Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

...

...

Autor:listopad
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat, Fikcja, Komedia
Uwagi:Self Insertion
Dodany:2009-11-18 17:25:40
Aktualizowany:2009-11-18 17:26:40



Obudziłam się około ósmej, zaspana i trochę nieprzytomna. Lewą ręką sięgnęłam w stronę koca leżącego obok mojej poduszki. Była tam, pogrążona we śnie. Mój dotyk obudził ją, wydała cichy pomruk radości i przygarnęła moją dłoń bliżej siebie. Pogładziłam ją po brzuchu, delikatnie, starając się nie dotknąć otwartej rany pod lewą pachą. Nie czuła tam bólu, ale sącząca się stamtąd niekiedy krew była śmierdząca i lepka. Na szczęście nie było nawet śladu ropy. Jeszcze.

Wstałam i ruszyłam w stronę kuchni, ona też zeskoczyła z łóżka i pobiegła za mną, drobiąc szybko łapkami. Do lodówki dotarła przede mną, jak zawsze. Łasiła się o moje nogi, aż nie dałam jej kawałka szynki. Na półce poniżej była dla niej wątróbka, ale zje ją później, zresztą ostatnio i tak nie miała apetytu, chciałam by zjadła coś dobrego. Sądząc po ostatnich paru tygodniach jej walka z rakiem nie będzie już długo trwała. A ja... byłam jej człowiekiem i nic nie mogłam zrobić.

Kiedy przełykała resztki szynki, wylizując podłogę, ja skierowałam się do łazienki. Zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam że już tu jest. W wannie, czekając aż odkręcę kran i pozwolę jej się napić. Nie widziałam, by mijała mnie po drodze, ale przecież dopiero co wstałam... Przekręciłam kurek i patrzyłam jak pije, opierając przednie łapy o brzeg wanny. I wtedy usłyszałam zniecierpliwione miauczenie z kuchni. Wołała mnie, prosząc o więcej.

Patrzyłam na kota w wannie, próbując zrozumieć. A on dalej pił, jakby nie słysząc natarczywych odgłosów zza ściany. Pomyślałam, że mi się wydaje. Może to koty na podwórku się drą, a ja tylko odnoszę wrażenie że to tak blisko... Tylko że mieszkam na czwartym piętrze. Poszłam to sprawdzić.

Pod lodówką kręcił się kot, zły że kazałam mu tak długo czekać. Oparłam się o futrynę, kręciło mi się w głowie. Zwariowałam... Poszłam z powrotem do pokoju, do łóżka, pomyśleć. Ale tam też był kot, siedział na kocu koło poduszki i się patrzył.

Na początku chciałam krzyczeć, uciekać, schować się gdzieś, ale co by to dało? Poza tym wciąż byłam w piżamie, nie mogłam nawet wyjść z domu. Po chwili się uspokoiłam. W końcu to nie wina kota, że coś mi odbiło. A ona jest teraz głodna, miauczy. Wróciłam do kuchni i dałam jej jeszcze trochę szynki. Przechodząc przez przedpokój zauważyłam kolejnego kota, spał na szafce, zwinięty w czarny kłębek na szaliku, całym w futrze. Starałam się nie zwracać na niego uwagi. Zakręciłam wodę w łazience. Zamknęłam drzwi, odcinając się od tych wszystkich kotów, i spróbowałam zebrać myśli. Nic mi z tego nie wyszło.

W końcu opuściłam mój schron i poszłam po ubrania. Przynajmniej nie będę łazić po domu w piżamie, zawsze jakiś postęp. Po drodze minęłam jeszcze dwa koty. Jeden siedział na biurku i mył szeroko pojęte okolice ogona, drugi patrzył się na mnie z oparcia kanapy, przegryzając paprotką. Zabrałam szybko rzeczy i niemal pobiegłam z powrotem do łazienki.

Kiedy wyszłam, wszystko wydawało się być po staremu. W przedpokoju nie zauważyłam żadnego kota, podobnie w kuchni. Zajrzałam też do drugiego pokoju, ale i tu było pusto, kot którego widziałam wcześniej, na biurku, również zniknął. Ale kiedy poszłam schować pościel, zobaczyłam że na stole siedzi pięć kotów i systematycznie obgryza usychające jesienne liście w wazonie.

Kiedy podniosłam się z podłogi było już po dziesiątej. Zdaje się, że straciłam przytomność. Koło mnie na podłodze siedziała kicia i patrzyła się jakoś tak dziwnie. Odskoczyłam jak oparzona. Zdaje się że walnęłam plecami kota, bo przeraźliwie miauknął, a kiedy się obejrzałam fuknął na mnie urażony, machając nerwowo ogonem. Trzeci patrzył na mnie ze stołu, zaciekawiony chyba co będzie dalej. Wlazłam pod stół, zatykając uszy i zaciskając powieki. Po chwili poczułam szorstki język na przedramieniu. Kot najwyraźniej się zaniepokoił.

Postanowiłam wyłączyć mózg, bo i tak przestał prawidłowo działać. Nie doszukiwałam się już logiki w tym, co się stało. Wyszłam zrobić sobie śniadanie i nakarmić kota. Dwa już się kręciły pod lodówką. Pomyślałam, że to dobrze że wrócił jej apetyt.

Wątróbka zeszła w niecałą minutę, jak tylko wyłożyłam ją na spodek zleciały się wszystkie. Trzeba będzie pójść do mięsnego po jeszcze. Sprawdziłam jaką gotówką dysponuję, wyszło jakieś dwadzieścia złotych. Powinno starczyć na obiad dla kota, no i może uda się coś kupić na kolację. Na dzisiaj zostały mi jeszcze pierogi z wtorku, z głodu nie padnę. Zaopatrzyłam się w plecak, przeliczyłam kota - wyszło mi że jest go teraz siedem sztuk - i poszłam.

Pani w sklepie zdziwiła się, kiedy poprosiłam o kilogram wątróbki, zawsze brałam u niej jakieś dziesięć, może piętnaście deko. Ale o nic nie pytała. Może pomyślała, że sama przestawiłam się na dietę wątróbczaną, albo że dokarmiam jakieś bezdomne futrzaki, kto ją tam wie. Postanowiłam jednak, że będę kupować teraz po dwadzieścia deko, za to w paru sklepach, nie powinno to wzbudzić podejrzeń.

Kiedy wróciłam, kota było jedenaście, a kuweta całkiem nie do użycia. Zmieniłam żwirek, pogłaskałam jednego z kota po głowie, drugiego pomiziałam za uszkiem, poszłam do pokoju, schowałam w końcu pościel, usuwając uprzednio kota z prześcieradła, otworzyłam okno żeby trochę przewietrzyć i wypuścić kota na parapet, po czym nakarmiłam znowu zwielokrotnionego zwierzaka. I wtedy przyszło mi do głowy, że może czymś się od siebie różnią. Postanowiłam sprawdzić.

Ostrożnie podniosłam pierwszego, tak by nie dotknąć rany, i zaniosłam go do łazienki. Wsadziłam go do wanny, po czym wyszłam, zamykając za sobą drzwi. Zaniosłam tam jeszcze kolejne dwa, posadziłam koło tamtego, po czym rozpoczęłam przegląd. Wyniki moich badań były zaskakujące - koty różniły się między sobą tylko - i aż - wielkością guza pod łapą. Coś mi zaczęło świtać.

Nie chcąc stawiać pochopnych wniosków przebadałam pod tym kątem kolejne trzy egzemplarze. Moje podejrzenia okazały się słuszne. Jedynym odróżniającym je elementem był guz. Zatem...

Czy naprawdę to ze mną jest coś nie tak? A może mój kot... Może mam w domu kota Schrödingera!? Moje myśli pędziły jak oszalałe. To by wszystko tłumaczyło. Kot umiera, więc szuka innej opcji. Ale przecież tamten kot się nie namnożył. Dlaczego? Może dlatego że ten „drugi” zginął od razu, a przed moim kotem jeszcze sporo czasu na umieranie... Może zniknie jak tylko przestanie żyć, może w ogóle wszystkie znikną jak znajdzie się taki, który wyzdrowieje...?

Tymczasem musiałam coś zjeść, od rana nie miałam nic w ustach. Poszłam do lodówki, a jakieś dwanaście kota za mną. Trzeba przyznać że szybko się powielał. Z zakupionej wątróbki została niecała połowa.

W sumie nie miałam na co narzekać. Wzięłam pilota, wyłożyłam się wygodnie na kanapie przed telewizorem, zarzuciłam na siebie kocyk koto-ochronny, żeby ustrzec ubranie przed zabrudzeniem, i włączyłam jakiś głupi amerykański serial. Zaraz położył się na mnie kot, w liczbie sześciu. Pogłaskałam jedną z niej i odsunęłam delikatnie, acz stanowczo z twarzy. Wyjmując sierść z nosa pomyślałam że nie jest aż tak źle, zresztą taki stan rzeczy nie może trwać wiecznie. Chociaż pod zwielokrotnionym ciężarem kiciusia oddychało mi się jakby nieco trudniej.

Serial był głupszy niż początkowo sądziłam, na innych kanałach też nie było nic godnego uwagi, sięgnęłam więc po Dicka i poświęciłam się lekturze. Kot spał, mył się, chodził po domu i miauczał, obgryzał paprotkę i drapał meble. Suche liście na stole przestały istnieć, za to pojawiły się po chwili na podłodze, nieco przetrawione. A tłumaczyłam tyle razy, że koty nie jedzą liści...

Kiedy wygrzebałam się spod sterty kota i sprzątnęłam jej wydzieliny - otóż zlała się w międzyczasie pod biurkiem, no i zostawiła suszkę w przedpokoju - poszłam znowu zmienić kuwetę i nakarmić żarłoka. Zasoby wątróbki kurczyły się w tempie absurdalnym. Natomiast kota było coraz więcej. Naliczyłam już dwadzieścia trzy sztuki.

Około piątej skończyło się jedzenie, poszłam więc po kolejną porcję. Przezornie odwiedziłam bankomat, a potem obeszłam całą okolicę i w pięciu sklepach kupiłam w sumie kilo dwieście wątróbki, siedem kiełbas, dziesięć skrzydełek z kurczaka i półtora kilograma pasztetu. Powinno starczyć na jakieś dwa dni...

Kiedy wróciłam, kota było coś koło trzydziestu, nie wiem dokładnie, bo plątał się pod nogami i biegał do lodówki i z powrotem, miaucząc nagląco. Mały potworek. Zastanawiałam się, skąd wezmę pieniądze, jeśli to potrwa dłużej. Próbowałam jakoś to wszystko uporządkować, poukładać sobie w głowie, by cała ta sprawa nabrała przynajmniej pozornego sensu - na darmo. Cóż, i tak nic nie zrobię, a to co się działo nie było przecież moją winą, nie było niczyją winą. Wątpię, by kot zdawał sobie sprawę, że takie nieograniczone namnażanie się po prostu nie wypada. No, nic. Pomyślę o tym później, teraz i tak nic nie wymyślę. Trzeba nakarmić zwierza.

Trzy dni później kota było tyle, że trudno było dojrzeć spod niego meble. Bałam się go policzyć, nawet gdyby było to możliwe. W nocy spałam w wannie, w śpiworze - po tym jak omal się nie udusiłam, kiedy położył mi się całym stadem na pościeli, bałam się sypiać w łóżku. Rano wymykałam się z domu po kosmiczne ilości wątróbki i pasztetu. Doceniłam Biedronkę, tam pasztet kosztował mało i nikt się na mnie dziwnie nie patrzył, kiedy ładowałam nim wózek po brzegi. Po powrocie uchylałam ostrożnie drzwi, tak żeby sąsiadki nie zobaczyły czarnego, futrzastego stada wybiegającego mi na powitanie. Od progu otwierałam kilka pasztetów, rzucałam w kierunku kuchni i zamykałam się szybko w łazience. Wolałam siedzieć tam, nawet z kilkoma egzemplarzami kota, niż widzieć całe mieszkanie pokryte ogonami, łapami, z mnóstwem wpatrujących się we mnie głodnych oczu, mówiących: „nakarm mnie”, „weź na ręce”, „przytul”. Co jakiś czas uchylałam drzwi, rzucałam jakimś otwartym pasztetem, niczym granatem, i szybko zamykałam się z powrotem w moim azylu. Kiedy kot się najadł, szedł spać, a ja miałam wtedy parę minut na wybranie z rozrzuconego po całym domu żwirku kocich niespodzianek. Zostawiałam też gdzieniegdzie pasztety i wątróbkę, żeby biedactwo nie zgłodniało, czasem jakąś kiełbaskę pokrojoną w kostkę, po czym ewakuowałam się do łazienki, zanim się kot obudzi. Z każdym dniem kota przybywało, a przynajmniej jedzenia ubywało jakby szybciej.

Po około tygodniu takiej egzystencji obudziłam się, po raz kolejny, cała obolała, wyszłam z wanny i zaczęłam przetrząsać kupkę ubrań przetransportowanych tu z szafy już jakiś tydzień temu, gdy zauważyłam coś dziwnego. A raczej usłyszałam. Usłyszałam... ciszę. Żadnego miauczenia, tupotu małych łapek chrzęszczących w żwirku, drapania mebli, nic. Nacisnęłam delikatnie klamkę, powoli, jak najciszej uchyliłam drzwi i wystawiłam głowę. Przedpokój, z poprzewracanymi szafkami, walającymi się tu i ówdzie elementami odzieży - tamto zielone w kącie to chyba mój płaszcz - z podłogą, zasypaną zupełnie żwirkiem, na szczęście pochłaniającym zapach, z mnóstwem kociego futra, podartego papieru - zdaje się że będę musiała zrobić projekt z fotogrametrii od nowa - wszystko to wyglądało, jakby przez mój dom przeszło tornado, a przynajmniej diabeł tasmański z animków. Istny Armagedon. Ale kota nie było ani śladu.

Prawie bezszelestnie - pomijając chrzęst żwirku pod nogami - zakradłam się do jednego pokoju, potem do drugiego. Kot zniknął, jakby się pod ziemię zapadł. W końcu zajrzałam do kuchni.

Stała tam, pod lodówką, miauknęła radośnie na powitanie i zaczęła łasić się o moje nogi, prosząc o jedzenie. Wzięłam ją delikatnie na ręce i odchyliłam lekko lewą łapkę. Nie było pod nią ani śladu po guzie, skóra pod pachą była pokryta lśniącym futrem. Rzuciła mi zdziwione spojrzenie, czemu jeszcze jej nie nakarmiłam, i co to ma w ogóle znaczyć. Postawiłam ją na kredensie, spojrzałam. Kot Shrödingera... Patrzyłam na nią jeszcze przez chwilę, po czym wyszłam do sklepu, po wątróbkę. Całe dziesięć deko. Zamykając drzwi od mieszkania pomyślałam, że po powrocie trzeba będzie sprzątnąć cały ten żwirek i porządnie przewietrzyć mieszkanie.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • : 2012-10-07 10:52:01

    Bardzo oryginalny pomysł :) Lubię to.

  • Lyneel : 2011-08-02 12:10:19
    fajnie :D

    Naprawdę nieźle :] jest sporo niedociągnięć (błędy stylistyczne, powtórzenia, zwłaszcza w przypadku zaimków, które pojawiają się całkiem niepotrzebnie, interpunkcja, itp), ale łatwo to poprawić. Podobają mi się reakcje głównej bohaterki, choć niektóre trudno mi sobie wyobrazić. Jednak ciekawie to opisujesz. W ogóle intrygujący pomysł na opowiadanie ;]

    Aha, i tak. Kot jest super ^^

  • Skomentuj