podłokietnikach. Spojrzał na chirurgów, którzy już przygotowywali się do zabiegu. Można by powiedzieć, że znał ich wszystkich, wiele razy przeglądał w myślach elektroniczne kartoteki załogi. Było ich pięciu i wszyscy byli lekarzami, poza ostatnim, największym i w przeciwieństwie do reszty ubranym na czerwono, w obszyty złotym bajorkiem kitel z wyszytym na plecach Machina Opus. Paulus dobrze znał tego osobnika, sam poprosił go o uczestnictwo w misji. Był to Magos Genetor Juren z Taskanu, który obiecał osobiście nadzorować operację, ręcząc za życie Cyrona własnym stanowiskiem. Mistrz-kapitan wierzył jemu i w jego wiedzę nie mniej, niż w swoją własną.

Poza nimi po wszechstronnej sali krzątało się kilkoro serwitorów. Studenci nie zostali zaproszeni z uwagi na delikatność sprawy.

Drzwi do galeryjki otwarły się cicho i pojawił się w nich Gurzel, bez słowa siadając na krześle obok Paulusa. Przez dłuższą chwilę nie wymienili miedzy sobą ani słowa, przyglądając się przygotowaniom do zabiegu. Dotychczas kipiąca życiem sala nagle opustoszała i wewnątrz pozostały tylko najbardziej niezbędne osoby. Specjalistyczna, porozstawiana po kątach aparatura zaczęła buczeć i mienić się różnymi kolorami, główne oświetlenie zgasło i z sufitu zsunął się olbrzymi robot chirurgiczny. Miał kształt wielościennej bryły, dwa razy szerszej od stołu i wysokiej na ponad metr, zawieszonej na grubych i cieńszych siłownikach i połączonych w pęki kablach. Niewprawne oko prędzej posądziłoby maszynę o bycie kupą złomu, stertą poskręcanych bez ładu i składu metalowych części i przewodów, z powtykanymi losowo ostrzami, wiertłami i Imperator wie, czym jeszcze. W rzeczywistości był to jednak szerokopasmowy robot produkowany na licencji Adeptus Mechanicus wyłącznie do użytku wewnętrznego, a i to w niewielkich ilościach. Machina ta była cudem techniki samym w sobie, konstruowanym kilkadziesiąt lat z iście zegarmistrzowską precyzją. W proces jej powstawania zaangażowano całą armię ludzi, od projektanta począwszy, a na najprzedniejszych rzemieślnikach w całym Bractwie skończywszy. Każdy tego typu robot był unikatem, miał własnego konstruktora i wykonawcę, a na tabliczce znamionowej wypisano kody i nazwiska osób i serwitorów, które go tworzyły, nawet, jeżeli ich wkład w dzieło miał polegać na wkręceniu jednej śrubki. Teraz od zaangażowania tamtych osób zależało czyjeś życie.

- To ja powinienem teraz leżeć tam, na dole, zdany na łaskę tej antycznej maszynerii, a nie on. To kara... - rzekł cicho Paulus, nerwowo bujając się w siedzisku. Perlisty pot skraplał się na jego czole i skapywał strużkami na cienką, białą tunikę, założoną bezpośrednio na gołe ciało. Łysa głowa pokryła się siatką cienkich żyłek. Gurzel odwrócił wzrok od stołu operacyjnego i przez dłuższą chwilę przyglądał się mistrzowi-kapitanowi, nie wiedząc, czy ma odpowiedzieć jak podwładny, czy może jako przyjaciel.

- Jesteś przemęczony, Paulusie. Twój organizm źle reaguje na separację z okrętem. Nie powinno cię tu teraz być... - stary kapłan chwycił się za słowo, zdając sobie sprawę, że powiedział za wiele, ale teraz mógł już tylko czekać na odpowiedź.

- Nie! - charknął Paulus - Poniósł karę za bluźnierstwa, jakie mu wyznałem przed misją. Zamiast podbudować w nim wiarę, ja otumaniłem go moimi bezmyślnymi wizjami. Gurzelu, ja... Ja popełniłem herezję i teraz cierpię za to mocniej, aniżeli wiedźma na stosie. Imperator zesłał na mnie karę...

- To nie tak. Gdybyś teraz to ty leżał na tamtym stole, oznaczałoby to koniec naszej misji. Twojej misji, która pochłonęła już niewyobrażalne nakłady ludzkiego wysiłku. Nie ma co ukrywać, w przeciwieństwie do niego, ty pewnie byś już nie żył, ale Imperator chce inaczej. Musisz dotrwać do końca i poprowadzić nas dalej. Nawet, jeżeli bluźniłeś, to On ci wybaczy, da szansę, na odkupienie grzechów, a ta właśnie stoi przed tobą.

Paulus nic nie powiedział, głównie przez to, że odpowiedź przyjaciela zbiła go z tropu, a także dla tego, że zabrakło mu słów. Gdyby jego oczy jeszcze mogły napełnić się łzami, z pewnością zapłakałby, lecz w ramach wielu operacji dawno utracił tę zdolność. Kapitan, duchowy przywódca, mistrz wyprawy... Takie zachowanie nie przystoi. Zamiast tego zaczął udawać, że całą uwagę skupia na zabiegu, który właśnie się rozpoczął.

Juren przyglądał się uważnie dostarczonym mu kilka minut wcześniej zdjęciom pacjenta, które powiesił na podświetlanej tablicy. Prześwietlenie ukazywało zarówno zdjęcia chłopaka, jak i obiektu na jego twarzy. Magos doskonale wiedział, że jest teraz obserwowany, ale wcale mu to nie przeszkadzało w pracy. Wierzył w swoją wszechstronną wiedzę, którą żmudnie zdobywał i szlifował przez osiemdziesiąt lat. Wszystko po to, by wspiąć się na wyżyny hierarchii Bractwa. Był genetykiem, biologiem i medykiem w jednej osobie, ale z takim przypadkiem miał do czynienia pierwszy raz w karierze. Mimo to wiedział, że podoła. Westchnął ciężko. Obłoczek pary niemal natychmiast skroplił się na zimnych, metalowych łuskach okrywających całą głowę mężczyzny. Jedynie twarz nie została dotknięta znamionami Boga-Maszyny, kontrastując z resztą wzmocnionego mechanicznie ciała.

- Ektopasożyt wprowadził do organizmu słomkę, sięgającą gardła. Nie umiemy wyjaśnić jej znaczenia, najprawdopodobniej służy podawaniu tlenu ofierze - zaraportował jeden z chirurgów, wskazując na szereg rozpostartych zdjęć.

- Analiza chemiczna? - zapytał Juren.

- W drodze.

- Hmmm... - zamyślił się Magos - nie mamy zbyt wiele czasu, wciąż nie wiemy, jakie szkody powoduje to coś w organizmie chłopaka. Pasożyta należy usunąć natychmiast i umieścić w płynie fizjologicznym w słoju zabezpieczonym pieczęciami czystości. Zalakowany, ma być dostarczony do mojego laboratorium z najwyższym priorytetem ważności. Chłopaka będzie trzeba odseparować od reszty załogi, nie wiemy, czy obiekt nie przenosi żadnych chorób - ciągnął w zamyśleniu.

- Próbowaliśmy rozluźnić uścisk odnóży i ogona bezinwazyjnie, lecz bez skutku. Mięśnie zdają się mieć budowę, która daje pewność dalszego rozwoju pasożyta po znalezieniu ofiary. Pozostaje jedynie odcięcie - kontynuował lekarz.

- Dobrze, rozpocznijcie zabieg. Niech Omnisjasz prowadzi wasze dłonie.

- Na zawsze i na wieczność. Że tak powiem, zapraszam do stołu - zażartował jeden z lekarzy, którego zbudowane z dziesięciu palców mechaniczne dłonie szumiały przy każdym ruchu. Wszczepiony w miejsce prawego oka teleskopowy implant co chwilę rozsuwał się i składał, kalibrując ostrość względem oświetlenia.

Skalpel błysnął w jasnym świetle lamp. Sterylnie czysty i idealnie ostry, powoli, płynnym ruchem zbliżył się do linii, narysowanej na jednym z ośmiu odnóży istoty. Chirurg prowadzący jeszcze na moment zatrzymał cięcie, spoglądając na Magosa. Ten kiwnął pewnie głową i nieco bardziej pochylił się nad stołem. Lekarz wrócił do zabiegu, delikatnie prowadząc rękę zakończoną protezą, z której wystawały najróżniejsze przybory operacyjne. Skalpel wpierw lekko ucisnął wyznaczone kreską miejsce, ale po chwili rozciął blado żółtą skórę. Z otwartej rany trysnęła zielonkawa, fluorescencyjna ciecz, w mgnieniu oka stapiając najwyższej jakości chirurgiczną stal i oblewając drogocenną protezę. Zszokowany mężczyzna instynktownie chwycił się za rękę i wrzeszcząc wniebogłosy, jakby ciśnięty niewidzialną siłą, rzucił się na plecami na ścianę. Metal dymił i wrzał, kiedy nieznany płyn topił okablowanie i złącza, powoli dochodząc do żywej materii. Dotychczas lekarz krzyczał bardziej z przerażenia, niż z bólu, teraz jednak jego wrzask przepełnił się wyczuwalnym w głosie cierpieniem. Kwas sięgnął kości prawego przedramienia i tam też się zatrzymał, dosłownie wyparowując. Przerażeni chirurdzy przezornie odskoczyli do tyłu. Wszystko trwało raptem kilka sekund, po których wycieńczony mężczyzna padł nieprzytomny na wyłożoną białymi kafelkami podłogę. Jeden z kolegów, widocznie bardziej rozgarnięty, ruszył mu z pomocą, natomiast Juren bezwiednie przyglądał się, jak pozostała dwójka stara się zatamować dziwny krwotok, by wydzielina nie uszkodziła pacjenta. Spojrzał zawiedzionym wzrokiem w stronę galeryjki, ale odbijające się od szyb światło nie pozwalało ujrzeć osób na górze.

Gurzel przylgnął nosem do szyby, nie mogąc się nadziwić widokowi. Kilka kropelek świecącej mazi spadło na stół operacyjny i przepaliło grubą na kilka centymetrów stalową płytę na wylot. Ludzie krzątali się i sprzeczali w motłochu, do pomieszczenia wpadło dwóch pielęgniarzy z noszami, na które wrzucili okaleczonego chirurga. Zaraz za nimi wpadł serwitor z zestawem do zabezpieczania toksyn.

- Szansa, tak? - rzucił nagle z pretensją Paulus, drżącym i ledwie słyszalnym głosem - Więc to jest moja szansa!? Jestem tu, by oglądać tę tragedię, tak!?

Gurzel spojrzał na niego. Łysa, blada głowa pokryła się teraz gęstą siatką krwiaków, małych, ale wyraźnie widocznych i licznych. Wychudłe ręce drżały nerwowo jeszcze bardziej, niż poprzednio. Zanim starzec zdążył zareagować, Paulus wygiął się do tyłu, a jego ciałem zaczęły targać spazmy. Wykrzywiona w niemym krzyku twarz zastygła, a oczy wywróciły się białkami ku górze.

- Lekarza! - krzyknął Gurzel, wypadając przez drzwi na pełen personelu szpitalny korytarz.

Izolatka była urządzona bez większych wygód, można by wręcz powiedzieć, że surowo. Białe ściany pozbawiono wszelkich obrazków, jedynie duże lustro, zajmujące pół szerokości działowej ściany, zdobiło nieprzyjazną z wyglądu powierzchnię. Stojący po drugiej jego stronie Juren pogrążał się w zadumie, obserwując chłopaka, samotnie leżącego w wszechstronnej sali, z której usunięto wszelkie wolne łóżka i meble, pozostawiając wyłącznie okrągły, trójnogi stół po środku, także pusty, za wyjątkiem kilku wydruków z odczytami stanu pacjenta.

Cyron leżał bez ruchu, przykryty do pasa cieniutką kołdrą. Jego pozycja była tak naturalna, że wręcz niewiarygodna, a oddech rytmiczny jak w zegarku. To właśnie niepokoiło Jurena. Jak dotąd obecność pasożyta nie wywarła żadnego wpływu na żywicielu. Na wszystkich wynikach badań tłustym drukiem maszyny wypisały frazę, którą Magos zdążył już znienawidzić - W N O R M I E. To już piąta godzina od operacji, kiedy wszystko mieściło się w normie.

Z zadumy wyrwał Jurena lekarz, który w asyście serwitora wszedł do pomieszczenia. Obydwoje ubrali kombinezony przeciwchemiczne i doskonale wiedzieli, że są obserwowani przez Magosa. Kiedy doktor delikatnie badał pacjenta, maszyna wymieniła kroplówkę i podała chłopakowi kilka zastrzyków. Wszystko to wyglądało na rutynowe procedury, a po prawdzie i one były zbędne, bo przecież, wedle badań, Cyronowi nic nie dolegało. Juren w to nie wierzył, podobnie jak i lekarz, który smętnie pokiwał głową w jego stronę, nawet go nie widząc przez jednostronnie przeźroczystą powierzchnię. Ale wtedy Magosa już nie było za lustrem. Kilka chwil wcześniej poszedł sprawdzić pracę studentów i serwitorów, którzy w tej chwili przeszukiwali archiwa, licząc na znalezienie choćby strzępków informacji.

Szedł korytarzem pokładu szpitalnego nawet nie zwracając uwagi na krzątających się wokoło cyborgów i członków personelu, którzy pokornie usuwali się z drogi barczystemu mężczyźnie. Kamienny wyraz twarzy był odbiciem mętliku, jaki teraz miał w głowie Magos. Starał się pozbierać do kupy uzyskane do tej pory informacje, a znał ich niewiele. W swoim długim życiu spotkał się z całą masą nietypowych pasożytów, charakteryzujących się różnym stopniem agresywności. Zawsze jednak ich obecność odbijała się negatywnie na kondycji żywiciela, bo w końcu taka jest natura tej formy odżywiania się. Juren był wielce ciekaw, w jakich okolicznościach doszło do infekcji, ale stary Guzrel mało co widział, a ten szczyl, który ponoć rzucił się Cyronowi na ratunek, nawet nie może zebrać słów do kupy. Nic, zero. Pozostaje jeszcze zapis z serwoczaszki, ale do tego prawo zastrzegł sobie staruch Paulus. Na całym pokładzie nie znalazł się nikt, z kim można by współpracować. No, może poza garstką jego studentów, którzy teraz z pasją przewracali do góry nogami całe pokładowe archiwum. Wątpił, by udało im się cokolwiek znaleźć, zwłaszcza, że zasoby ekspedycji są zawsze mocno ograniczone czynnikami fizycznymi. Sam narzekał na niedostatek materiałów, których mógłby użyć w swoich pracach badawczych. Czasami miał wrażenie, że uczestnictwo w takiej misji zamiast rozwijać, pogrąża.

Tak dumając szedł długo, nie spieszył się. Pośród krętych korytarzy nikt mu nie przeszkadzał, czasem tylko jakiś serwitor po cichu przemknął obok, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi. Gloria Mundi nie posiadał dużej załogi osobowej, wiele czynności wykonywały tu maszyny, co znacznie redukowało koszty całego przedsięwzięcia. No i małe zagęszczenie ludzi wpływało pozytywnie na spokój, którego Juren teraz potrzebował. Cała ta sytuacja z pasożytem nakręciła go jak sprężynę, że aż nie wiedział, co ze sobą począć i za co się zabrać. Połączona z rozmyślaniem przechadzka wydawała się minąć szybko, ponieważ Magos stał już u śluzy wiodącej do archiwum. Skanery natychmiast rozpoznały jego osobę i wpuściły do środka bez konieczności autoryzacji. Suche powietrze i chłód natychmiast uderzyły w twarz kapłana, kiedy zniknął między sięgającymi wysokiego stropu regałami. Pomiędzy nimi serwitorzy, wyposażeni w zamontowane na plecach drabiny, dźwigali na sobie studentów ubranych w długie do pasa czerwone kitle. Byli to najmłodsi spośród uczniów Genetora, w ramach podziału obowiązków wykonujący najcięższą pracę. Ich starsi koledzy zasiadali w masywnych ławach, obłożeni ze wszystkich stron stertami ksiąg i zwojów. Pracowali w parach, przy czym jeden notował informacje znalezione przez drugiego. Ci nosili już pierwsze ślady przynależności do Bractwa, chociaż większość wszczepów i znamion ukrywali pod ubraniem, albo pod kapturami czerwonych płaszczy. Część z żaków obsługiwała maszyny myślące i centrale informacyjne, podłączając się prosto do systemu za pomocą różnych wtopionych w ciało złączy. Dzięki temu dane przeszukiwali bezpośrednio w swoim umyśle. Pochłonięci pracą studenci nie zauważyli obecności swojego mentora, który przez dłuższą chwilę przyglądał się im w skupieniu, wyłapując tych najpilniej wypełniających obowiązki. Jako nauczyciel bez przerwy poddawał ich lustracji, a na jej podstawie karcił bądź nagradzał. W przeciwieństwie do przywódcy ekspedycji, Juren miał pod swoimi skrzydłami czterdziestu podopiecznych, których bez skrupułów wykorzystywał do najcięższej pracy umysłowej, przygotowując tym samym do trudnych zadań naukowca. Stary Paulus zaś nieustannie przesiewał swoich studentów, w końcu pozostawiając kilku najlepszych. Kosztem takiego postępowania było zbytnie przywiązanie, przez które starzec teraz cierpiał. Dla Genetora taka forma edukacji nie odpowiadała. Nie chciał się spoufalać z podopiecznymi, nawet w najmniejszym stopniu, a znajomość ograniczał jedynie do zapamiętywania imion. Jeżeli ktoś w jego grupie nie nadawał się na awans, to czekał tak długo, aż będzie gotów ruszyć dalej. Dzięki temu Juren cieszył się wśród swoich studentów poważaniem i szacunkiem, ale niekiedy również nieufnością i zawiścią.

Magos spojrzał wysoko w górę. Przed nim w powietrzu unosiła się szeroka antygrawitacyjna platforma sterowana przez serwitora. Kolejny cyborg stał na niej, okryty rytualnymi płótnami kolorowych materiałów. Różnobarwne hafty wskazywały na to, że jest skrybą. Ludzka głowa zdawała się zupełnie nie pasować do jego garbatej sylwetki i badylastych, metalowych nibyrąk, skwapliwie skrobiących po papierze gęsim piórem. Obok maszyny stała wysoka postać, na której długim, czerwonym płaszczu widniał ręcznie haftowany Machina Opus. Spod tkaniny wystawało metalowe ramię, trzymające otwartą księgę. Jedna z wolnych rąk osobnika trzymała inną książkę, jakby dla porównania treści obydwu pozycji, druga zaś co chwilę przewracała kartki w różne strony. Osobnik mruczał pod nosem ledwie słyszalne słowa, które skryba bez protestu zapisywał na coraz dłuższym zwoju papieru. W pewnym momencie sześciokątnego kształtu platforma przefrunęła nad głową Jurena, zatrzymując się przy wierzchołku regału po przeciwnej stronie.

- Fibiaszu - rzekł cicho Magos, starając się nie zwrócić na siebie uwagi podopiecznych i nie odwracać ich uwagi od zajęć. Kiedy myślał, że już mu się udało i postąpił krok do przodu w stronę platformy, kilku młodych studentów zaraz stanęło za plecami mentora. Cała trójka była jeszcze ledwo w nastoletnim wieku, najstarszy wyglądał góra na trzynaście. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy uklękli, gdy ich mistrz obrócił się do nich twarzą. Widząc to, reszta grupy oderwała się od dotychczasowych obowiązków i zaraz stanęła obok Jurena. Całe czterdzieści osób. Najstarszy z nich, na oko mający za sobą siedemnaście wiosen, z zamiarem przedstawienia wyników poszukiwań zaraz sięgnął po elektroniczny notes. W jego oczach malował się strach, graniczący wręcz z nabożną czcią. Magos uciszył go skinieniem dłoni.

- Wracajcie do pracy, później przedstawisz mi jej rezultaty, Armonie - mężczyzna zwrócił się do najstarszego chłopaka i kolejnym gestem ręki odprawił uczniów. Odwrócił się. Antygrawitacyjna platforma unosiła się teraz raptem pół metra nad ziemią, kołysząc się niedbale, wprawiona w ruch przez zeskakującą na ziemię postać. Łomot ciężkiego uderzenia rozszedł się po całym archiwum, kiedy twarde, stalowe podeszwy metalowych protez zetknęły się z podłogą. Powracający na stanowiska uczniowie słysząc dźwięk na chwilę zatrzymali się w pół kroku, a potem ze zdwojoną szybkością ruszyli dalej, nie oglądając się za siebie. Juren tylko lekko przymrużył oczy i i przekręcił głowę w inną stronę, odwracając wzrok od niezgrabnego osobnika.

- Na rozkaz, mistrzu - rzekł wysoki, ale nie wyższy od Magosa mężczyzna. Na pierwszy rzut oka był chudy i dziwnym wydawało się, że wytwarza tyle hałasu, lecz w rzeczywistości całe jego ciało pokryte zostało rusztowaniem egzoszkieletu, który szumiał przy najmniejszym ruchu. Przypominające szerokie gogle i wystające z oczodołów implanty wzrokowe świeciły w panującym w archiwum półmroku, nadając twarzy postaci nieco diabolicznego uroku, ale i intelektu. Płytki i raptowny ukłon zarzucił głęboki kaptur na porośniętą bujnymi, czarnymi włosami głowę. Jurenowi przez moment zdawało się, że do spozierających z cienia ślepi dołączył szyderczy, złowrogi uśmieszek.

- Znalazłeś coś? - zapytał się Magos, przechodząc obok Fibiasza i wstępując na platformę, która niemal dotknęła ziemi, zanim dostosowała moc silników do ciężaru starszego kapłana. Młodszy osobnik podążył w ślad za swoim przełożonym i nonszalancko oparł się o wysoką do pasa barierkę. Antygrawitacyjny silnik zaszumiał i z trudem uniósł obydwoje mężczyzn niemal pod sufit. Przelecieli tak między kilkoma regałami, uciekając od wścibskiego słuchu studentów.

- Nie za wiele - odparł dziwny osobnik - starałem się szukać informacji o pasożytniczej xenofaunie, ale bez skutku. Ani słowa o tego typu przypadkach - ciągnął dalej, zrezygnowany, ale po chwili momentalnie podniósł się na duchu, zmieniając ton wypowiedzi. Juren nienawidził tej teatralnej huśtawki nastrojów - Ale jest jeszcze coś. - Urwał w pół zdania, budując atmosferę napięcia i czekając na reakcję Magosa.

- Co takiego? - zapytał zrezygnowany gierkami dziwaka starszy kapłan maszyny, jednocześnie z pełną świadomością dając się w nie wciągnąć. Wiedział, że inaczej z tym człowiekiem nie da się rozmawiać. Znali się dobrze, Juren wielokrotnie karcił Fibiasza, gdy ten był jeszcze studentem.

- Kiedy nie mogłem znaleźć niczego idąc najprostszą drogą, postanowiłem poszukać jakiś wzmianek na temat OM-k101. Miałem nadzieję, że w archiwach zachowały się jakieś wzmianki na temat kolonizacji tej planety.

- No i? - zapytał nieco znużony wywodem Magos, siadając na barierce na przeciw rozmówcy. W porównaniu do dziwaka, Juren był niemal dwa razy szerszy i wyższy przynajmniej o dwie głowy. Wychodzące z szeroko rozstawionych barków ręce pewnie trzymały się grubej niczym pięść poręczy. Masywne, pokryte z wierzchu metalowymi łuskami dłonie obejmowały ją całym przekroju.

- Pozwolisz, mistrzu, że mój skryba przeczyta fragment starodawnego opisu tej kolonii, znaleziony w oficjalnej kronice - zapytał się retorycznie Fibiasz, wskazując na odzianego w ułożone w nieładzie tkaniny serwitora, który drgnął i zaczął przewijać zwój papieru, szukając skanującymi oczami wspomnianego miejsca. Kiedy już znalazł odpowiedni fragment notatki, ukryty głęboko w trzewiach cyborga głośnik zaskrzeczał metalicznie, dostrajając częstotliwość. Po chwili nieprzyjemny, ostry i maszynowy głos rozbrzmiał cicho, sylabizując wyrazy.

- OM-k101 - martwa planeta położona na obrzeżach podsektora Helican, była kolonia górnicza, opuszczona wraz z przybyciem Floty Imperialnej podczas Wielkiej Krucjaty w związku z wyczerpaniem złóż i brakiem środków do kontynuowania dalszej produkcji. Kopalnie na OM-k101 specjalizowały się w wydobyciu adamantium oraz żelaza. Wraz ze zlikwidowaniem kolonii wszystkie instalacje fabryczne i wydobywcze zostały zdemontowane i przeniesione na inne światy. Obecnie brak jakichkolwiek form życia i możliwości do jego powstania.

Juren milczał dłuższą chwilę. Mętlik, jaki miał do tej pory w głowie, teraz zamienił się w istną burzę uderzających w siebie nawzajem myśli. Pytania same nawijały mu się na język, ale nie wiedział, które zadać.

- Imponujące, nieprawdaż? - przerwał ciszę dziwak, w którego głosie pobrzmiewała nutka samozadowolenia.

- Czyli, że co? - zapytał Magos, bardziej swój własny umysł, niż rozmówcę - Trafiliśmy w zupełnie inny rejon kosmosu, niż planowaliśmy? Ale to przecież niemożliwe, taka pomyłka nawigatorów została by zaraz wykryta i wykluczona przez systemy operacyjne. A więc co, złe oznaczenie na mapie gwiezdnej? Niemożliwe żeby staruch mógł się aż tak pomylić, to do niego nie podobne...

- Nie ma w tym żadnej pomyłki, mój drogi mistrzu. - odpowiedział Fibiasz, momentalnie ucinając potok pytań starszego kapłana.

- Słucham?

- Mnie też to zaintrygowało. Miałem dokładnie takie same wątpliwości, co mistrz. Wziąłem więc mapę gwiezdną, najstarszą, jaka jest w archiwum i sprawdziłem w odniesieniu do naszej aktualnej pozycji. Hologram wyraźnie wskazywał, że jesteśmy na dalekiej redzie OM-k101, Segmentum Ultima, Ramię Centaura. Zagmatwane?

- Nawet bardzo - przytaknął Juren. - Ktoś więc celowo zmienił treść późniejszych publikacji i nazewnictwo planet?

- Na to wygląda - przytaknął Fibiasz, nagle poważniejąc - nie wziął jednak pod uwagę, że nie wszystko da się sfałszować. Ten okręt zbudowano ponad dwa tysiace lat temu, w pamięci systemowej zapisane są bardzo stare dane, które tylko co jakiś czas należy aktualizować.

- Kiedy miała miejsce ostatnia gruntowna korekcja danych? - zapytał Magos, porządkując myśli.

- w 765M39 Gloria Mundi zadokowano w stoczniach Marsa w celu kapitalnego remontu. Najwidoczniej jednak pozostawiono starą bazę danych. Tak więc trafiliśmy na planetę, którą ktoś za wszelką cenę chciał ukryć przed ludźmi.

Juren westchnął i podszedł do panelu sterowania platformy. Nacisnął kilka świetlistych przełączników i obiekt począł powoli opadać w dół.

- Fibiaszu, nie waż się nikomu wspominać o naszej rozmowie, a tym bardziej o swoim odkryciu. To głębsza sprawa, niż moglibyśmy się spodziewać. - starszy kapłan spojrzał na dziwaka groźnie i stanowczo, podkreślając tym samym wagę swoich słów. Tamten zareagował tylko pokornym skinieniem głowy.

- Myśli mistrz, że już ktoś się na to coś natknął w przeszłości i dlatego chciał to ukryć?.

- Ja się nie domyślam, Fibiaszu - odparł spokojnym, pewnym tonem Magos - Ja jestem tego pewien. Za godzinę chcę cię widzieć przy mnie w moim laboratorium, weź ze sobą Augusta, Zachariasza i Gwinora. Resztę studentów odpraw do kajut. Mają dzień wolny.

- Co mistrz zamierza? - przerwał Genetorowi dziwak, stając za plecami rozmówcy, który zgrabnie zszedł z platformy. Dopiero teraz, kiedy Fibiasz stał pół metra nad ziemią, wyrównała się różnica wzrostu obydwojga kapłanów maszyny.

- Wziąć brata Cyrona pod swoje skrzydła, Fibiaszu. Musimy się dowiedzieć więcej o jego dolegliwościach.

Na twarzy dziwaka znów zagościł szyderczy uśmieszek, przepełniony satysfakcją. Kiedy platforma znowu wzbiła się w górę, Juren miał wrażenie, że z odległego końca archiwum słyszy ciche rechotanie. Nie przywiązując do tego większej wagi, wyszedł na jasno oświetlony korytarz.

Na okręcie od kilku godzin trwała nocna wachta, kiedy w końcu Mika obudził się z głębokiego, ciężkiego snu. Ze swojego łóżka stojącego we wnętrzu nieoświetlonej sali widział przez przeszkloną ścianę pusty, spowity w półmroku korytarz. W trakcie sztucznego zaciemnienia nikt nie przewijał się po szpitalnej części głównego pokładu.

Chłopak podniósł się na łóżku i usiadł. Po tak długim śnie był wypoczęty, ale miał fatalne samopoczucie. Wydarzenia z ostatniej doby jawiły mu się jako odległe, nierealne wspomnienia, prawie majaki i pozostałość koszmaru. Niewiele pamiętał od momentu, kiedy rzucił się na pomoc przyjacielowi, a już kompletnie nie zdawał sobie sprawy, w jaki sposób znalazł się w szpitalnym łóżku. Wiedział jednak, że Cyron także musi gdzieś tu być i odczuwał wielką potrzebę ujrzenia go. Niewiele myśląc, Mika położył stopy na lodowatej posadzce. Zimno jakby trochę go ocuciło, ale mimo to przy próbie zrobienia pierwszego kroku ujrzał mroczki przed oczami i zachwiał się, na powrót siadając na skrzypiącym materacu. Odpoczął chwilę, zebrał siły i ponowił próbę, tym razem z dobrym skutkiem. Przeskakując szybko z nogi na nogę, by jak najkrócej dotykać chłodnych kafelków, ale jednocześnie nie hałasując, po chwili znalazł się przy dwuczęściowej śluzie, która pod naciskiem dłoni otwarła się na oścież, czemu towarzyszyło stłumione syczenie. Świecące do tej pory bladym, mętnym światłem lampy rozbłysły pełną mocą, reagując na ruch. Mika zmrużył bolące oczy i odsłonił się ręką od atakujących promieni. Rozejrzał się na boki i bez zastanowienia ruszył w prawo. Co krok zapalały się przed nim kolejne kinkiety, a te z tyłu na powrót słabły. Odbijające się w szybach światło utrudniało dostrzeżenie śpiących w łóżkach pacjentów, których i tak było niewielu. W pewnej chwili Mika uświadomił sobie, że Cyron z pewnością został umieszczony w izolatce. Bez chwili wahania przyspieszył kroku, nieniepokojony przez nikogo przemierzając rozległy labirynt szpitalnych korytarzy, ale jego poszukiwania szybko zaczęły przypominać błąkanie się bez celu. Tak duże jednostki, jak Gloria Mundi mogły pochwalić się imponującym zapleczem medycznym.

Miał już zrezygnować i wrócić do swojej sali z zamiarem wznowienia poszukiwań w dzień, lecz wtedy usłyszał lekki stukot metalowych kółek przejeżdżających po fugach w podłodze. Odgłos zdawał się dochodzić zza rogu i chłopak natychmiast ruszył w tamtą stronę. Przeszedł kilka kroków i ostrożnie wyjrzał za winkiel. W odległym końcu szerokiego korytarza krzątało się kilkoro odzianych w gumowe skafandry i maski przeciwgazowe ludzi. Otoczone półprzeźroczystą kurtyną łóżko wytoczyło się na hol zza drzwi, a za nim kolejne kilka osób wyszło z sali. Wszyscy byli ubrani podobnie, z grupy wyróżniał się tylko jeden rosły mężczyzna o potężnej, krępej sylwetce ciała, odziany w krwistoczerwony kitel sięgający kostek i powiewający, kiedy osobnik poruszał się gwałtowniej. Cała skóra głowy i wierzch dłoni dziwnego jegomościa zostały pokryte drobną, metalową łuską, która zdawała się poruszać niczym żywa tkanka. Jaskrawe światło odbijało się od gładkiej powierzchni. Jedynie twarz, ozdobiona maską przeciwgazową, pozostała ludzka. Mika domyślał się, że musi to być któryś z wyższych rangą kapłanów maszyny, lecz nie mógł mężczyzny rozpoznać. Bez wahania Muron wyszedł na przeciw osobliwej grupie. Przewiewna, szpitalna tunika sięgała mu do kolan i obnażała chude kończyny z niewyraźnie zarysowanym umięśnieniem. Długie do uszu i lekko zakręcone włosy chłopaka falowały, gdy pewnie kroczył przed siebie. Jego obecność na chwilę zamurowała szczelnie odzianych jegomości i z początku nie reagowali, przyglądając się jedynie.

- To Cyron, prawda? - zapytał retorycznie Mika - Chcę go zobaczyć.

Ogumowani mężczyźni spojrzeli na siebie nawzajem. Ich oczy były pełne wątpliwości i zdezorientowania. Jeden wystąpił z grupy i podszedł do chłopaka, zdejmując maskę. Miła twarz lekarza miała kamienny wyraz.

- Niestety, nie możesz - odpowiedział krótko, chociaż wiedział, że to i tak nie przekona zawziętego Miki.

- Dlaczego? Dokąd go zabieracie? - Muron nie dawał za wygraną, spoglądając ponad ramieniem lekarza na otoczone kotarą łóżko.

- Na badania...

- Kto to do cholery jest? - huknął potężnie zbudowany mężczyzna. Łuski na jego karku nastroszyły się, jeszcze bardziej uwydatniając nienaganną sylwetkę. - I po co się gówniarzowi tłumaczysz? - dodał po chwili z pretensją w głosie. Na spokojnej do tej twory twarzy lekarza zagościł dziwny lęk. Przez przypadek wzrok chłopaka i barczystego jegomościa spotkały się. Mika momentalnie struchlał wobec konfrontacji z przepełnionym wyższością i pewnością siebie spojrzeniem.

- Mistrzu Jurenie, to ten chłopak, który uratował brata Hatzera...

- To niczego nie zmienia, zabierzcie go stąd. - przerwał zirytowany Juren, odwracając się plecami do Miki i gestem ręki nakazując, by reszta mężczyzn pchała łóżko dalej.

- Dokąd go zabieracie!? - wykrzyknął chłopak, rzucając się w stronę kotary i o mało nie zdzierając jej ręką. Dwóch odzianych w kombinezony lekarzy zatrzymało go w pół kroku.

- Dajcie mu coś na uspokojenie do cholery! Pracować nie można! Kto go wypuścił tak w ogóle? - wrzasnął rozwścieczony Magos, zrywając z twarzy przeciwgazową maskę. Muron szarpał się, podejmując daremne próby wyswobodzenia z uścisku lekarza, który trzymał go pod ramionami. W ręku drugiego błysnęła igła szklanej strzykawki. Chwycił on miotającego się Mikę za lewą rękę i bezlitośnie ukłuł w zgięcie łokciowe, uwalniając do krwiobiegu środek uspokajający.

Dziwne uczucie błogości znienacka dopadło chłopaka. Z początku powoli, jedynie osłabiło jego zapał, potem jednak całkowicie odjęło motywację i chęć do działania. W końcu przestał myśleć o przyjacielu i zapadł w sen.

Poprzedni rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.