Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Psychoza Bogów

4.

Autor:Clemerina
Korekta:Dida
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat, Mroczne
Uwagi:Alternatywna rzeczywistość
Dodany:2010-12-30 21:54:47
Aktualizowany:2011-01-04 17:49:47


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Proszę nie kopiować.


Zaczął upadać.

Zgubił się w swoim szaleństwie, nie dostrzegając nieposłuszeństwa Rei. W zapomnieniu pożerał swoje potomstwo, sprawiając, że znienawidzona klątwa zaczynała się spełniać. Wszechświat zaczynał się burzyć, wymykać z jego zaciskających się dłoni, co przyjmował z powoli narastającym niepokojem.

Nadzieja kiełkująca w Rei zaczynała nabierać wyrazistszych kształtów. Coś się w niej zmieniało, upodabniając ją do buntowniczej Gai, stojącej na krawędzi wszechświata i przyglądającej się upadkowi syna. To dziecko przetrwa, powtarzała, patrząc na zasypiającego Kronosa. Tego nie dostaniesz. To ono pozbawi cię tej chorej władzy i spełni przepowiednie.

Spoglądała na dziecko, utulone do snu w zapomnianym przez świat miejscu. Jej Zeus, mały, kochany Zeus, mający przynieść kres wiecznemu cierpieniu tego świata. Głaskała go delikatnie po głowie, połykając płynące łzy. Śpij synku, śpij. Twój czas już niedługo nadejdzie.

Kamień był duży, ciężki i starannie owinięty materiałem. Uśmiechnęła się smutno, podając go Kronosowi, który odpowiedział władczym spojrzeniem i obserwując ją, połknął coś, co miało być jego potomstwem. Szyderczy śmiech brzmiał gdzieś w głębi smutnookiej Rei. Zginiesz, słyszysz? Właśnie cię niszczę.

***

Samotność rani, niemiłosiernie każąc opłakiwać tych, co odeszli, by nigdy nie powrócić. Tak cholernie boli gdzieś w środku, tym przejmującym bólem, obezwładniającym mnie w każdej sekundzie istnienia. Czekając na ocalenie, zdaję sobie sprawę, że jestem niemożliwie słaba i rozpaczliwie próbuję się pozbyć tego bolesnego kłucia w środku. Krzyczę, jednocześnie tkwiąc w ciszy i zadając sobie idiotyczne pytanie, gdzie podziały się te wszystkie wzniosłe słowa, którymi próbowałam załatać spaczoną wyobraźnię.

Sprzeczam się sama ze sobą, szukając tej jedynej, poprawnej odpowiedzi. Tonę w depresji, przytłaczanej desperacją, a dziecięce strachy i zmory ponownie powróciły razem z Nim. Boję się. Zbyt się boję, a potworny paraliż obejmuje mnie, zmuszając do ucieczki i schowania się przed wszystkimi. Zaczynam milczeć tym osobliwym rodzajem milczenia.

Rzygam samą sobą.

***

Nie lubiła pływać. Jednak woda nieubłagalnie otulała brązowawą tunikę, oczyszczając ją ze wszystkich myśli. Mimo woli pozwoliła sobie wejść głębiej, czując przepływ dreszczy po całym ciele, gdy lodowata ciecz dotknęła podbrzusza. Nerwowo zagryzła wargę jak to miała w zwyczaju, wciąż idąc przed siebie. Nie chciała tego. Niemal każda komórka ciała nawoływała do powrotu na suchy, ciepły brzeg, gdzie czekało zapomnienie. Kolejne fale dreszczy, wywoływały więcej ciekawości niż strachu. Panika powoli zaczęła ustępować, aż wreszcie zupełnie zniknęła.

Bosymi stopami badała piaszczysty grunt, który z każdą sekundą stawiał coraz mniejszy opór. Oczy mocno zaciśnięte pozbawiały ją jedynego punktu oparcia w tej głębi, a dłonie nie natrafiały na nic. Szła przed siebie, z każdą chwilą coraz wyżej czując mroczne ramiona wody. Wzdrygnęła się na myśl o otaczającej ją potędze natury, której dotychczas nie udało się jeszcze nikomu zniszczyć. Lodowata ciecz zaczynała dotykać jej szyi, wywołując mimowolne dreszcze.

To się stało nagle. Oparcie zniknęło, a ona w urywanym, aczkolwiek niespodziewanym wdechu starała się zgromadzić w płucach jak najwięcej zbawiennego tlenu. Kurczowo zaciśnięte dotychczas oczy otworzyły się, jednak ponownie skryły tęczówki, dostrzegając jedynie turkus wody i nikłe światło słoneczne, docierające pod wodę. Głębia wyciągała po nią macki, wciągając wirującą na dno, by uwięzić w piaskowej trumnie na wieki.

Bańka powietrza mimowolnie wydostała się z ust, a ramiona w rozpaczy chciały ponownie wypłynąć na powierzchnię. Wir wodny obracał nią na wszystkie strony, uniemożliwiając ucieczkę w głąb zbawiennego lądu. Niemy krzyk, wydobywający się z jej otwartych ust w postaci bańki powietrza, poszybował ku powierzchni, przenosząc w sobie jej strach i panikę. Głębia śmiała się histerycznie z jej słabości, niemocy i woli walki z góry przegranej.

Urywany oddech, szybsze bicie serca. Tylko to zostało po przeklętym koszmarze. Nienawiść do wody powoli przekształcała się w najczystszą furię, wolną od ograniczeń hierarchii. Tylko przez ten moment, ulotny niczym sen motyla, na tej półjawie mogła przywrócić swoje prawdziwe emocje i uczucia, które szybko niknęły za kotarą kolejnego majaku. Przez ten ułamek sekundy dotarło do niej, że musi wrócić. Najsłabsza linia oporu nie zawsze była tą właściwą drogą.

Myśli uciekły z oszalałego umysłu ponownie zastąpione Snem. Jednak z każdą sekundą była coraz bliżej Przebudzenia.

***

Śnieżyca się nasilała. Zamykająca ją w mieszkaniu, które stało się więzieniem, wichura uniemożliwiała jej logiczne myślenie. Nocą pozbawiała oddechu, przywołując obrazy, o których istnieniu próbowała zapomnieć. Dniem zmuszała do depresji, która ogarniała sterylne mieszkanie, które przestała nazywać Domem. Szare, podobne do siebie wschody i krwawe zachody słońca wyznaczały rytm jej pustego dnia.

Potrzebowała punktu oparcia. Szukała go, bezsensownie odtwarzając płytę, pozwalając, by jego głos wywoływał ciarki na jej plecach. Wsłuchiwała się, poszukując odpowiedzi na tysiące retorycznych pytań. Wciąż ta sama, otaczająca ją zewsząd głucha pustka, nie pozwalająca swobodnie oddychać.

Podniosła się z kanapy i włożyła ciepłe śniegowce. Po chwili zaczęła ubierać ciemny płaszcz, niebieskie wełniane rękawiczki i czapkę. Po kilku sekundach wahania odłożyła pasujący do kompletu szal, układając go równo w szafie. Westchnęła cicho, nachylając się i głaszcząc łaszącą się pod nogami Hanę. Tym razem idzie sama.

- Przykro mi, ale musisz zostać Hano - powiedziała do zwierzątka, uśmiechając się smutno. - Wtedy na pewno tu wrócę.

Sama nie wiedziała czemu powiedziała to tak wesołym, zupełnie nie pasującym do sytuacji głosem. Spojrzała po raz ostatni na swoje odbicie w lustrze, chowając nieznośne kosmyki pod cieplutką czapką. Chyba była gotowa. Westchnęła przeciągle, otwierając drzwi i zamykając je dokładnie. Te proste czynności sprawiały, że mogła choć na chwilę zapomnieć gdzie się znajduje.

Wyszła na zaśnieżoną ulicę. Zimny wiatr, towarzyszący jej od początku zimy, powoli zamieniał się w delikatny, ciepły zefirek. Uśmiechnęła się mimowolnie do samej siebie. Zbliża się wiosna. Jej ulubiona pora roku. Jednakże po chwili przyszło opamiętanie. Spojrzała na znajdujące się dość wysoko słońce. Czas wyruszyć na poszukiwanie swojego mordercy.

Biegła. Podrzędna dzielnica opuszczonego miasta wywoływała w niej fale przerażenia, które zmuszało do ucieczki. Migoczące światło latarni przyspieszało bicie serca, a niemiłe dla uszu wycie prześladowało ją, gdziekolwiek by nie poszła. Urywany oddech i skołtunione myśli. Uspokój się - powtarza szeptem, bojąc się by nikt jej nie usłyszał. Uspokój się. W biegu poślizgnęła się, a czapka spadła na śnieg, uwalniając nieposłuszne kosmyki. Nachyliła się, by podnieść kłębek wełnianego materiału. Znów chciała biec. Uratować się.

Jednakże zamarła, boleśnie zdając sobie sprawę z faktu, że jest tutaj zupełnie sama, a ścigające ją omamy to tylko złudne cienie, pobudzane przez rozbujałą wyobraźnię. Usiadła na krawężniku, kryjąc twarz w dłoniach. Szlochała płaczem bez łez, próbując uspokoić znerwicowane ciało, które nie miało zamiaru przestać się trząść. Dławiła w sobie odgłosy, nie chcąc się przyznać przed samą sobą, że jest sama. Że samotność, której tak panicznie się bała, nagle zaczęła pukać do jej drzwi, uśmiechając się złowieszczo. Że jest zdana na łaskę tego zapomnianego przez bogów i ludzi miasta, odciętego od rzeczywistości realnego świata. Że w każdej sekundzie grozi jej śmierć z rąk psychopatycznego mordercy. Nie chciała dopuścić do siebie strachu. Ale on i tak znalazł drogę.

***

Nie wiedziała jak długo tak siedziała. W końcu ciało drżało tylko i wyłącznie z zimna, a mróz bezlitośnie wbijał swoje szpilki w odsłonięte uszy i palce. Podniosła czapkę i otrzepawszy ją ze śniegu, założyła. Stanęła na nieco trzęsących się nogach i ruszyła w dół ciemnej ulicy, wzrokiem poszukując znajomych miejsc, w których mogłaby się zatrzymać na noc, która wciąż zbyt szybko nadciągała.

W miarę spokojny oddech wyrównał swój rytm, gdy pomału zaczynały znikać zniszczone, odrapane i stare fabryki. Z obrzeży wreszcie dotarła do części miasta, którą pomimo ciemności powoli poznawała. Uśmiechnęła się do samej siebie, chuchając na zmarznięte rękawiczki. Jeszcze trochę.

Nagle, wyrwana z otępienia, podniosła głowę do góry, a z przerażenia dłonie nerwowo zacisnęła na swoich ramionach. Spomiędzy żółtawego blasku latarni przebijało się inne. Zimniejsze, białe światło miejsca, w którym mieszkał człowiek. Z biegiem wpadła w odpowiednie przejście, w myślach licząc drzwi. W końcu stanęła, spoglądając na nieco zniszczone drzwi z przybitym numerem „7”, które oglądała tyle razy. Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić. Z niesamowicie szybko bijącym sercem otworzyła drzwi.

Zamknęła drzwi i powoli, rozglądając się dookoła, obejrzała wszystkie pokoje. Ku jej zrezygnowaniu mieszkanie było puste. Była sama, co przyjęła z cichym, uspokajającym westchnięciem. Zdjęła przemoczone buty, płaszcz, rękawiczki i czapkę. Weszła z powrotem do małej kuchni, chcąc zrobić herbatę. I krzyknęła cicho, opadając na podłogę.

Bo w kryształowym wazonie stały piękne, krwistoczerwone goździki.

***

Amalteja nachyliła się nad małym chłopcem, który swoimi czujnymi oczami zerkał ciekawie zza gałęzi drzew. Wzięła głęboki oddech, uspokajając nerwowe bicie serca i mimowolnie rozglądając się dookoła. Zeus wciąż żyje. Ich wybawienie, jedyna nadzieja na zniszczenie tego stworzonego przez Kronosa więzienia. Westchnęła cicho, uśmiechając się do złotowłosego chłopca. Jeszcze trochę maleńki. Już wkrótce to ty będziesz nam panował.

Amalteja weszła do jaskini, przyglądając się rozleniwionym twarzom wojowników, którzy przywitali się z nią powolnymi skinięciami głów. Mimo atmosfery, która panowała dookoła, wiedziała, że są gotowi, by bronić młodego boga. Uśmiechnęła się na widok chłopca, który spoglądał na zachodzące słońce. Przytuliła go, głaskając po złotych, nabierających ciemniejszych kolorów włosach. Rośnij Zeusie. Już wkrótce nadejdzie twój czas.

Amalteja skłoniła się przed postawnym chłopakiem, odgarniającym ciemne kosmyki włosów, w których można było zauważyć złote refleksy. Westchnęła cicho, patrząc jak podchodzi do zastawionego stołu i po krótkim zastanowieniu sięga po soczyste jabłko, które po chwili zamienia się w czerwony kwiat. Intensywny zapach rozszedł się po jaskini. Powstań Zeusie. Już wkrótce sięgniesz po swoje dziedzictwo.

***

Przeklął głośno, mimo silnej zawiei siadając na stylizowanej ławce, która jęknęła cicho pod jego ciężarem. Poprawił ciepły szal i podniósł wyżej kołnierz. Westchnął głośno, zerkając na tańczące dookoła płatki śniegu i w końcu musiał to przyznać - zaskoczyła go. Zrobiła niespodziewany krok do przodu, ratując się przed gwałtownym upadkiem w czeluścia śmierci. Ocaliła się, irracjonalnie pragnąc to wszystko wreszcie zakończyć.

Spojrzał w górę na szarawe niebo. Mimo powoli zbliżającej się wiosny, w powietrzu wciąż wyczuwało się lodowaty oddech zimy. Pomimo pozornej nadziei, wszystko wciąż pozostawało takie samo. Spojrzał na trzymany w dłoni mały bukiet czerwonych goździków i cisnął je w śnieg. Wstał gwałtownie i skierował się do wyjścia z zaśnieżonego parku. Biegł pustymi ulicami, zaprzątnięty chaotycznie rodzącym się planem. Uśmiechnął się drapieżnie do swojego odbicia w sklepowej witrynie.

- Zabawmy się - szepnął, stając przed dość dużą księgarnią. - Zagrajmy w tą grę, kukiełko.

Była wyjątkowa. Razem z całą swoją przewidywalnością składała się z małych niespodzianek, wywołujących falę emocji, która zaskakiwała nawet jego. On, zimny morderca, którego kochanką była sama Śmierć, musiał przyzwyczaić się do myśli, że ktoś potrafi zniszczyć jego idealny, pozbawiony wartości świat. Marionetka powoli z lalki stawała się lalkarzem, więżąc jego nieposkromione pragnienie posiadania wszystkiego.

Była wyjątkowa. Kara za grzechy też musiała być jedyna w swoim rodzaju, skąpana w słodkim smaku zemsty, kojarzącym się z czekoladową polewą na ulubionym cieście. Niosła ze sobą ukojenie potrzeby udowodnienia sensu swojego istnienia, która powracała, chowając się w czerwonych, tak bardzo przypominających krew kwiatach, kryjących w sobie ironię samych bogów.

Była wyjątkowa. Cichy, mający w sobie coś metalowego dźwięk rozniósł się po ogromnym pomieszczeniu, wywołując mimowolne dreszcze na plecach. Błysk chłodnej broni, trzymanej w dłoni. Skomplikowany uśmiech posłany do swojego odbicia w lustrze.

Czas skończyć zabawę. W końcu każdy horror musi mieć swojego potwora.

***

Zginąłem.

Chociaż, czy możliwa jest destrukcja, skoro tak naprawdę mój byt egzystuje jeszcze na tym świecie? To uczucie, ta dziwna pustka emocjonalna. Powoli czuję jak zanikam, zamieniam się w zjawę, która żeruje na swoim dawnym ciele. Wciąż tylko ta ciemność, w której zawarte są wszystkie barwy. Czerń okala mnie ze wszystkich stron, stając się jednocześnie bielą, błękitem, zielenią, czerwienią i żółcią. Gdy jest wszystkim, staje się niczym. Próżnia unosi mnie, zamieniając barwy w moim umyśle i brudząc je tym dziwnym niebytem.

Coś się zmieniło.

W ciemności pojawiło się niewielkie światełko. Wyciągając rękę powoli odczuwałem coś złudnego na kształt nadziei. Moje przypuszczenia co do pojawienia się motyla otuchy były równie kolorowe jak otaczająca mnie grubym kokonem rzeczywistość. Jednak wyraźnie wyczuwałem to, będąc sobą i jednocześnie czymś, co sprawiało, że urojenie było niemożliwe. Moje serce, tak ułomny zazwyczaj organ, zaczyna powoli bić coraz szybciej, a krew wolno rozchodzi się po całym ciele, przywracając mu naturalną temperaturę.

Ich świat zidiociał.

Mój świat stracił rozum. Dotykając twarzy nadal mam wrażenie, że znajduje się na nim ta pieczętująca mnie do końca wszechświata porcelanowa maska. Stwór, który żył kosztem mojego jestestwa, nagle został zapieczętowany we mnie. Co za predestynacja - nagle stałem się bogiem Śmierci, jej przyjacielem i jedynym kochankiem. Istniejący pomiędzy nami antagonizm zaczynał kończyć się Tym, co teraz muszę nazywać Sobą.

Bo szaleństwo zawsze jest osobiste, ale nigdy prywatne.

***

Stał przed starą, położoną na poboczu willą, w dłoni trzymając olbrzymi bukiet goździków. Spoglądał na zakurzone okna i ogromne drzewa, kryjące zardzewiałą bramę z przejściem do pięknego, obecnie pokrytego dużą warstwą śniegu parku. Tak, to było idealne miejsce na zakończenie tego przedstawienia, mające siłę wywołać dreszcze przerażenia, zmusza do szukania swojego Minotaura. Dawał jej własną nić Ariadny, która miała zniknąć w odpowiednim dla niego fragmencie.

Otworzył ogromne, mosiężne drzwi i wszedł do środka, zamykając je na klucz i przymykając oczy. Musiał się skupić, by nie przeoczyć żadnego drobnego, jednakże ważnego szczegółu. Tym razem nie mógł jej pozwolić na zniszczenie tego wszystkiego. Ruszył po chwili, powoli oglądając olbrzymi salon i połączony z nim mały gabinet, w którym zdjął ciepły zimowy płaszcz.

Nagle odwrócił się, a ciszę przerwało nerwowe drapanie dobiegające z pierwszego piętra. Z cichym, nieco zirytowanym westchnięciem wszedł po schodach i ostrożnie otworzył drzwi do małego pokoju, zastawiając jednocześnie wyjście stopą. Biała, z dość długimi pazurkami łapka wbiła się w jego nogę z cichym syknięciem. Przeklął cicho, sięgając ręką i po chwili wchodząc do środka, trzymając białą kulkę za kark.

- Głupie zwierze - warknął, patrząc w nienaturalnie żółte oczy kotki, która z cichym prychnięciem machnęła wściekle łapką, chcąc się wydostać. Odsunął ją trochę dalej, pozostając poza zasięgiem pazurków. - Jak ona mogła wytrzymać z tobą tyle czasu? Nienawidzę kotów.

Podszedł do dużego stołu, na którym stała ciemnoniebieska klatka dla zwierząt i wrzucił tam zdenerwowaną kotkę. Jeszcze nie mógł jej zabić, była kluczowym elementem całej układanki. Była powodem, dla którego Ona tu przyjdzie. Odłożył na bok kwiaty, układając je w małych bukietach i przewiązując leżącą obok czarną wstążką, nucąc fragment utworu Beethovena.

Jeszcze trochę, prawda? Niedługo znów przestanie być igraszką w rękach bogów.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu
  • Subaru : 2010-12-31 13:01:22

    Jak zwykle świetnie, czekam na kolejne części ^^

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu