Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

After the rain

„In a snowbound hotel room”

Autor:Ariel-chan
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat, Fantasy, Komedia, Romans
Uwagi:Yaoi/Shounen-Ai, Wulgaryzmy
Dodany:2013-07-08 08:00:01
Aktualizowany:2013-07-06 17:47:01


Poprzedni rozdział

Wszelkie prawa by Ariel~~


3. „In a snowbound hotel room”1

- Co masz zrobić, by ośmielić Romana? - Czarny łeb zdobny w oczy o długich czarnych rzęsach to przybliżał się, to oddalał w skype’owym okienku. Nie wiem, co to miało być, ale wyglądało, jakby Emil co chwilę próbował robić sobie z ekranu komputera lusterko. - Mnie się pytasz? Ja ze swoim facetem wylądowałem w łóżku tego samego dnia, kiedy się poznaliśmy.

- Ty… masz faceta? - No proszę. Chciałem go tylko prosić o małą radę, a dowiaduję się tylu rewelacji naraz... Że ten zdradził tamtego, że barman kręci z takim a takim, że DJ znowu się nieszczęśliwie zakochał itp., itd. Wiem, jesteśmy gorsze plotkary od bab! Co ja poradzę, że już tak mnie do tego obgadywania przyzwyczaił, że słucham go i odpowiadam entuzjastycznie z… no, przyzwyczajenia. Jak znam go dwa lata, w życiu nie słyszałem, by mówił, że ma faceta. Że uprawiał z kimś seks, tak, to zawsze i wszędzie, ale nie że „ma kogoś”. - Od kiedy?

- Bo ja wiem? - Wzruszył ramionami. Kręcił sobie akurat włosy lokówką i czesał je. Niedawno mi się przyznał, że zazdrości mojemu chłopakowi tych jego naturalnych loków, które nie kręcą mu się w okropne afro, tylko delikatnie na końcówkach. Roman za to na nie narzeka. Ach, nikomu, Matko Naturo, nie dogodzisz. - Krócej niż ty znasz Romana, to na pewno.

- Czemu się nie chwaliłeś?

- Bałem się, że mnie skrytykujesz. - No co ty nie powiesz? Chyba lepsze to niż twoje dotychczasowe przelotne „nie-związki”. - Ale skoro sam się zakochałeś od pierwszego wejrzenia… Nie, to był seks od pierwszego wejrzenia… zbliżenia. Zapewniam, że żadna miłość - z góry odpowiedział na moje wątpliwości, telepata czy co? - Myślałem, że na jednym razie się skończy, tymczasem… - Westchnął, patrząc w górę takim nieobecnym wzrokiem.

- Tymczasem co? - zaciekawiło mnie to, bo choć Emil znany był z chodzenia do łóżka z każdym facetem, który mu się spodoba, bycie „w związku” zdecydowanie nie było w jego stylu. Nie, nie do końca tak, że nie w stylu - on po prostu marzył o wielkiej i prawdziwej miłości, ale jednocześnie zawsze twierdził, że jest wybredny, wymagający i w ogóle jak trafi na swój typ, to będzie cud większy niż moje spotkanie z Romkiem. Więc jeżeli on mówi, że ma faceta, to znaczy że…

- Tymczasem… zadzwonił następnego dnia. I następnego wziął gadu, skype’a i maila. Zanim się obejrzałem, chodziliśmy za rękę, a on mi słodził tak, że robiło mi się niedobrze. Z początku…

- Emil, zakochałeś się? - przerwałem mu bezczelnie, nie wierząc własnym uszom. On w życiu kochał tylko dwie osoby - mnie i siebie. Wiem, bo zaznaczał to milion pięćset sto dziewięćset razy. Byłem mu wdzięczny, że nigdy nie próbował zaciągnąć mnie do łóżka… No dobra, do łóżka zaciągnął mnie nie raz, nie dwa - jak u niego nocowałem, to i oglądając film do późna zasnęło nam się na jednym łóżku. Ale seksu zero. Pamiętam, że raz mi powiedział coś, co mnie urzekło i rozpierdoliło jednocześnie: „Nie chcę cię deprawować, jesteś zbyt niewinny, maleństwo”. Tak, pijany był, i to jak Szkop. Normalnie by takich farmazonów nie fandzolił.

Mimo że znaliśmy się właściwie krótko, on był pewny swego i ja też byłem pewny swego. Nie kochałem go i wiedziałem, że nie pokocham. On kochał mnie i przysięgał, że drugi raz nie pozwoli sobie pokochać bez wzajemności. Ale teraz miał ze wzajemnością, prawda?

- Ja… - speszył się wyraźnie, zamknął oczy, za chwilę wrócił do szczotkowania włosów, które gdyby umiały mówić już dawno temu błagałyby o litość. - Chyba tak… No nie patrz tak na mnie… - Skrzywił brwi w smutku, jak ten skrzywdzony szczeniak i wyciągnął rękę, jakby chciał mnie pogłaskać przez monitor. Popieszczenie ekranu musiało mu wystarczyć, bo póki co nie wynalazł sposobu, by laptop zmienić w portal teleportacyjny. - Wiem, że mówiłem, że zawsze będziesz moją jedyną miłością, no ale cóż, ty masz swojego Romcia, a ja… Przyznaję, coś mnie w tym facecie pociąga. W moim, nie twoim! - sprostował, jakbym był nierozumnym debilem. Albo jakbym słyszał Romana. - Ale nie tak jak ty… Ty masz urok piętnastoletniego gówniarza, on ma urok trzydziestoletniego mężczyzny.

- Dzięki bardzo… - skwitowałem ironicznie.

- To miał być komplement, ćwoku. Lubię takie… równie delikatnie co ja, ale jednocześnie męskie typy. Ale dobra, bo całkiem zeszliśmy z tematu! - Zostawił już wreszcie tę szczotkę, podparł brodę na splecionych dłoniach i patrzył mi prosto w oczy. - O was mieliśmy. Słuchaj! Jak chcesz zaciągnąć dziewicę do łóżka, to posłuchaj rady starszego kolegi.

- Ja wcale nie chcę go za… Zaraz! Skąd wiesz, że on jest dzie… prawiczkiem?

- A nie jest? - Popatrzył na mnie z takim powątpiewaniem, że uwierzyłbym mu nawet gdyby właśnie powiedział, że księżyc jest zrobiony z sera i mieszkają na nim serożerne króliki.

- No… jest. - W sumie to mi się ostatnio przyznał… Tak uroczo, że nie dość, że mnie zdziwił i zawstydził, to jeszcze ledwie się powstrzymałem, by go nie pocałować. Niby było pusto w przedziale, ale sam nie chciałbym ryzykować, że jakiś kobuch przyłapie nas na czułościach. Znowu. Na szczęście trafiliśmy na bardzo rozbawionego i tolerancyjnego starszego pana, który w pierwszej chwili wziął nas za dwie dziewczyny. Roman prawie się na mnie obraził, bo ja to zainicjowałem, a sam umarłem ze wstydu bardziej niż on. On się tylko uśmiechnął i przeprosił, i przed panem udawał, że nic się nie stało. Jego wrodzony urok chyba nas uratował. Dobra, koniec retrospekcji. - Ale skąd ty wiesz, przecież nic ci o tym nie mówiłem…

- To się… widzi! Rozpoznaję dziewice męskie prawie tak dobrze jak gejradarem gejów. Zresztą nie wyobrażam sobie, byś ty był z kimś innym niż drugi taki niewinny jak ty… W każdym razie, słuchaj rady ciotki Klotki, to znaczy Emilii, ona ci pomoże. Weź sobie notuj.

- Ee… - zaniemówiłem, ale zaraz pokiwałem entuzjastycznie i złapałem za notes i ołówek, które akurat leżały na biurku.

- Po pierwsze, musisz stworzyć odpowiedni nastrój. - Nagle Emil zmienił się w Emilię: głos zmodulował całkiem na damski i zaczął rękami wymachiwać, co było widać nawet na ekranie mojego małego lapciaka. - Dziewczyna musi wiedzieć, że jest wyjątkowa i jedyna…

- Ale Emil…. Yy, Emilia! - Pojęcia nie mam, jak chciał, żebym go nazywał, ale prędzej się rzuci za nazywanie „Emilem”, kiedy udaje „Emilię”, niż obrazi za nazywanie „Emilią”, kiedy jednak jest „Emilem”. - Romek nie jest dziewczyną - zauważyłem jakże rzeczowo.

- Szczegóły! Na jedno wychodzi! - Dobrze, że Romek tego nie słyszy, obraziłby się jak nic. - Oczywiście ty, jako mężczyzna, musisz sam wszystko zorganizować. Po pierwsze miejsce. To nie może być dom pełen ludzi, nawet jeden członek rodziny nie wchodzi w rachubę, więc albo idziecie do hotelu, albo użyczacie sobie czyjeś mieszkanie, albo wywalasz na jedną noc starych i rodzeństwo z domu. Musisz być pewny, że nikt przypadkiem nie wróci, żeby was zastać gołych i wesołych, bo wtedy nici z ciągu dalszego, nieważne na jakim etapie jesteście. Po drugie… Zabezpieczenie wam chyba niepotrzebne… - Znowu mnie zmierzył wzrokiem, jakby skanował od wewnątrz, czy jakieś bakterie mnie nie toczą. - W ciążę żaden nie zajdzie, a i zdrowi chyba obaj jesteście… - Jam zdrów jak ryba. Przynajmniej nie czuję, żeby mi coś dolegało. - No, ale w razie czego - nigdy nie wiadomo, co ten twój „Romuś” wie na temat seksu gejowskiego - prezerwatywy też weź. No i jakiś lubrykant… Wiesz co to, prawda?

- No nie wcale… - odparłem z ironią, żeby ukryć wstyd i złość, że robi ze mnie dziecko. Złośliwiec jeden.

- Dla mnie jesteś dziecko. - I telepata na dokładkę. Mówiłem już to, prawda? - Niemniej najważniejsza jest atmosfera, którą musisz jej… jemu zapewnić.

- To znaczy jak? - wtrąciłem się. - Romantyczna kolacja przy świecach? Roman na to nie pójdzie, nie jest głupi…

- No gdzie tam! - Teraz on mi przerwał. - To staromodne i w ogóle staroświeckie - to jedno i to samo, wiesz? - poza tym, jak powiedziałeś, Roman głupi nie jest i coś takiego od razu by przejrzał, a ty musisz wziąć go za zaskoczenia. Nie pośpieszać, nie zmuszać. Niech myśli, że to wyszło spontanicznie, wtedy nie będzie miał do ciebie pretensji, tylko jak już to do siebie. Musisz go rozpalić, a potem… wszystko pójdzie z górki. - Rozpalony to ja zaraz będę na policzkach.

- Niby jak mam to wszystko zrobić… - Westchnąłem teatralnie, ponieważ już przeczuwałem najgorsze.

- Wiesz, nawet mam pomysła. - Uśmiechnął się tak obleśnie i podejrzanie, że aż się skrzywiłem.

- Już się boję… - stwierdziłem prosto z mostu, ale wysłuchałem, co miał mi do powiedzenia. - Nie, to się nie uda - ośmieliłem się zaprotestować. - Na to trzeba czasu i pieniędzy…

- Jak ci na nim zależy, to znajdziesz i jedne, i drugie! - Prawie się na mnie rzucił przez ten ekran. - Proponowałbym na Sylwestra.

- Dopiero?

- A kiedy byś chciał, za dwa tygodnie? Miłość potrzebuje czasu. Zresztą, jak teraz zaczniesz coś kombinować, to się kapnie, że coś knujesz. Kasę mogę ci pożyczyć… A niech stracę - nawet dać! Dobre napiwki tu dają, stać mnie na zrobienie wam prezentu.

- Haczyk? - Wiedziałem, że musiał być, on nigdy nie robił nic tak całkiem bezinteresownie… Nawet jeśli za darmo, to jednak zawsze oczekiwał choćby maleńkiej rzeczy w zamian.

- Oczywiście, że jest! Załatwię wszystko pod jednym, maleńkim warunkiem.


***


Z inicjatywą wyskoczyłem w październiku, kiedy mi się już zajęcia zaczęły, a Roman rozpoczął swój pierwszy w życiu doktorat. Zaprosiłem go jak zwykle do domu, gdy upierdliwa siostra była w szkole, a oboje rodzice w pracy. Roman nie lubił się spotykać z moją rodzinką, co poniekąd rozumiałem - siostrę mam jędzę, ojca prawie homofoba, matkę prawie schizofreniczkę (na szczęście „prawie” zawsze robiło wielką różnicę) - aczkolwiek tak ogólnie nie mieliśmy źle. Matka stwierdziła raz, że Romuś jest, cytuję, uroczy nawet bardziej niż ja, a Roman no cóż, on po prostu wstydził się widywać twarzą w twarz z ludźmi, którzy byli mu obcy, ale w przyszłości mogli stać się jego rodziną. Chciał mieć z nimi dobry, rodzinny kontakt, tylko ta jego wrodzona nieśmiałość, strach przed obcymi, kompromitacją i własnymi wadami powstrzymywał go przed byciem w gronie moich najbliższych „sobą”. Chyba tylko przy Emilu zachowywał się w miarę normalnie, choć i tak pewnie więcej myślał, niż mówił na głos. A mnie tylko trochę martwiło to, że nie zawsze mówi to, co myśli i czuje.

- W góry? Na Sylwestra? Łukasz, wiesz przecież, że ja nie lubię gór! - Mrużył oczy, jakby niedowidział, zawsze, kiedy chciał pokazać swój sprzeciw. - Ba, ty nie lubisz gór i męczącego łażenia po nich, więc skąd ten pomysł? Jak chcesz gdzieś jechać, to - jak już - powinniśmy nad morze. - Oczywiście, obaj lubimy wodę i pływanie, a do gór nas ciągnie jak kota do wody, czyli wcale. Rozchodziło się jednak o to, że „ciotka” Emilia miała w Zakopanem, ekhem… ciotkę - niestety nie Emilię, choć też na „E”, bo Elżbietkę - która wynajmowała turystom pokoje i z którą Emil był w tak dobrej komitywie, że mógł w każdej chwili wynająć od niej pokój lub dwa za pół darmo lub nawet darmo, i to w tak obleganym terminie jak trzydziesty pierwszy grudzień. Wyłożyłem to Romanowi jasno i klarownie, zgodził się, że to faktycznie jest dobra okazja. Darowanemu kucykowi nie zagląda się w zęby, prawda?

- Poza tym wcale nie musimy wchodzić na żadne góry… Chodzi tylko o wycieczkę. Możemy polatać po Krupówkach. Będziemy jak ten pan z panem w Zakopanem! - Zaśmiałem się, wiedząc, że zrozumie aluzję do piosenki Brathanków. - Nikt nam nie będzie dupy truł.

- Wiesz, w przeciwieństwie do ciebie, ja już skończyłem szkołę i zamiast się bawić, powinienem szukać pracy…

- Chłopie, daj na luz, doktorat piszesz!

- Indywidualnie, zajęć praktycznie nie mam, powinienem…

- Nie - przerwałem mu, biorąc w ręce jego obie dłonie. - Wiem, że nie masz pomysłu na życie, ale sam fakt, że się dostałeś na doktorat…

- Zdecydowałem - poprawił mnie szybko. - Gdyby nie ty, w życiu bym się nie odważył. - Prawda, to ja go przekonałem, że skoro już dostał dobrą ocenę z tej magisterki, ma pomysł na temat pracy doktoranckiej, to powinien iść. Obiecałem, że pomogę, ile będę w stanie - choćby w duchowym wspieraniu przy użeraniu się z promotorem albo w poszukiwaniu książek. Gdyby trzeba było, planowałem nawet olewać własne zajęcia, byle tylko jemu udało się napisać tę pracę doktorską. To nie było jego marzenie - ale na chwilę obecną Roman nie miał nic lepszego do roboty. Uzyskanie tego tytułu stało się już bardziej moim marzeniem niż jego.

Gorzej, że temat, na który chciał pisać, mógł zrobić z niego pośmiewisko na całą uczelnię - tak on przynajmniej twierdził. Ja twierdzę, że temat literaturoznawczy o gejach może co najwyżej „wyciągnąć go z szafy” przed całą uczelnią, a nie ośmieszyć, zresztą dla studenta - a czasem i dla profesora - każdy temat badawczy jest dobry, nieważne czy piszesz o bajkach dla dzieci, pozycjach seksualnych czy homoseksualizmie. Wytłumaczyłem mu to i może za niedługo mi uwierzy i ośmieli się pisać o czymś, co tak głęboko go dotyczy. Takiemu człowiekowi jak on najłatwiej byłoby pisać o czymś, co jego w ogóle nie dotyczy, jednak tylko taki temat był na tyle ciekawy, kontrowersyjny i przede wszystkim bliski Romanowi, żeby mógł z powodzeniem pisać dwustustronicową książkę i nie męczyć się z tym jak z nielubianą zmorą. I przede wszystkim - profesorka o niezapamiętywalnym dla mnie nazwisku była bardzo kontenta, kiedy Roman wybąkał coś o tematach LGBT w literaturze polskiej i zagranicznej. Cóż więc stoi na przeszkodzie? Charakter Romana.

- No dobra… Raz możemy sobie taką wycieczkę fundnąć… - zgodził się wreszcie, gdy moje prośby musiały już grać mu na nerwach. - Tylko…

- Nie bój się. - Pociągnąłem go za nos. Uwielbiam tego kartofla, tak na marginesie. -Będziemy sami... - Popatrzyłem mu w oczy, specjalnie doprowadzając go do rumieńców i powoli zbliżając się do jego ust… Tuż przed nimi zatrzymałem się… i kiedy już myślał, że go pocałuję… pocałowałem. W nos i szybko uciekłem mu sprzed oczu. - Nie cieszysz się?

- Ależ… cieszę. - Założył rękę na rękę, udając, że wcale nic zboczonego nie chodziło mu po głowie. - Tylko…

- Żadnych „tylko”, „ale” i innych „aczkolwieków”. Jasne?

Już myślałem, że zaprzeczy, zaprotestuje…

- Jasne. - Ale uśmiechnął się i zgodził. Chyba ufa mi bardziej, niż ja ufałbym sobie.


***


Trzy miesiące później - miesiące, w trakcie których uczyliśmy się, pisaliśmy, a właściwie zbieraliśmy materiały do pracy doktorskiej, jedliśmy, śmialiśmy się i bawiliśmy wspólnie - w środku mroźniej zimy wylądowaliśmy w domku zimowym emilowej ciotki Elżbiety. Roman był pierwszy raz w Zakopanem, ja już kiedyś byłem z rodzicami, co nie zmienia tego, że w drodze, mimo szczegółowych (czytaj: narysowanych) instrukcji Emila, zgubiliśmy się ze trzy do pięciu razy. Nie zrozumcie mnie źle, nie zapieprzaliśmy z buta do Zakopanego - na pociąg jeszcze nas stać - po prostu nasza kwatera znajdowała się nie w samym Zakopanem, tylko na jakimś zadupiu pod Zakopanem, do którego trzeba było jechać autobusem z dwoma przesiadkami, a potem jeszcze ze dwa kilometry piechotą. No cóż - Roman miał dość pieszych wycieczek do końca życia już pierwszego dnia - góry nam były zbędne.

Gorzej, że na miejscu czekała nas - czy raczej Romana - (niecałkiem) miła niespodzianka.

- Jesteście! No wreszcie! Ileż można na was czekać? Nawet spóźnienie pociągu musi mieć jakieś granice! - krzyknął na przywitanie „ten-który-przyjechał-w-góry-dwa-dni-wcześniej.

Nie musiałem widzieć miny Romana, by ją sobie wyobrazić. Emil - dzięki Bogu nie w szpilkach ani w sukience, a jakichś klapkach i spodniach z cyklu „bardzo-po-domu”, bo w życiu nie widziałem, by miał dziurę w ubraniu - zbiegł po schodach z rozłożonymi rękami. Ja - instynktownie - odsunąłem się w prawo, Roman - zapewne również instynktownie - w lewo. Emil poślizgnął się na dywanie i wraz z nim przywitał się z nartami, które stały oparte o ścianę. Nic mu się nie stało - nartom na szczęście również - tylko trochę hałasu narobił, aż ciotka Elżbieta wybiegła z pobliskiego pokoju i wpierw przywitała się z nami, a potem dopiero pomogła siostrzeńcowi. W poukładaniu sprzętu. Roman natomiast spojrzał na mnie z zawodem. Nawet ta sytuacji rodem z komediowego serialu, choć mnie rozśmieszyła, jego nie ruszyła.

- Co on tu robi? - szepnął z wyraźną dezaprobatą.

- Słuchaj… Nie miałem wyjścia. „Albo mnie zabieracie ze sobą, albo nie jedziecie wcale”, to był jego warunek.

- Mówiłeś, że będziemy sami…

- Bo będziemy… Nie będzie przeszkadzał. Tak przynajmniej obiecał.

- Wierzysz mu?

- Yy…

- No właśnie.


***


W ostatecznym rozrachunku Emil nam nie przeszkadzał… aż tak. Był z nami tylko dziesięć godzin na dobę. Nie, to nie ironia, serio mogło być gorzej - mogło padać! Ekhem, to znaczy - mógł być z nami dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Roman „płakał”, że teraz to nawet do kibla będzie się bał iść, bo jak nic Emila tam zastanie - i jak nic z pięć lub sześć razy mu się to udało, w końcu łazienka była jedna na nas trzech i panią Elę.

Trochę się zawiodłem tym, że Emil nie wziął swojego faceta. Byłem pewien, że będę miał okazję poznać tajemniczego pana, który usidlił mojego „odrobinę” rozwiązłego przyjaciela, niestety, „biedactwo” nie dostało wolnego nawet na Sylwestra i Nowy Rok. Zauważyłem, że Emil specjalnie nie używał imienia swojego chłopaka. Co więcej, czasem nazywał go jakimiś infantylnymi zdrobnieniami, czym dziwił mnie bardziej niż faktem ukrywania jego tożsamości. Jaki jest sens w cenzurowaniu imienia? Śmiesznie się koleś nazywa, czy co?

Dni nam mijały względnie szybko. Nie nudziliśmy się, ani w swoim, ani Emila towarzystwie. W ciągu trzech dni w górach, wbrew naszemu wspólnemu lenistwu, odwiedziliśmy Gubałówkę i Morskie Oko. W sumie była to zasługa Emila, to on nas wszędzie ciągał. Popołudniami chodziliśmy po Krupówkach niczym ci panowie z piosenki, kupując głównie jedzenie i nikomu niepotrzebne pamiątki. Raz nam się Emil upił i zgubił buta - nie pytajcie jakim cudem, bo pojęcia zielonego nie mam (nawet dosłownie, bo but był zielony). Najpierw był płacz i lament, a potem Emil chciał zapieprzać po śniegu w jednym. Udało nam się go przekonać, że to jednak niezdrowe i żeby poszedł kupić sobie nowe buty. I tak było z nim więcej śmiechu niż przewidywanego problemu. Miałem nadzieję, że dzięki temu Roman choć trochę przekona się do mojego nie całkiem normalnego przyjaciela. Pierwszego dnia - zwłaszcza wieczorem - chodził z przybitą miną mówiącą niewątpliwie: „Jeśli Emil zaraz stąd nie zniknie, to albo on dostanie po mordzie, albo ja się obrażę na amen”. Na szczęście przeszło mu szybciej, niż zdążyłbym powiedzieć „stół z powyłamywanymi nogami”.

Wieczorami i późnymi popołudniami Emil zostawiał nas samych i zamykał się w pokoju naprzeciwko, ewentualnie spędzał czas z ciotką. Swoją drogą, przemiła kobieta. Emil nic jej o nas nie mówił, a ta tylko spojrzała i od razu rzuciła żartobliwie: „Czemu nie wspomniałeś, że to chłopcy twojego pokroju? Nie stroiłabym się tak!”. Śmialiśmy się z tego cały dzień.

Przy każdej nadarzającej się okazji - kiedy Roman szedł do łazienki lub oddalał się w innym celu - Emil zagadywał i pytał, jak mi idzie w „sam-wiesz-jakiej-sprawie”. Zwykle zbywałem go jakąś mało przekonującą wymówką, ewentualnie ktoś nam przeszkadzał i musieliśmy rozmowę urywać. Co ja, ogier w rui? Nie jestem tak zboczony jak ty! Dziwiło mnie trochę, że aż tak mu na tym zależy. Kiedy go o to zapytałem, odparł jak poważnie: „Chcę, żebyś był szczęśliwy. To takie dziwne?”. Jak zwykle! Nawet po trzeźwemu potrafi rozpierdolić człowieka błahymi, lecz jakże szczerymi tekstami. A zaraz potem usłyszałem: „Poza tym - jakbyś zapomniał - jestem zboczony”. No, to już trochę bardziej do Emila podobne.

Przełom - choć raczej nie tak powinien to ochrzcić - nastąpił trzydziestego pierwszego grudnia (do domu mieliśmy wracać po tygodniu naszej bytności w górach, drugiego stycznia), kiedy wróciłem spod prysznica do pokoju. Mieliśmy spędzić Sylwestra pod dachem, bo na dworze było chyba z minus pięćdziesiąt stopni (w cieniu) i zresztą Roman przyznał mi się, że cierpi na „fajerwerkofobię”. Odkąd odkrył tę nową fobię, woli podziwiać kolorowe petardy zza okna, z bezpiecznego, domowego zacisza. Kategorycznie odmówił wyjścia na dwór po dwunastej. Nawet taras odpadał. Ponoć czuje się wówczas jak zaszczuty pies.

- Znowu będzie grał? - spytał mnie, nim zdążyłem się odezwać. Siedział wykąpany na łóżku w swojej „dres-piżamie” (czyli ubrany od stóp do głów, zresztą w innym stroju nie spaliśmy) i czesał sobie te ciut przydługawe kudły. Wyglądał na - bo ja wiem? Zatroskanego? Ach, właśnie. Wspominałem, że Emil ma w swoim pokoju pianino? Prawdę powiedziawszy, zamęczał nas co wieczór ckliwymi, romantycznymi lub po prostu smutnym piosenkami. Jako że ściany były cienkie, a na drugim piętrze mieszkaliśmy tylko my i ciotka Emila, pozostali wczasowicze nie narzekali, my natomiast doskonale słyszeliśmy każdy utwór zaśpiewany i/lub zagrany przez Emila. W domku oprócz nas mieszkały jeszcze trzy pary, w tym jedna para dziewcząt - mniemałem, że przyjaciółki, Emil chciał się ze mną zakładać, że łączy je coś więcej niż przyjaźń. Darowałem sobie, bo z jego „gejdarem” jak nic przegrałbym piwo lub dwa.

- Jak chcesz, to mu powiem, żeby dzisiaj sobie darował - zaproponowałem życzliwie, nie podejrzewając nadchodzącej burzy. Bynajmniej nie uczuć.

- Nie, nie trzeba… Podoba mi się, jak śpiewa, przecież wiesz. Tylko trochę wkurzające, że ciągle albo ballady, albo jakieś smutasy. Poza tym…

- A co byś chciał na pianinie? Rock’and’rolla? - zażartowałem, kremując sobie ręce, po czym usiadłem obok niego na naszym wspólnym łóżku. - Poza tym? - ponagliłem go z czystej ciekawości, specjalnie się do jego boku przytulając. - Umyłeś włosy moim szamponem - zauważyłem. On za to nie zauważył niczego. Ani mojego przymilania się, ani tym bardziej ręki, która niebezpiecznie blisko jego biodra miała wielką ochotę go objąć w pasie.

- Nie chce mi się wierzyć, że z tak okropnego serca wychodzi tak piękna muzyka.

Aczkolwiek od razu jej owa „ochota” minęła. Że jakiego… serca? Spojrzałem na niego zdziwiony, on odwzajemnił mój wzrok z lekkim niepokojem. Zorientowałem się, że mówi poważnie. Miałem wrażenie, jakby wiedział o czymś, o czym nie wiem. Jakby znał największą tajemnicę wszechświata… która dla mnie nią była, dla niego zaś największą oczywistością.

- Romek, znowu zaczynasz? - spytałem łagodnie. - Myślałem, że już go lubisz… Choć trochę.

- Za muzykę tak. Nawet za te przebieranki. Podoba mi się jego pasja, to, jak bardzo wczuwa się w to, co robi. W jakimś sensie go podziwiam, ale…

- Ale?

- Ale to niedobry człowiek.

- Bez przesady. Nie sugeruj się tym jego gothic wizerunkiem…

Aż wstrzymał oddech… Zapatrzył się w podłogę i dopiero po dłuższej, lekko krępującej ciszy kontynuował:

- Myślisz, że nie widzę, jak co chwilę do siebie szepczecie? Co się obrócę, to daje ci jakieś dziwne znaki… Jak mnie nie ma i do was wracam, to od razu przestajecie rozmawiać.

- Oj, ty sobie nie wyobrażaj Bóg wie czego… Emil mnie nie interesuje, to tylko przyjaciel.

- O tym to wiem.

- I ja jego też nie interesuję. On ma kogoś. - Nie miałem pojęcia, skąd wzięły mu się podobne insynuacje…

Albo może tylko nie chciałem wiedzieć? Nie chciałem tego widzieć? Odpychałem od siebie jak najdalej, tłumacząc się tym, że przecież Emil twierdził, że już niczego do mnie nie czuje i dlaczego miałby kłamać?

- Jesteś pewien?

Ale przecież kłamać można nawet najlepszemu przyjacielowi w żywe oczy.

- Pewien którego?

- Obu. Bo mnie się wydaje, że on tylko ściemnia i wcale żadnego faceta nie ma.

W żywe oczy? Nie, aż tak dobrym aktorem to on nie jest!

Odpowiedziałem po dłuższej chwili z całkowitym spokojem.

- Opowiadał mi o nim nieraz, z takim entuzjazmem i naturalnością, że niemożliwe, by sobie go wymyślił.

- To czemu nie wziął go ze sobą?

- Pracuje. Wierz mi, to możliwe, moja matka też w święta pracowała.

- To dlaczego nie chce powiedzieć, jak się nazywa?

- Nie wiem, może… - zawahałem się, bo nic mądrego nie przychodziło mi do głowy, poza „może jego chłopak jest sławnym aktorem” albo „może z jakichś innych mniej lub bardziej poważnych powodów woli zachować anonimowość”. Program ochrony świadków? Nie, za dużo „W-11” się z matką naoglądałem.

- Może nie wymyślił imienia, bo boi się, że się pomyli i raz powie, że „Grzesiu”, innym razem „Krzysiu”.

- Wymyślasz to ty… - stwierdziłem prosto z mostu, wstając z miejsca. Teorie naciągane jak guma do żucia… Ale coś w nich jest. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że rzeczywiście coś ominąłem… Że dałem się Emilowi zmanipulować jak ta małpka w jego prywatnym cyrku. - Jesteś po prostu zazdrosny, przyznaj - prychnąłem, nie chcąc, by się wydało, że jednak mam wątpliwości co do szczerości intencji Emila.

- Może i tak. To bez znaczenia, kiedy jakiś facet próbuje nas rozdzielić.

„Jakiś facet”? Ten „jakiś facet” to mój przyja… Zaraz, co on powiedział?

- Gdzie i kto… i kiedy nas próbował rozdzielić?

- A co, chyba mi nie powiesz, że te prezerwatywy to był twój pomysł? Że o tym drugim „czymś” nie wspominając… Brr, nawet tego nie nazwę!

- Co? - Zawału. Dostałem zawału. Z wrażenia usiadłem z powrotem i zasłoniłem się ręką. Ale wtopa. Zrobiłem się czerwony jak burak, Roman również, lecz podejrzewam, że on jednak z nieco innego powodu. Albo raczej dwóch - ze wstydu i złości. Mogłem się domyślić, że się od razu wyda.

- W twojej szufladzie. Pod ubraniami - bąknął.

- Grzebałeś mi w rzeczach? Roman, to wcale nie tak, jak myślisz, to tylko w razie…

- Kazałeś sobie przynieść majtki do łazienki - przerwał mi, odpowiadając na pierwsze pytanie i od razu zadał swoje: - „W razie czego”? A kto ci kazał je wziąć „tak w razie czego”, co?

- Nikt. Ja sam… - próbowałem jeszcze udawać Greka. Nie lubiłem, kiedy takie niezręczne sytuacje wychodziły na wierzch… Tylko skoro nie lubiłem, to dlaczego w ogóle dałem się Emilowi namówić na coś podobnego? Niby nic złego nie planowaliśmy… No właśnie, „niby”. Nie miałem zamiaru zmuszać do niczego Romana, ale skąd on to, u diabła, miał wiedzieć?

- Nie wierzę. - Założył rękę na rękę, pokręcił głową z niedowierzaniem. No wiem, sam bym sobie nie uwierzył. - Doskonale wiesz, jaki mam do tego stosunek… W pierwszej chwili byłem wściekły i chciałem wracać do domu, ale wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie mógł być twój pomysł… Jeżeli twój, to bardzo się zawiodę, jeżeli Emila… no to po prostu utwierdzę się w przekonaniu, jaki to jest człowiek.

- Nieprawda, on tylko chciał pomóc…

- Pomóc w naszym zerwaniu.

- Niby dlaczego… - Dotarło do mnie z opóźnieniem godnym żółwia. - No tak, wkurzyłbyś się… - powiedziałem tak po prostu. - Za samo to, że miałem takie myśli.

- To już nie chodzi o twoje zboczone myśli. - Znowu mnie zdziwił. - Chodzi o to, że bardziej ufasz Emilowi niż mnie, posłuchałeś go i… okłamałeś co do celu naszej podróży.

- Nie okłamałem. To miała być tylko… nastrojowa sytuacja, która może by do czegoś doprowadziła. Może.

- Naprawdę myślisz, że potrzeba mi nastrojowych sytuacji? Nie jestem dziewczyną, wbrew temu, co myśli zapewne Emil. Potrzeba mi tylko chłopaka, który mi będzie ufał… i nie będzie kombinował, jak tu mnie zaciągnąć do łóżka, z chłopakiem, o którego mogę być zazdrosny! - ostatnie wykrzyczał. Aż się zawstydził tym, że podniósł głos. Ale ja już tam wiem, jak rozładowywać sytuacje.

- To zabrzmiało, jakbym cię chciał zaciągnąć do łóżka z Emilem, wiesz?

- No nie, na trójkąciki to ja się jeszcze nie piszę! - Dał się złapać na mój numer z odwróceniem uwagi żartem.

- Tak się składa, że ja też nie!

- No właśnie!

I wtedy zaczęliśmy się śmiać… Tak po prostu. I jeszcze prościej Roman podszedł i mnie pocałował.

- Czyli nie jesteś zły? - upewniłem się tak dla pewności.

- Byłem. Ale jakoś mi przeszło, kiedy pomyślałem, że on to robi nie tyle z czystej złośliwości, co zwykłej zazdrości.

- Raczej z głupoty, wiesz? Nie ma tego złego… Przynajmniej raz byłeś ze mną całkowicie szczery.

- Niecałkowicie… - Uśmiechnął się nagle i kiwnął w kierunki szuflady z moimi ubraniami. Niemożliwe?! - Mam ochotę zrobić mu kawał. Wyślemy mu SMS-a.

- Co? Z pokoju do pokoju?

- Tak! - Zanim zdążyłem zareagować. złapał leżącą na komódce komórkę - moją komórkę - i wystukał SMS-a. Pokazał mi go chwilę później.

„Możesz już zacząć grać”.

- Co ty kombinujesz? - Nie nadążałem za tokiem myślenia mojego chłopaka. Złapał mnie nagle za rękę, a potem popchnął na łóżko… Tak delikatnie że właściwie sam się na nim położyłem. Roman położył na mnie, splotłem ręce na jego plecach… a potem musiałem go wysłuchać.

Uknuł cały misterny plan.

- Wyjdziemy stąd rano jacyś tacy wczorajsi… rozanieleni i w ogóle cali „hepi”. Uch, nie wiem, czy uda mi się to zagrać… Udamy, że już po wszystkim i zobaczymy, jak Emil na to zareaguje.

- No, zobaczymy… - Tak naprawdę reakcja Emila mało mnie interesowała. Czy chciał nas rozdzielić, czy nie, czy jest zazdrosny, czy nie… i tak go nie przestanę lubić, a Romana tym bardziej. Bo jego - to znaczy Romana - lubię bardziej. Jego nawet kocham. Poza tym jedna rzecz nie dawała mi spokoju. - Na pewno chcesz… udawać? - wypsnęło mi się, nim zdążyłem się zastanowić dwa razy. Roman zmierzył mnie spojrzeniem zmrużonych oczu.

- Zastanowię się… Ale tylko pod warunkiem, że Emil nie będzie o tym wiedział. Nie musi o wszystkim wiedzieć! Dziwię się, że tu kamer nam nigdzie nie zainstalował!

- Ych, a może zainstalował? - palnąłem „dla jaj”, chcąc Romana wystraszyć. Ty, wiecie, że mi się udało? Nie wiem wprawdzie, czy na serio, ale zrobił wielkie oczy i zaraz zeskoczył z łóżka, by sprawdzić, czy czegoś pod nim nie ma… Pożałował od razu. Wiecie, łóżko wysokie, stare, ciężkie, łatwo się pod nim zmieści cały człowiek albo i dwóch. Pięć sekund później rozległy się pierwsze fajerwerki za oknem - falstartowe naturalnie, do Nowego Roku zostały dobre dwie godziny. A Romuś jak się rąbnął, tak ja podskoczyłem wraz z łóżkiem, a on… no cóż, myślałem, że już stamtąd nie wyjdzie. - Kochanie, żyjesz? - spytałem niepewnie, bo to „łup” zabrzmiało poważnie, tymczasem nie dobiegło mnie nawet piśnięcie, że nie wspominając o jakimkolwiek dźwięku insynuującym wyczołgiwanie się na zewnątrz.

- Yhym. - Usłyszałem tylko po paru chwilach, zaraz potem w górę z hukiem poleciały kolejne fajerwerki. Dzieciaki tudzież ludzie (mało) dorośli - bo ja w ogóle nie widzę przyjemności w możliwości przypadkowego stracenia ręki albo nogi i w tym się z Romanem zgadzam - musieli puszczać je tuż pod naszym domem, skoro było tak głośno słychać, mimo pozamykanych szczelnie okien.

- Czy mam wzywać karetkę? - Przechyliłem się i „do góry nogami”, to znaczy głową w dół, zajrzałem pod łóżko. Roman wyglądał, jak sparaliżowany strachem kot. - No bez jaj. Wyjdziesz?

- Nie.

- Przecież okna pozamy… - Urwałem, bo nagle za Romanem zdawało mi się, że coś się poruszyło i nie było to jego nogą. Podniosłem się szybko i odwróciłem z zamiarem opierniczenia Emila lub kogokolwiek, kto tak bezszelestnie i bez pukania wchodzi nam do pokoju, ale nikogo nie zobaczyłem. Rozejrzałem się szybko i zrzuciłem to na swoją wybujałą wyobraźnię. Niechcący wspomniało mi się również, że często miewam wrażenie, że ktoś nas obserwuje, zwłaszcza gdy jesteśmy sami. Gdybym miał matkę w „Niebiosach” albo kogoś równie bliskiego, pomyślałbym, że jakiś duch względnie anioł stróż nad nami czuwa. Raz w tłumie wydawało mi się, że widzę kogoś wpatrującego się w nas, bardzo do mnie podobnego. Miałem wprawdzie brata, który zmarł tuż po narodzinach… Stop! Pokręciłem głową - nie wierzę w takie rzeczy i nie mogę jakimiś zwidami i wymysłami jeszcze bardziej przerazić Romana.

- Ale je słyszę… - odparł Romek, nie zwracając uwagi na moje niedokończone zdanie. Wróciłem do niego, znowu się przechylając. - Mówiłem, że tego nienawidzę, nie? - Przy kolejnych fajerwerkach zaś podskoczył, tym razem jednak przypilnował, by się nie uderzyć.

- No wyłaź… - ponaglałem dalej niezrażony jego uporem, ale siedział jak ta trusia z przytkniętymi do uszu rękami. Zszedłem z łóżka głową w dół - prawie fikołek mi wyszedł - po czym wczołgałem się tam do niego. - Jesteś przeuroczy, wiesz? Jak nie chcesz wyjść, ja zostanę z tobą

- Mówisz, że skoro góra nie przychodzi do Mahometa, to Mahomet musi się pofatygować do góry? - zignorował mój komplement, menda mała.

- Wolałabym być jednak górą, wiesz? - tej uwagi już zignorować nie mógł.

Spojrzał na mnie wymownie - co widziałem mimo niewielkiego oświetlenia docierającego pod łóżko - po czym odparł:

- Za późno, już zostałeś dołe… Mahometem.

- Cwaniak.

A potem go przytuliłem i nie wyszliśmy z ukrycia dopóki fajerwerki całkiem nie ustały. W międzyczasie musiałem przynieść nasze komórki, abyśmy mogli odbierać telefony i wysyłać SMS-y z życzeniami noworocznymi do znajomych i rodziny. Nawet Emil - inteligencja jedna - zadzwonił do mnie z pokoju obok, żeby nam życzyć wesołych świąt. Tak, świąt. Wesołych. Chyba już był pijany w trzy dupy. Nawet na pianinie deko fałszował. Wiem, bo zaczął nam grać muzykę z soundtracka do jednego (tak zwanego przez Emila) gejfilmu”2…nie wyłączając swojej komórki. No, skoro mu forsy nie było żal - z chęcią posłuchaliśmy.

Następnego dnia zrobiliśmy tak, jak się z Romkiem umawialiśmy. Lepszy z tego mojego chłopaka aktor niż z niejednego zawodowca, tak na marginesie. Reakcja Emila - jakkolwiek bezcenna by nie była - to już historia na zupełnie inną bajkę. Natomiast ostatniego dnia - czy raczej nocy - naszego pobytu w Zakopanem nie zapomnę do końca życia. Pierwszy raz usłyszałem „kocham cię”. Nie, nie z ust Emila. Pierwszy raz w życiu mogłem szczerze, choć niedosłownie, odpowiedzieć - „Jesteś dla mnie jak sen, który się ziścił”.

Sen, z którego tak bardzo nie chciałem się budzić.

~~~

- Obudź się… Łuki…. Hej. - Poczułem rękę na policzku i delikatnie uderzenie. - No już.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem sufit, a przynajmniej tak mi się wydawało, że nie była to podłoga ani zasłona. W pierwszej chwili nie wiedziałem zupełnie, co się dzieje ani gdzie się znajduję.

- Znowu się rzucałeś przez sen. - Wysoki - za wysoki - pełen ciepła głos tuż obok mnie rozwiał wszelkie wątpliwości i sprawił, że serce zakłuło mnie z żalu.

Obróciłem głowę i kiedy przyzwyczaiłem się do ciemności, ujrzałem wpatrzone we mnie, mocno zaniepokojone oczy. Błękitne jak moje.

Błękitne, nie brązowe. Mimowolnie zapłakałem, a szloch ścisnął mi krtań.

- Przepraszam… Szkoda mi cię, jak się tak męczysz przez te koszmary - przyznał ze współczuciem mężczyzna śpiący obok mnie. Nagi, piękny mężczyzna. Pokręciłem głową, zasłaniając twarz. Nie mogłem teraz na niego patrzeć. Nie na tego współczującego, zakochanego we mnie mężczyznę o twarzy chłopca.

- Emil, to nie są koszmary - odparłem, uspokoiwszy się po paru łzach, którym pozwoliłem spłynąć.

- To czemu zawsze tak je przeżywasz? - Nie odpowiedziałem. - Wiem, że to o niego chodzi… - kontynuował. - Ale na miłość boską, jak długo jeszcze będziesz w żałobie?

- Nie jestem w żałobie - Chyba że w niedosłownej… o tym Emil już nie musi wiedzieć. - Po prostu te sny są tak piękne. Tak realne. - Podniosłem się, pozwalając, by kołdra zasłaniała mnie ledwie od pasa w dół. Otaczały nas ciemności rozjaśniane jedynie latarnią świecącą za oknem, zresztą czego miałem się wstydzić? Przed własnym chłopakiem? - Emil, ja nie czuję, jakby to były sny. - Słyszał to już miliard razy, więc nie musiałem więcej mówić, by wiedział, o co chodzi. Czułem, jakby to była rzeczywistość. Rzeczywistość, która mi umknęła, która mogła się zdarzyć, która nawet poniekąd zdarzyła się… tylko nie tu, nie w tym wymiarze. Nie widziałem wszystkiego, to były bardziej takie filmowe wyrywki z życia niż całość dzień za dniem, ale miałem tak prawie każdej nocy - z niewielkimi przerwami - od ponad pół roku.

- Łukasz, nawet go nie znałeś.

- Nie znałem, ale ja wiem, że mogliśmy mieć to wszystko… to wszystko, co mi się śni. Gdybym tylko…

Tak. Gdybym tylko go wtedy zatrzymał. Gdybym tylko powiedział „stój”. Mogłem uratować i jego, i swoje życie. Nie wierzyłem, że jest gdzieś tam… szczęśliwy. Nie beze mnie. Wiem, zuchwały ze mnie optymista, lecz po tak rzeczywistych snach nawet największy sceptyk stałby się wierzącym. Nawet gdyby przedmiotem wiary miało być abstrakcyjne „szczęście” lub „nieszczęście” innej osoby.

- Nie wiesz, co by było „gdyby”. - O, znalazł się sceptyk, jak na zawołanie. A pomyślałby kto, że jak fantasta i mangozjeb to powinien być otwarty na wszelką nadprzyrodzoność.

„Mangozjeb”, skąd ja w ogóle znam takie słowo?

O Boże.

Zorientowanie się, że nawet pewne „zwroty” zdołałem już podłapać i sprowadzić ze snów do realnego świata zajęło mi niesłychanie sporo czasu.

- Tłumaczę ci, że wiem. - Westchnąłem. Nawet nie chciało mi się z Emilem rozmawiać. - To nie może być zbieg okoliczności.

Dość jest, jak człowiek wyobraża sobie „co by było gdyby” - widzenie i prawie że przeżywanie „owego gdyby” naprawdę może być piekłem.

Rozważałem udanie się do psychologa, ale - nie licząc już tego, że gdybym niechcący wygadał się, że uważam te sny za coś więcej niż tylko sny i wysłano by mnie pewnie od razu do zakładu zamkniętego - powód wydawał mi się tak błahy i przez to krępujący, że nie umiałem się do tego zmusić. Z początku, jak zacząłem chodzić z Emilem, podobały mi się te marzenia senne, cieszyły mnie i po prostu udawałem szczęśliwego. Z czasem jednak zaczęły się robić coraz bardziej realne i przez nie załamywałem się. Coraz trudniej mi było funkcjonować w dzień, zaś na noc i zapadnięcie w sen czekałem z utęsknieniem i niecierpliwością. Po jakimś czasie przyznałem się Emilowi, co mnie dręczy. Nie miałem zresztą wyjścia - widział, jak męczę się w nocy i czasem budzę z płaczem, jak z wesołego, uśmiechniętego chłopaka zmieniam się w swoje przeciwieństwo, smutne i marudne. Czasem nawet mówiłem przez sen, jakbym kogoś wołał. Nie sposób było z boku oglądać własne, szczęśliwe życie, nie mogąc w nim uczestniczyć. Momentami miałem wrażenie, że stoję tuż obok siebie - siebie i „niego” - niczym duch i nie mogę nic zrobić poza obserwowaniem. I żałowaniem.

Nie znałem nawet jego imienia. W snach nie usłyszałem go ani razu - mimo ich realności i przejrzystości, za każdym razem, gdy ja lub ktokolwiek inny wypowiadał jego imię, słyszałem… po prostu nic. Ciszę. Jakby mój mózg chronił mnie przed poznaniem imienia i nazwiska, które mogą mi w jakiś sposób zaszkodzić. Chronił albo raczej robił na złość. O charakterze i zwyczajach „tajemniczego chłopaka” mógłbym powiedzieć wiele, niestety, sny jak dotąd nie zdradziły mi niczego, co pozwoliłoby mi go odnaleźć. Nie wiedziałem, gdzie mieszka, ponieważ akurat te fragmenty były zawsze albo niewyraźne w obrazie i głosie, albo po prostu za nic nie potrafiłem ich sobie przypomnieć. Kierunek przez niego studiowany również był dla mnie tajemnicą. Wszystko, co o nim wiedziałem, a co mogło pomóc w poszukiwaniach, ograniczało się do tego, czego dowiedziałem się z luźnej rozmowy w pociągu. Był ode mnie starszy i kończył magisterkę, innymi słowy: wychodził z uniwerka. To był czerwiec, koniec roku akademickiego. Nigdy później go nie spotkałem. Nie miałem jak. Skończył szkołę, więc o ile nie poszedł na drugi kierunek lub doktorat, to mógł być teraz - teraz, czyli pod koniec roku kalendarzowego - wszędzie. Choćby za granicą, bo w tym kraju to po każdych studiach raczej trudno o pracę. Szukałem go - Bóg mi świadkiem, że szukałem - po mieście, naszym i Opolu, po uniwerku, po pociągach. Reagowałem na każdą bujną, ciemną czuprynę. Zniknął, wyparował bez śladu. Mimo namów Emila, przestałem go szukać. To było bezsensowne, jak szukanie igły w stogu siana. Mawia się „jaki ten świat mały”, ale znaleźć jedną, konkretną osobę nawet w najmniejszym mieście - mieście, nie wsi - zakrawa na cud. Limit cudów wyczerpałem chyba już na całe życie w momencie, gdy go spotkałem.

Tamtego dnia poznaliśmy się i rozstaliśmy bez jednego słowa poza krótkim „cześć”, bo ja nie miałem odwagi, by go zatrzymać. Wystraszyłem się tym, że jest tyle lat ode mnie starszy. Takie „na pewno gówniarza nie zechce” przeszło mi przez myśl i tyle wystarczyło, by mnie zniechęcić. To był jeden maleńki błąd, a konsekwencje prawdopodobnie na całe życie. Obwiniałem siebie, obwiniałem nawet jego - za to, że i on nie miał tej śmiałości, by powiedzieć „stój”. Szybko zdałem sobie sprawę, że to nie była kwestia „winy” lub „niewiny”. Po prostu mieliśmy do wyboru dwie drogi i niechcący zgubiliśmy się, obaj wybraliśmy tę niewłaściwą.

- Może jeszcze go znajdziesz. - Emil próbował mnie pocieszać, jak zawsze, odkąd poznał prawdę. Och, kochałem go za to, że traktował mnie jak najdroższy skarb, że próbował mi pomóc, mimo że sam mógł sobie tym zaszkodzić. Ale kochałem go jedynie jak przyjaciela. Chociaż z nim sypiałem, nie potrafiłem naprawdę go pokochać ani być z nim szczęśliwym. Może gdybym stracił te sny, te „wspomnienia”, udałoby mi to i mógłbym wreszcie żyć normalnie. Tylko jak je stracić, w jaki sposób dowiedzieć się, skąd w ogóle się biorą? Czy jestem nienormalny, czy to moja podświadomość je tworzy w całkiem normalny, ludzki sposób, czy może rzeczywiście jestem czymś w rodzaju medium lub jasnowidza? Byłem pewien, że nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania, w końcu kto miałby je znać? Do specjalisty - jasnowidza czy innej wróżki - ciężko mi było iść tak samo, jak do psychologa. Z jednej strony nie wierzyłem w parapsychologię czy inne nadprzyrodzone bzdury, z drugiej coś mi w głowie nachalnie „mówiło”, że wcale nie jestem pierdolnięty i to jest właśnie „to”.

- Emil, sam sobie grób kopiesz - musiałem mu coś odpowiedzieć, więc zignorowałem natłok własnych myśli i w końcu powtórzyłem to, co już nieraz ode mnie słyszał. Od początku naszego związku zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później grozi nam rozstanie. Mimo tego trwał przy mnie cały czas, a ja, egoistycznie, nie potrafiłem go puścić. Jakbym trzymał się spodni starszego brata… Brata, z którym sypiam, cóż za kazirodcze porównanie mi wyszło.

- Wiem - odparł jakby z nutą rozdrażnienia w głosie i kontynuował po westchnięciu: - Ale nie umiem już patrzeć, jak cierpisz. Jeśli nie ty, to ja go kiedyś znajdę. - Opisałem mu „nieznajomego chłopaka z pociągu”, nie sądziłem jednak, by po samym opisie mógł go rozpoznać.

- Nie mówisz poważnie - stwierdziłem od razu. Znałem go od trzech lat - a od pół roku nawet lepiej, niż bym chciał - i wiedziałem, że daleko mu do świętości anioła. Jeśli chodziło o coś lub kogoś na kim mu zależało, potrafiła wyjść z niego niezła suka. To nawet w moich snach widać… Szkoda tylko, że jakiś tępy w nich jestem. - Tak łatwo byś mnie nie oddał.

- Kiedyś może nie, ale dość mi, ile widziałem. Wolę mieć szczęśliwego przyjaciela niż nieszczęśliwego chłopaka. - Nie widziałem w jego oczach ani cienia fałszu. Kiedy on zdążył się tak zmienić? Dla mnie zmienić… Nawet nie zauważyłem. Byłem zbyt zajęty marzeniami.

- Przepraszam… Przepraszam. - Wyznanie Emila niespodziewanie wycisnęło mi łzy z oczu. Położyłem mu głowę na piersi i mocno się przytuliłem, jakbym miał go więcej nie zobaczyć.

- Przestań... Wiedziałem, że mnie nie kochasz, a jednak wykorzystałem chwilę twojej słabości, złapałem cię i już nie puściłem. - Wstyd się przyznać. Wylądowałem z Emilem w łóżku tego dnia, gdy poznałem mojego wyśnionego chłopaka…Teraz nawet dosłownie „wyśnionego”. Poleciałem do niego jak na skrzydłach, zanim zdążyłem o czymkolwiek pomyśleć. Czułem, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, rozpadnę się i rozpłaczę tak na środku ulicy. Żałowałem tamtej nocy i przeklinałem się. Zupełnie jakbym zrobił to sobie na złość, tylko po to, by mieć pretekst do nie podejmowania się poszukiwań. Wyrzuty sumienia i poczucie zdrady zjadałyby mnie na przemian, gdybym tuż po przespaniu się z Emilem miał odnaleźć chłopaka, w którym zakochałem się od pierwszego wejrzenia. To nie Emil mnie wykorzystał, a ja jego. Tego samego dnia, gdy wracałem pociągiem do domu, padało. Niebo płakało jakby w moim imieniu. A gdy przestało, padało w dalszym ciągu - tylko że w moim sercu.

~~~

- Roman? Roman, jesteś?

- Łukasz, czemu nie śpisz? Coś się stało?

- Boże, jak dobrze, że jesteś. Śniło mi się coś strasznego.

- Co takiego?

- Że… obudziłem się we śnie i ciebie nie było. Zamiast ciebie był… Emil.

- O jaaaa, to faktycznie koszmar…

- Ja mówię poważnie.

- Ja również. Co ci się konkretnie śniło?

- Że - wzruszyłem ramionami, nie wiedząc, jak to powiedzieć, by nie zabrzmiało jak wyolbrzymianie - że jestem z Emilem, bo ciebie nie udało mi się wtedy poznać. Czasami miewam takie dziwne sny. Wtedy budzę się przerażony, łapię za komórkę i sprawdzam, czy w niej jesteś.

- Uważaj, bo ci kiedyś zrobię jaja i wykasuję siebie z komórki.

- Oj, to byłby podły żart! - Zaśmiałem się, dziwnie uspokojony, po czym wtuliłem w kochane ciało i prawie od razu zasnąłem. Wcześniej jednak modliłem się, by moje sny nigdy nie okazały się proroczymi. Modliłem się, by intuicja mnie zwodziła i rzeczywiście były tylko snami… a nie całym światem.


„After the rain”

THE END
1 (ang.) ‘w zaśnieżonym, hotelowym pokoju’.
2 „In a snowbound hotel room” z OSTeka do filmu „Latter Days”.

Poprzedni rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.