Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

After the rain

„Cud na Odrą”

Autor:Ariel-chan
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat, Fantasy, Komedia, Romans
Uwagi:Yaoi/Shounen-Ai, Wulgaryzmy
Dodany:2013-07-03 09:52:47
Aktualizowany:2013-07-03 09:52:47


Następny rozdział

Wszelkie prawa by Ariel~~


Samotność. Spóźnienie. Samobójstwo. Wielka trójca „S” - złośliwa i bezlitosna prawie tak samo, jak czasem bywają ludzie. Nie sądziłem, że pierwsze i drugie kiedyś doprowadzi mnie do trzeciego, że kiedykolwiek w ogóle ważę się na tak desperacki krok. A jednak byłem go bardzo bliski. Praktycznie stałem już na krawędzi i widziałem światła nadjeżdżającego pociągu.

Oczywiście - jakkolwiek nielogicznie by to nie brzmiało - najpierw musiałem do owego pociągu wsiąść. Podróż jak co dzień, na uniwerek i z powrotem, tym razem wyłącznie po to, by oddać ostatni fragment pracy magisterskiej mojej niezbyt lubianej promotorce, z której nie zrezygnowałem tylko dlatego, że z miejsca zaakceptowała mój niecodzienny temat. W końcu nie każdy student Filologii Polskiej może się pochwalić tym, że pozwolono mu pisać pracę magisterską o komiksie japońskim. Nie każdy z moich kolegów i koleżanek miał to szczęście, by pisać o swoim hobby, które od dobrych dziesięciu lat jest częścią mojego życia.

Życia, które za niedługo mogło się skończyć. Nie, żebym to jakoś specjalnie planował. Po prostu nadchodzi taki czas w życiu samotnego człowieka, że ma dość. Nawet jeśli jest u progu zakończenia pewnego etapu, jakim są studia i jeszcze - teoretycznie - wiele czasu ma przed sobą, a jego życie jest całkiem udane. Dość świadomości, że całe życie będzie sam - nie tylko dlatego, że jest gejem - a po prostu dlatego, że nie jest zdolny do koegzystowania w społeczeństwie. Do kochania. Dlatego, że stracił już wszelką nadzieję, zdolność do snucia marzeń, a także widok na przyszłość. Wiedziałem, że aby coś się zmieniło, musiałby stać się cud.

Aczkolwiek „cuda” czasem się zdarzają.

Zauważyłem go gdzieś na trasie między Raszową a Zdzieszowicami, czyli chwilę po wyjeździe pociągu. Siedział w rzędzie z mojej lewej, tyłem do kierunku jazdy i jednocześnie przodem do mnie, widziałem go więc idealnie. Zwróciłem na niego uwagę niemal od razu, bo był zdecydowanie w moim typie. Był blondynem o włosach sięgających ramion, raczej szczupłym i wysokim, lecz nie jakimś anorektycznym drągalem. Podejrzewałem, że był głowę ode mnie wyższy. Uśmiech miał ładny i oczy tak niebieskie, że ich kolor - mimo wrodzonej ślepoty - widziałem z daleka. Cóż mogłem jednak zrobić? Rozmawiał z jakąś koleżanką, a może kolegą - nie widziałem, kto siedział na siedzeniu naprzeciwko niego. Rozmarzony popodziwiałem go sobie chwilę niby atrakcję na wystawie sklepowej czy też małpkę w zoo. W końcu westchnąłem i wzruszyłem ramionami, bo co mi po samym patrzeniu? Zastanowiwszy się krótki moment, czy się w jego oczach nie ośmieszę, jeśli przypadkiem na mnie spojrzy, wyciągnąłem jakąś mangę z plecaka i zatopiłem się w lekturze. Nie żebym wstydził się swojego hobby, ale dwudziestoczteroletni facet czytający komiks - coś, co postronnemu laikowi, niebędącemu w tematach mangi i anime, kojarzy się z dziećmi bądź ogólnie z kiczem i kulturą niską - mógł do siebie zniechęcić statystycznego polskiego studenta.

Och, jakże się pomyliłem. Czytałem może z pięć, dziesięć minut, trudno mi to teraz określić, gdy nagle kątem oka dostrzegłem ruch po lewej stronie. Wiedziałem, że został sam, bo jego towarzysz(ka) zdążył(a) wysiąść gdzieś po drodze, więc dlaczego chłopak zaczął się wiercić na tym siedzeniu? Nim się jednak porządnie nad tym zastanowiłem, cień przysłonił mi światło i usłyszałem nad sobą:

- Co za mangę czytasz?

Podniosłem głowę, nie wierząc własnym oczom. Blondyn jak gdyby nigdy nic usiadł naprzeciwko mnie (na szczęście było wolne), wskazując głową na komiks, który prawie wypadł mi z rąk z wrażenia. Nie twierdzę, że zakochałem się od pierwszego wejrzenia, ale momentalnie poczułem wypieki na policzkach. I te… „gwiazdki” w oczach. Przysiągłbym, że oczy zaczęły mi świecić, a na czole pojawił się tęczowy napis wszem i wobec oznajmiający moją orientację. Choć wcale nie wyglądałem na typowego geja. Nie byłem śliczny jak z obrazka ani wyjątkowo wysportowany - ot, wręcz zwyczajny, niczym niewyróżniający się chłopak z brylami na nosie. Miałem półdługie, ciemne włosy, których nie lubiłem, bo nieznośnie skręcały mi się na końcówkach. Nawet kolor oczu miałem całkiem zwyczajny - piwny. Zielony to byłoby coś, a niebieski to już w ogóle królewski… Czyżbym spotkał królewicza?

Nie widziałem powodu, dla którego piękny blondyn miałby zwrócić na mnie uwagę… choć właściwie trzymałem go w ręce. Spojrzałem na mangę jak skretyniały. Tak, poczułem się głupi jak kret. Nie dość, że ślepy jak but, to jeszcze głupi jak kret. Czy tam na odwrót, bo z takim chaosem w głowie nawet logicznie poprawnej myśli nie umiałem sformułować. Wolniej niż powinienem, jakbym zapomniał, co właściwie czytam, odpowiedziałem zgodnie z prawdą:

- „Bleacha”. - W duchu bogom (śmierci, naturalnie, z Tośkiem i Yumićką na czele) dziękowałem, że nie czytałem yaoica. Akurat niedawno zakupiłem „Croquisa” i miałem go przy sobie.

- To jeden z moich ulubionych tytułów - odpowiedział chłopak, od razu wyciągając po mangę rękę. Podałem mu tomik, zaczął go kartkować, spontanicznie komentując co niektóre sceny. - Ale mang nie kupuję, jakoś szkoda mi kasy - stwierdził na koniec, oddając mi książeczkę.

„Nie szkodzi, ja kupuję!” - nie powiedziałem tego, ale zdecydowanie miałem to na końcu języka… A w domyśle: „Mam w domu całą bibliotekę i jak tylko będziesz mój, to i ona będzie cała twoja! Ba, oddam wszystko za darmo wraz z sercem, nerką i wątrobą”. Natomiast w plecaku miałem - niestety, nie organy gotowe w każdej chwili do przeszczepu - a jeszcze parę innych tytułów zabieranych w ramach pociągowej lektury. Wyjąłem wszystkie - poza „Croquisem” - i pokazałem mu. Pozostałe pół godziny rozmawialiśmy o mangach, anime, konwentach (na których nigdy nie byłem, ale na które wybieram się od paru lat z upartością godną sójki wybierającej się za morze) i w ogóle pieprzyłem, co mi ślina na język przyniosła, byle tylko ani na moment nie zapadła między nami cisza. Z jego plączącego się języka i równie chaotycznych wypowiedzi wnioskowałem, że on miał dokładnie ten sam problem.

Kiedy wysiedliśmy, na szczęście obaj w Opolu, musiałem się w końcu dowiedzieć, dokąd zmierza. Nie! O ile mnie pamięć nie myli, to on zapytał mnie pierwszy. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, a on przyznał się, że idzie tylko po zaliczenie na Collegium Civitas. Ha! Mój uniwerek, tylko inny budynek. Odprowadził mnie więc na Collegium Maius, główny budynek Uniwersytetu Opolskiego, który znajdował się po drodze i w tym momencie nasze spotkanie miało dobiec końca. Powiedzieliśmy sobie „cześć”, nawet nie pytając o imiona, że o jakimkolwiek kontakcie nie wspominając. Nie miałem odwagi prosić go nawet o numer gadu gadu. Wiem, że na pierwszy rzut oka nie wyglądałoby to na podryw, w końcu nie jestem dziewczyną, ale świadomość, że lubię swoją płeć - nawet jeśli on o tym nie wiedział - i wrodzone poczucie nieśmiałości nie pozwalało mi pierwszemu o to spytać.

W dodatku wiedziałem, że jest młodszy. To było po nim widać - nie miał nawet zarostu - mógł być na pierwszym, góra drugim roku studiów. Dziewiętnastoletni szczyl. Ja byłem na ostatnim, piątym. Czułem się przy nim jakiś taki stary i niedopasowany. Widziałem zdziwienie i niepewność w jego oczach, kiedy usłyszał, że piszę pracę nie licencjacką, a magisterską. Żałowałem, że się przyznałem tą jedną, niby niewielką informacją do swojego wieku. Zraziłem go już na samym początku. Tego młodego, dopiero wchodzącego w dorosłość chłopaka…

Opuściłem go ze skrywanym żalem i zacząłem wchodzić po schodach prowadzących do Maiusa, starając się przekonać samego siebie, że i tak nic by z tego nie było. Bo to heteryk jak nic. A nawet jeśli nie, to przecież nie poderwał mnie na mangę, żebym został jego chłopakiem, tylko co najwyżej przyjacielem. Za Chiny nie spodziewałem się drugiego „cudu”…

- Stój! - Usłyszałem za sobą.

W tym momencie czas się zatrzymał. Albo raczej zmienił swój bieg, całą rzeczywistość przerzucił na inne tory. Tykające i cofające się zegary pojawiły się w mojej nad wyraz wybujałej wyobraźni.

Tak, cuda czasem się zdarzają. I to dwa pod rząd. Nawet podchodzą do ciebie w pociągu i same zagadują. A potem odprowadzają pod samą uczelnię i nieświadomie ratują ci życie.

Odwróciłem się, nie wierząc tym razem własnym uszom.

Nie zdawałeś sobie sprawy, mój ty „na-razie-bezimienny”, że tym jednym „stój” uratowałeś mi życie. Dosłownie. Nie wiem, co bym zrobił potem, wracając samotnie do domu, czy nie rzuciłbym się pod pociąg. Jeśli nie tego samego dnia, to następnego albo nanastępnego, albo za dwa miesiące.

Chłopak zamarł w pierwszej chwili z otwartymi ustami, jakby sam nie wierzył, że odważył się mnie zatrzymać, a tym bardziej, że spełniłem jego prośbę. Zdziwiłem się - zapewnie idiotyczną miną - i w końcu wydusiłem z siebie ciche: „Tak?”

- Jak masz na imię? - palnął najwyraźniej z głupa, uśmiechając się równie debilnie co ja. Kuźwa, on się denerwował nie mniej ode mnie. Może jednak gej? Ciężko mi było stwierdzić - ani nie wyglądał, ani nie „słychował” na takiego. Po tym charakterystycznym, wysokim głosie - którego ja, o dziwo, nie miałem - wiedziałem, że szło rozpoznać „mojego”. Choć mój gejradar funkcjonował u mnie tyle co matematyka, czyli na zasadzie „kalkulator”, plus „liczenie na palcach”, plus „liczenie na to, że kasjerka dobrze wyda mi resztę”. Biorąc pod uwagę także to, że jestem na typowo humanistycznym kierunku… No, sami dobrze rozumiecie.

- Roman - odpowiedziałem niepewnie, obawiając się, że rozśmieszy go moje - w moim mniemaniu - lekko wieśniackie imię. Chociaż lepsze takie niż „Antek”, „Staszek” czy inny „Franek”.

- Ja Łukasz - przedstawił się prosto i zwyczajnie.

Nie zaśmiał się, nie zareagował niczym nieprzyjemnym na tego mojego… „Romana barbarzyńcę”. Chyba przewrażliwiony jestem, to nie może być aż takie złe imię, skoro nazwali nim bajkowego bohatera, prawda? No dobra, to było retoryczne pytanie, widziałem tę bajkę jeszcze przed polską premierą. Straszna! Strasznie zboczona, ale i przez to śmieszna jak diabli.

- Długo ci zajmie oddanie tej pracy? - zapytał w końcu, wyraźnie się wahając. - Zajęcia mam za pół godziny, mogę poczekać.

- No tak z pół godziny może zejść. Chyba że się wepchnę w kolejkę, która pewnie już się zdążyła zrobić. - Nigdy się nie pchałem. Cierpliwie czekałem, aż wszyscy omówią swoje prace z profesor Nigajową i wyjdą z sali, bym mógł porozmawiać z nią na osobności. Nie lubiłem rozmawiać z nią przy ludziach, wstydziłem się nawet własnego głosu, mimo iż, jak już zaznaczyłem, nie był specjalnie „gejowski”. To nie była kwestia orientacji, a skrajnie introwertycznego charakteru. Ale dla ciebie wszystko, Boże, dla ciebie mogę nawet wygarnąć tej babie, jak bardzo jej nie lubię i wybiec trzasnąwszy drzwiami! - Lepiej idź, bo się spóźnisz - powiedziałem jednak, kompletnie ignorując swoje iście szatańskie pragnienia.

- Poczekam - zdecydował ku mojej radości i ściągnąwszy plecak z ramienia, usiadł na schodach tuż pod moimi stopami, patrząc na mnie z dołu. Z jakimś takim uwielbieniem w oczach… albo to ja już wszędzie widzę gwiazdki, serduszka i motylki! Pokiwałem tylko i popędziłem na górę jak na skrzydłach. Pierwszy raz w życiu czułem, że otwarły się przede mną Niebiosa. Koledzy i koleżanki z grupy aż dziwnie na mnie patrzyli. Ba! Dzisiaj to nawet ta wredna baba nie wydawała mi się wcale wredna. I spytała, co ja taki radosny jak skowronek.

No cóż. Po dwudziestu czterech latach zimy, względnie ponurej, depresyjnej jesieni w czerwcu dwa tysiące dwunastego roku, chyba wreszcie i dla mnie nastała wiosna.

Modliłem się jedynie, by Łukasz nie okazał się „ino” wyjątkowo przyjaznym heterykiem. Nieodwzajemniona - tylko z powodu mojej płci - miłość była mi teraz tak potrzebna, jak czapka i rękawiczki, a przypominam, że trwał środek wyjątkowo suchego i upalnego czerwca.

Czy ja powiedziałem „miłość”? Po zaledwie godzinnej rozmowie z całkiem obcym chłopakiem?! No, nazwijmy to przejęzyczeniem i zwalmy na ten niemiłosierny upał. Miałem na myśli „spodobanie się”, bo to nawet „zauroczenie” nie jest. Jeszcze nie. Chyba nie.

Wychodząc z zajęć po zaledwie piętnastu minutach (wbrew samemu sobie wepchnąłem się w kolejkę, oddałem pracę, stwierdziłem, że nie mam żadnych pytań ani problemów i mnie Nigajowa puściła), serce miałem prawie w gardle. Będzie tam, czy nie będzie? Mógł się rozmyślić. Stchórzyć. Mogło znudzić mu się czekanie. Mogło go już tam nie być…

Ale był. Siedział tam, gdzie go zostawiłem.

Mój własny prywatny „cud”. I to nad Odrą.

Powiedziałem, że teraz to ja go odprowadzę i poczekam, aż zdobędzie wpis - to nie mogło trwać długo, a nawet jeśli, byłem gotów czekać na niego te przepisowe półtorej godziny.

Wyszedł z „Karitasa” (jak żartobliwie nazywamy „Collegium Civitas”) dokładnie po dwunastu minutach, czyli nawet szybciej ode mnie. Myślałem, że po prostu pójdziemy na stację i od razu wrócimy do domu (osobówka zaczynała bieg w Kędźku, a że widziałem go od początku podróży, byłem prawie pewien, że jest z tego samego miasta, co ja), tymczasem on zaprosił mnie na herbatę. Jaśminową w dodatku. Prawdę mówiąc dojeżdżałem pięć lat na zajęcia do Opola, a nie miałem pojęcia o tak ślicznej herbaciarni, jaką jest „Jasminum”. Mijając bibliotekę wojewódzką, wchodząc po niepozornych, stromych schodkach można było odnaleźć małą, przytulną herbaciarnię z fotelami, kanapą, zwyczajnymi krzesłami, zwyczajnymi stolikami oraz stolikami zrobionymi ze starych maszyn do szycia, a także półkami pełnymi książek. Raj dla zmęczonego trudami uczelni studenta, a tym bardziej - polonisty.

Wyszliśmy na część tarasową, bo akurat w całości była wolna, a ja chciałem jednak mieć trochę prywatności. Nie wiedziałem w końcu, jak potoczy się to spotkanie, na jakie tory zejdzie rozmowa. Miałem niewielką nadzieję na jego „wyjście z szafy” i jednocześnie się tego obawiałem. Wolałbym nie rozmawiać o orientacjach seksualnych publicznie. Na uniwerku wprawdzie się nie kryłem i jeśli ktoś spytał, czy jestem gejem, odpowiadałem zgodnie z prawdą... Ale zawsze też dodawałem, by tego nie rozpowiadał, tłumacząc się, że wolę zachować pełnię prywatności. Zresztą poza tą jedną czy dwiema wścibskimi koleżankami tutaj nikt nikomu do łóżka nie zaglądał i za to byłem wdzięczny swojej grupie i całemu rokowi. To byli sami porządni, wyrozumiali, dorośli ludzie. Nie to, co dzieciaki w szkole.

Zamówiliśmy po herbacie - on zieloną, ja jaśminową - oraz po porcji tostów z serem. I rozmawialiśmy. Oprócz mangi i anime, Łukasz interesował się też muzyką oraz sportem. Pływał namiętnie, choć amatorsko, i tak samo grywał w siatkówkę. Choć w kwestii sportu wolałem się nie wypowiadać (moje jedyne treningi to spacery na czwarte piętro i z powrotem, względnie „jogging” na pociąg, w momencie kiedy ma się piętnaście minut czasu i drogę, którą normalnym tempem pokonuje się w minut dwadzieścia-dwadzieścia pięć), tak jeżeli chodzi o ulubione zespoły - nawet się dogadaliśmy. Tak jak i ja lubił Nighwisha, E Nomine, Erę, Nox Arcanę i nawet Madoxa oraz Cinema Bizzare. Byłem pełen podziwu - rzadko spotykałem kogoś, kogo interesowałyby akurat te zespoły muzyczne, które ja wręcz czciłem.

- Ich miałbym nie znać? Stylizują się na Japońców aż za bardzo! - Miał na myśli Cinema Bizzarre, niemiecki zespół składający się z fanów mangi i anime co, ‘stety lub niestety, odbijało się na ich estradowym wizerunku. Nagle sięgnął po jedną z moich mang, które rozłożyłem na stoliku niczym przenośną biblioteczkę. Z tego zaaferowania i radości całkiem zapomniałem o „Croquisie”. Ledwie powstrzymałem odruch uderzenia Łukasza w łapę i schowania komiksu głęboko w czeluściach mojego niebieskiego plecaka w charakterystyczne wzorki - wiedziałem, że będzie wyglądało to jeszcze gorzej, więc postanowiłem udawać, że w ogóle mnie to nie rusza. On spojrzał na okładkę, zmarszczył brwi.

- Co to? - spytał, pokazując, jakbym nie wiedział, jak wygląda moja własna manga.

- Aa. Taki tam… Romansik. - Machnąłem lekceważąco ręką, niby od niechcenia obserwując jego reakcję.

- Ale jaki! - Zabrzmiało jak podziw! Prawda, że zabrzmiało? Przekartkował tomik, zatrzymując się w niewiadomych dla mnie momentach. Dzięki Bogu, że to tylko shonen ajec. Może pomyśli, że ukesie to dziewczyny? Nie, niemożliwe! Aż taki ślepy chyba nie jest! Chociaż?

- Mrużysz oczy - zauważyłem rzeczowo, wcale nie chcąc zmieniać tematu.

- Tak. - Zamknął mangę i odłożył na kupkę pozostałych tomików. - Wiem, powinienem nosić okulary… Ale nie zmieniaj tematu, chłopczyku. - Pogroził mi palcem i uśmiechnął się… O Boże, jak on się uśmiechał.

- Nie zmieniam - oburzyłem się. - A niby jaki był?

- No właśnie? Jaki? - Spojrzał dla zmyłki w swoje prawo, po czym szybko odwrócił głowę, by lekko kiwnąć na tomik „Croquisa”.

- Bo ja wiem? Co chwilę o czymś innym gadamy! - Wzruszyłem ramionami, śmiejąc się. I on zaczął się śmiać. Uff. Ale przynajmniej nie zaczął ze mnie kpić czy coś. Co oznacza, że jest albo bardzo tolerancyjnym heterykiem, albo… - Jak się w ogóle nazywasz? - spytałem z głupa, by ukryć, że zaczynam się rumienić. Zmierzył mnie uważnie niebieskimi jak niebo oczami i teatralnie złapał się za serce. - Na nazwisko! - dodałem szybko, orientując się, jak mogło zabrzmieć moje pytanie. - Ja jestem Nowakowski.

- No już myślałem, że tak cię oczarowałem, że aż zapomniałeś, jak mam na imię! - Upił łyk herbaty i zawachlował się jedną z mang, udając, że mu gorąco przez upał… ale ja widziałem, że „zabolało” go to jedno słowo. To na „o”. Albo przynajmniej chciałem coś takiego widzieć. - Ładnie.

- Ładnie się nazywam? - Udało mi się go zrozumieć. - Pospolicie! Szkoda, że nie Nowak albo Kowalski.

- No wiesz. Ja jestem Śpiewak. Szczerze, wolałbym być Kowalskim niż Śpiewakiem.

Teraz nie zrozumiałem.

- Łukasz Śpiewak. - Podał mi przez stół rękę. - W dodatku Łukasz… Dmitrij Śpiewak.

- Dmitrij?

Wzruszył ramionami, odwrócił się trochę bokiem, podpierając głowę na ręce.

- Moja matka jest Rosjanką.

Polsko-rosyjski mieszaniec?

- Bajer - oznajmiłem całkiem poważnie. - Ale nie zaczniesz mi śpiewać po rusku, prawda?

- Co?

- Bo ja… w ogóle nie paniemaju tego języka, wiesz?

- Nie o to mi chodziło! - Zaśmiał się. Chyba przez chwilę obawiał się, że robię sobie żarty z jego nazwiska. Nazwisko miał polskie, rysy twarzy też jakoś specjalnie nie kojarzyły mi się ze wschodem, wyglądał na czystej krwi Polaka. - Nie przeszkadza ci, że jestem w połowie Ruskim?

- Wiem - stwierdziłem niespodziewanie, ignorując jego pytanie. Odpowiedź byłaby zbyt banalna, więc i po co odpowiadać? - To dlatego zazdrościsz mi typowo polskiego nazwiska?

Zdziwił się, aż otworzył usta.

- Moje też jest polskie. - Wzruszył ramionami. - To „ś” do dziś jest dla mojej matki niewymawialną zmorą. Kwestia tylko drugiego imienia… Z chęcią zamieniłbym je na każde inne.

- Myślałem, że ci się podoba.

Znowu spojrzał na mnie zdziwiony.

- Przedstawiłeś się nim - wyjaśniłem swoje podejrzenia. - Nie wspominałbyś nawet, gdybyś się go wstydził.

- Powiem tak… - Spuścił wzrok i zaczął wpatrywać się w swoje palce, bawiące się jednorazową chusteczką. - Dzieciaki w szkole bywały wredne, i to nawet jeszcze w liceum. Wystarczy, że ktoś jest troszeczkę inny, a już… - Nie dokończył.

- To dlaczego mnie się od razu przyznałeś?

- I tak byś się dowiedział, jak chcę mieć z tobą bliższe relacje. Mam drugie imię nawet w legitymacji. - „Bliższe relacje”. Zamarłem. - Przyjacielskie - dodał szybko. I „odmarłem” z powrotem. „Przyjacielskie”?! Popatrzył na mnie niepewnie, uśmiechając się jakby nieśmiało.

No tak. Ty mnie po prostu nie chcesz spłoszyć. A to niby ja jestem starszy!

Boże, żeby to nie była moja wyobraźnia. Błagam!

- A… jeśli można wiedzieć - zacząłem niepewnie - który jesteś rok? - Wiedziałem już, że studiuje kulturoznawstwo. Czyli prawie to samo, co ja. Bardzo często miewaliśmy z kulturoznawstwem wspólne zajęcia, ich plan niewiele się różnił od naszego, z tym że my mieliśmy zwykle tak zwany „zapierdol” z lekturami, gramatykami i innymi, a oni tak zwaną „labę”.

- Właśnie skończyłem pierwszy.

- Boże! - Uderzyłem się w czoło, nie panując nad odruchami słowno-ruchowymi. - Pięć lat!

- Aż tak dużo? - zrozumiał od razu, że mam na myśli naszą różnicę wieku.

- To ty do mnie gówniarz jesteś…

- Staruch się odezwał! - zripostował.

- A co, przeszkadza?! - uniosłem się, dosłownie i w przenośni prawie wstając z krzesła.

- Nie, ja lubię starszych. - Tą szczerą, prostą odpowiedzią zabił mnie. - Ludzi. - Teraz to tym bardziej mnie zabił. Miałem ochotę schować się pod stół i długo stamtąd nie wyleźć. Zanim jednak zdążyłem jakkolwiek zareagować, on zaczął zbierać moje mangi ze stolika.

- To co? Będziemy się zwijać? Akurat za… dwadzieścia minut pociąg. - Spojrzał na godzinę na swojej komórce. Na stację było niedaleko, szybkim krokiem zdążylibyśmy nawet w dziesięć, zwłaszcza że obaj mamy bilety miesięczne. - Jesteś z Kędzierzyna, prawda? Z której części?

- Pogorzelec.

Uśmiech wpełzł mu na usta.

- Ja też. No, mniej więcej.

Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że mieszkam na takim zadupiu.

Ze względu na zmęczenie pięćdziesięciominutowa podróż pociągiem upłynęła nam dosyć leniwie, prawie nie rozmawialiśmy, podziwialiśmy tylko zmieniający się za oknem krajobraz. Dopiero wychodząc z pociągu, a potem ze stacji kolejowej, kontynuowaliśmy ogólne tematy o szkole (obgadywaliśmy wspólnych profesorów) i naszym hobby, i skierowaliśmy się w stronę Pogorzelca. Wyszliśmy głównym wyjściem, bo Łukasz chciał jeszcze kupić sobie gumę w kiosku (do żucia, żeby nie było). Przechodząc pod mostem, usłyszałem hałas przejeżdżającego nad nami pociągu i pomyślałem sobie, że gdyby nie Łukasz, mógłbym teraz jeszcze bardziej dosłownie mieć pociąg nad głową. Roztrzaskaną, naturalnie.

Odprowadził mnie pod sam dom, do bloku piętrowego na ulicy Piotra Skargi I, a sam wskazał ręką, że mieszka niedaleko, na Bema. Wyobraziłem sobie, że pewnie nie raz, nie dwa mijaliśmy się na ulicy, chodziliśmy do tych samych sklepów, nie mając o sobie zielonego pojęcia.

- Tak blisko… - Pokręciłem głową z niedowierzaniem, otwierając już drzwi do klatki schodowej.

- Zapomniałeś o czymś. - Zatrzymał mnie, spojrzałem na niego, nie rozumiejąc. - Telefon.

- Pff. - Zagrałem niedostępnego. Jak moje gadu zazwyczaj. - Po co ci telefon? Wiesz, gdzie mieszkam. - Kiwnąłem głową na blok.

- Uważaj, bo uznam to za zaproszenie.

- A sobie uznawaj! - Otworzyłem drzwi, a on wtedy zamknął mi je przed nosem, opierając się o nie całym ciałem. I tak stał. - Z drogi.

- Telefon. - Powtórzył, zakładając rękę na rękę. Wyglądał trochę jak opryszek próbujący mnie obrabować z telefonu komórkowego. Tylko był zbyt słodki jak na opryszka. Wyższy ode mnie o głowę, a uroczy jak dziewczyna. - Inaczej wrócę tu jutro o szóstej rano i będę wydzwaniał po wszystkich sąsiadach, pytając o słodkiego Romana. - Czy ja jego właśnie nazwałem „słodkim”?! On jest bez(sz)czelny! Jak okno w moim pokoju.

A nie, ono jest nieszczelne.

- Przecież znasz moje nazwisko! - Z oburzeniem wskazałem ręką na domofon.

- Nie pamiętam - stwierdził z oczywistą ironią, rozglądając się na boki, jakby podziwiał okolicę, którą najprawdopodobniej i tak znał na pamięć.

- Co za… - „Debil”, chciałem powiedzieć, ale ugryzłem się metaforycznie w język. Nie mogłem jeszcze pokazać się od tej strony, nie chłopakowi którego ledwie znałem… a jakoś tak irracjonalnie mi na nim zależało. - Zapisz sobie…

Tylko się ciesz, bo normalnie nie daję numeru po tak krótkiej znajomości!

- YES! - Ten gest chyba odpowiedział na moje myśli.

Westchnąłem i podyktowałem mu numer. Dopiero jak go dostał i pingnął mi na telefon, upewniając się, że nie podałem mu numeru matki/brata/babki/sąsiada - niepotrzebne skreślić - odsunął się z lekkim ukłonem od drzwi i pozwolił mi iść do domu. Nawet nie zdążyłem się zmartwić, czy w ogóle do mnie napisze… Ja jego numeru nie wziąłem rozmyślnie, żeby nie wyglądało, że mi zależy. Nawet nie zdążyłem wejść na czwarte piętro, a już dostałem SMS-a.

„Tylko żeby nie było nieporozumień. Jestem gejem”.

No co ty, pierdolisz?! Prawie pisnąłem z radości na całą klatkę schodową.

„Ja też…”, odpisałem choć ze wstydu myślałem, że zjem własne skarpetki.

„Wiem, głuptasie xD Manga mnie upewniła ;)”, odpisał, nim zdążyłem w ogóle ruszyć się z półpiętra między drugim a trzecim. „Ale nie bój się, nie chcę cię zaciągnąć do łóżka”.

Prawie zaliczyłem na schodach glebę, i to idąc w górę.

„Nie tak od razu ;>”, dodał z „podejrzliwą” emotką w następnym SMSie i tym razem, niestety, obyło się dla mnie bez „prawie”.

Następnym razem będę pamiętać, by nie zadawać głupich, ironicznych pytań, bo przypadkiem mogę dostać na nie twierdzącą odpowiedź.

Wstydziłem się przyznać, że tak jak on lubi starszych, tak ja lubuję się w młodszych.

Pojęcia nie mam, skąd mi się to wzięło. Może z tego lekko nieracjonalnego poczucia, że jeśli mój wybranek będzie młodszy, to jest większe prawdopodobieństwo, że nie umrze przede mną, zostawiając mnie samego. Kwestię delikatnej, młodzieńczej urody zepchnę może na dalszy plan, wystarczająco dziwny jestem.

Niedługo po powrocie do domu zauważyłem, że pada. Akurat zdążyliśmy przed deszczem - wiedziałem, że Łukasz zdążył, bo spytałem go o to w SMS-ie. Nareszcie, pomyślałem, uchylając firankę i patrząc przez okno w swoim pokoju. Nareszcie będzie czym oddychać.

Następny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu
  • kisoyu : 2013-07-05 22:00:35
    mało

    Mam niedosyt związany z ubogą fabułą i postaciami. Pomijam wielkie szczęście i wydarzenia wyglądające trochę na naciągane, no ale łut szczęścia załóżmy. Zdarza się każdemu. Jednak nie poczułam żadnej więzi z bohaterami. Przyznam się, że pominęłam też parę zdań w niektórych akapitach. Akcja momentami przestawała się dla mnie toczyć. Jak również było we wcześniejszym komentarzu - język. To odbiera autentyczność historii. Jest zbyt słaby na magistra polonistyki. To nie tak też, że uważam to odpowiadanie za koszmarne, raczej niedopracowane i nie w moim stylu. Ale to tylko moja prywatna opinia, ekspertem nie jestem - sama się uczę. Jednak życzę powodzenia i rozwoju w dalszych pracach :)

  • iosellin : 2013-07-03 18:29:32
    hm

    Niestety ale nudne, stuprocentowo przewidywalne, postacie boleśnie schematyczne, papierowe a ich poczynaniami rządzi chciejstwo Autorki. Ani przez chwilę nie odczułam autentyczności postaci - zwłaszcza, że Roman gada o samobójstwie a z jego pierwszoosobowej narracji w ogóle nie czuć ani cienia stanu psychicznego innego niz napalenie na nowopoznanego kolesia. No i student 5 roku filologii polskiej operujacy tak skrajnie ubogim slownictwem, że opisując faceta w którym się z miejsca zakochał używa w kilku zdaniach pod rząd czasownika "być"... że nie wspomnę o tych 'potknięciach' językowych, które zdaje się miały być w założeniu Elementem Komicznym, a w ustach omc magistra filologii brzmią bardzo żałośnie...

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu