Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Notes

Ziemniaki

Autor:listopad
Serie:Death Note
Gatunki:Dramat
Uwagi:Wulgaryzmy
Dodany:2009-12-17 15:32:01
Aktualizowany:2009-12-17 15:32:01


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Kiedy wróciłem, matka już nie spała. Siedziała w kuchni przy stole i obierała ziemniaki. Okno było uchylone, do środka wpadały kropelki deszczu, który rozpadał się na nowo. Kot kręcił mi się pod nogami, prosząc o jedzenie. Kopnąłem go lekko, żeby się odczepił.

- Ubierz się, zmarzniesz - powiedziałem. Wzruszyła ramionami, przymknąłem okno i zasunąłem z powrotem firankę - Zostaw, ja to zrobię...

- Dlaczego nie jesteś na uczelni? - spytała.

- Komputery szlag trafił - wymamrotałem.

- Znowu...?

- Przecież powiedziałem, że ja to zrobię. Idź, bo się przeziębisz.

Uśmiechnęła się do mnie krzywo i poszła. Popatrzyłem na miskę z ziemniakami, zaciskając zęby. Wziąłem nóż, przysunąłem taboret i zabrałem się za obieranie. Muszę jej znaleźć jakieś zajęcie. Cokolwiek, byleby nie musiała myśleć. To nie jej wina. To niczyja wina. On... po prostu był za słaby. I tak by nie przeżył.

Wróciła już nie w piżamie i starym szlafroku, a w dżinsach i ciepłym swetrze, czerwonym golfie wiązanym w pasie, którego kolor tak ładnie podkreślał jej rudo-kasztanowe włosy, zaplecione w warkocz. Dawno go nie nosiła, uśmiechnąłem się do niej. Mimo czterdziestu paru lat, wciąż była piękną kobietą.

- Co ty robisz? - popatrzyła na mnie ze zdziwieniem - Nie zjemy tyle.

No fakt, obrałem chyba ze dwa kilo.

- Zamyśliłem się - wzruszyłem ramionami - Najwyżej zrobię frytki czy coś.

Zaniosłem ziemniaki do zlewu i zacząłem myć, matka wyrzuciła tymczasem obierki i odpaliła kuchenkę, wyjęła z szafki garnek. Spojrzałem na nią zaskoczony.

- Nie ma jeszcze dziesiątej.

- Żartujesz...? - spytała zmieszana i popatrzyła na zegar na ścianie. Ja też. Za siedemnaście.

Usiadła na krześle, oparła się plecami o kredens i zamknęła oczy. Wpatrywałem się przez chwilę w jej zmęczoną twarz. Ona... Wzbierała we mnie irytacja, na granicy wściekłości, bezsilny gniew palił wnętrzności, parzył. Nic nie powiedziałem. Zrobiło mi się duszno, poszedłem na balkon. Na dworze zaczęło się przejaśniać, na chwilę wyjrzało słońce. Ono to ma wyczucie dramatyzmu.

Posiedziałem tak chwilę, gapiąc się przez rdzewiejące pręty barierki na przechodniów, małe kropeczki w dole. Jak byłem mały, to rzucałem w dzieciaki z podwórka kartoflami. Ale wtedy mieszkaliśmy gdzie indziej, teraz nasze okna wychodzą na ulicę. Zamknąłem oczy, wystawiając twarz do słońca. Nadal było zimno, ale mało mnie to obchodziło. Czułem, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Kiedy Piotrek umarł, jakiś ksiądz powiedział, że życie to sen, z którego budzimy się poprzez śmierć i zaczynamy żyć naprawdę. Tylko dlaczego jedni śnią spokojnie, podczas gdy życie innych to koszmar...?

Otworzyłem oczy. Na dachu po przeciwnej stronie ulicy siedziały dwie sroki i skrzeczały głośno i kłótliwie. Oślepiony przez słońce, nie widziałem zbyt wyraźnie, jednak w znajomej linii zabudowań coś mi nie pasowało. Mrugnąłem kilkakrotnie, pozbywając się nadmiaru łez z podrażnionych ostrym światłem oczu. I westchnąłem bezgłośnie.

Na kominie siedziało „coś”. Nie wiem, demon czy inna cholera, co tam tylko mój mózg zdołał sobie uroić. A ja, głupi, myślałem, że to nie jest dziedziczne... Ciekawe, kto się teraz nami zajmie.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.