Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Pokemon Jhnelle

Rozdział 43: Powrót

Autor:O. G. Readmore
Serie:Pokemon
Gatunki:Komedia, Przygodowe
Uwagi:Alternatywna rzeczywistość
Dodany:2016-06-13 17:27:05
Aktualizowany:2016-06-13 17:27:05


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Utwór pojawił się na różnych forach i blogu. Historia, region, jak i projekty pokemonów zostały stworzone przeze mnie.


Teddy nie miał jasno wytyczonych celów w życiu. Większość decyzji podejmowali za niego rodzice. To oni zadecydowali o tym, że ich syn pójdzie do prestiżowej Akademii Pokemon w Corella Town. Po zakończeniu edukacji miał otrzymać jednego z trzech staterów i wyruszyć w podróż po regionie Jhnelle. Profesor Harding nie wybrał podania Teddy'ego i wszystkie plany rodziców poszły w łeb. Po ukończeniu akademii siedemnastolatek nadal nie wiedział, co ze sobą zrobić, a co gorsza nie wiedzieli tego nawet jego rodzice. Nie tylko on nie otrzymał startera. Dennis odrzucił około dwudziestu innych podań, ale wyłącznie Ted nie potrafił ruszyć do przodu. Inni absolwenci Akademii Pokemon wyruszyli w poszukiwaniu praktyk w różnych instytutach powiązanych z kieszonkowymi potworami lub zaczęli podróż pokemon na własną rękę. Tydzień chłopaka składał się z dwóch czynności: nauce w wieczorowej szkole i przesiadywaniu na ławce obok placyku dla dzieci. Minął prawie rok od kiedy jego koledzy ze szkolnej ławy wyruszyli w podróż po Jhnelle, aby zdobywać odznaki, wygrywać konkursy i łapać pokemony. On zaś został w miasteczku, mając dziwne poczucie panującej wokoło pustki.

Ciekawe, co słychać u Kyle'a i Charliego? - zaczął zastanawiać się. Szybko powrócił myślami do teraźniejszości. Uwagę chłopaka przykuły trzy ludzkie sylwetki zmierzające w jego kierunku. Z początku nie wzbudziły w nim większego zainteresowania. Podróżni jak podróżni - wielu trenerów przechodziło przez Corella Town, aby zobaczyć słynną akademię. W miarę tego jak się zbliżali, rosło zaciekawienie nimi.

- Kyle? Charlie? - wymamrotał, marszcząc brwi.

Lekko zdezorientowany wstał z ławki i wyszedł im na spotkanie.

- Kyle! Charlie! - zawołał odważniej.

- Nie wierzę, komitet powitalny! - zakpił Kyle na widok starego znajomego.

- Wreszcie wróciliście! - powiedział uradowany ich widokiem. - Jak leci, Kyle? Ciebie nawet nie pytam - zwrócił się niemal od razu do Stacey'a. - Oglądałem konkurs. Gratuluję trzeciego miejsca.

Charlie zarumienił się i tylko machnął ręką. Nie spodziewał się, że ktokolwiek będzie go kojarzył po występach koordynatorskich. On sam nie pamiętał żadnego finalisty z wcześniejszych edycji programu.

- Teraz pewnie zaczniesz karierę koordynatora, albo... - zamyślił się Teddy.

- Kto? Ja? - dziwił się laureat konkursu. - A w życiu, nigdy! Teraz zajmę się kostkami do gry - powiedział z determinacją w głosie.

- On z tego nigdy nie wyrośnie - westchnął Daniels, pobłażliwie spoglądając na Charliego.

- Dobra - Josh przerwał im suchym głosem. - Będę zbierał się do domu.

- Chwila - zatrzymał go Kyle. - Zaczekaj na nas.

- Nie - mruknął. - Pewnie chcecie jeszcze pogadać, a mi się śpieszy do domu. Spotkamy się po południu u Hardinga. Cześć - powiedział, odchodząc.

Chłopcy odprowadzili go wzrokiem.

- Jeśli można wiedzieć... - zaczął nieśmiało Teddy. - Co robiliście w towarzystwie tego kujona?

- Nie czepiaj się - mruknął Daniels.


***


Josh Allen przyśpieszył kroku, gdy tylko znalazł się na swojej ulicy. Z wielkim zaciekawieniem spoglądał na domy sąsiadów i sklepy. Wydawało mu się, że minął zaledwie jeden dzień. Wszytko było takie same jak dnia, w którym wyruszał w swoją podróż po Jhnelle. Z niecierpliwością i dziwnym podnieceniem mijał kolejne furtki, które zbliżały go do domu. W końcu zatrzymał się przed metalową bramą prowadzącą na podwórze. Wziął głęboki oddech i pchnął furtkę do przodu. Ta wydając z siebie skrzekliwy odgłos ustąpiła. Allen przeszedł przez podwórze, aby po chwili znaleźć się w holu. Był z powrotem w domu.

- Mamo! Carrie! - zawołał, robiąc kilka kroków do przodu.

- Josh? - usłyszał spokojny, dziecięcy głos.

W progu stała jego siostrzyczka. Wyglądała, jakby przed chwilą wstała z łóżka. Była ubrana w różową halkę, zaś kręcone włosy opadały na twarz i ramiona.

- Obudziłem cię?

- Ehe...

Nastolatek podszedł do dziewczynki i mocno ją przytulił. Carrie przymknęła oczy i objęła brata w pasie. Przez chwilę stali tak i milczeli. W końcu siostra zwolniła uścisk i puściła brata.

- Jak się czujesz? - spytał z niekontrolowaną troską w głosie.

- Dobrze... Dobrze, że jesteś z powrotem - oznajmiła.

- Wiem... - wyszeptał. - Nie martw się. Nie zapomniałem o obietnicy - uspokoił ją. - Jestem już bardzo blisko spełnienia jej.

- A masz jakieś pokemony?

- Dużo - powiedział z niemal teatralną powagą. - Większość jest u profesora Hardinga.

Carrie uśmiechnęła się, po czym dodała:

- Mogę zobaczyć?

- Po południu zabiorę cię do laboratorium - obiecał.

- Super.

- A gdzie mama? - zapytał, rozglądając się po domu.

- W soboty otwierają wcześniej.

- Otwierają co? - spytał.

- Restaurację - powiedziała zniecierpliwiona. - Mama tam pracuje.

Mandisa Allen była bardzo zaradną kobietą. Nie traciła czasu na zamartwianie się czy dyskusje o niczym. Gdy pojawiał się jakiś problem od razu działała. Gdy jej mąż wyjechał do pracy za granicę, a syn wyruszył w podróż trenerską, ona postanowiła dorobić sobie pracując jako kelnerka w miejscowej knajpie. I nie widziała potrzeby informowania Josha i Steve'a o nowym zajęciu. Wychodziła z założenia, że każde z nich powinno zająć się swoimi zadaniami nie oglądając się na pozostałych.


***


- Przestań jęczeć - mruknął Kyle i pchnął Jimmy'ego do przodu.

Naburmuszony siedmiolatek złapał za klamkę i otworzył drzwi do laboratorium Hardinga. Starszy brat spojrzał na niego z niekrytą niechęcią. Przed samym wyjściem na spotkanie z profesorem okazało się, że Diana ma dyżur w szpitalu i nie ma z kim zostawić swojego ukochanego synka. Kyle odruchowo zgodził się zabrać przyrodniego brata ze sobą. Zaraz po wyjściu matki, Jimmy oświadczył, że nie chce iść do laboratorium. W tym momencie rozpoczęła się awantura. Starszy z Danielsów był przekonany, że chłopcem kieruje zwyczajna gnomowata złośliwość. Gdyby nie chciał go zabrać ze sobą, siedmiolatek zrobiłby wszystko, aby tylko pójść do Hardinga.

Danielsowie szli szerokim korytarzem prowadzącym do gabinetu profesora Hardinga.

- Całą drogę się grzebiesz - zaczął go strofować Kyle. - Chodź szybciej - mruknął, wyprzedzając go.

- Chciałem obejrzeć bajkę! - oświadczył oburzony chłopiec.

- Wstaniesz jutro rano i obejrzysz powtórkę - powiedział, próbując nie tracić przy tym resztek cierpliwości.

- Jesteś głupi! - tupnął nogą będący na granicy płaczu Jim.

Nie czekając na guzdrzącego się Jima, Kyle zapukał do drzwi gabinetu, a następnie nieśmiało je uchylił.

- Dzień dobry.

- Dzień dobry - odpowiedział Dennis. - Wejdź.

W salonie poza profesorem byli już Alissa Christeensen oraz Josh Allen z siostrą. Kyle złapał Jima za rękę i pociągnął za sobą do środka. Niczym niepotrzebną rzecz usadził go na krześle obok drobnej Carrie i sam zajął miejsce między Alissą i Joshem.

- A gdzie Charlie? - zapytał profesor zaniepokojony nieobecnością czwartego ze swoich protegowanych.

- Nie przyjdzie. Brał udział wyłącznie w konkursach. Liga go nie interesuje - wyjaśnił Kyle.

- W takim razie są już wszyscy zainteresowani - westchnął Dennis, spoglądając na swoich trenerów. - Aby móc zgłosić się na eliminacje turnieju Jhnelle należy pokonać ośmiu liderów. Za każde zwycięstwo otrzymaliście "poświadczenie" wygranej w postaci odznaki - mówił dalej.

Josh wyciągnął z kieszeni portfel, z którego wysypało się kilka kolorowych odznaczeń. Były niczym wpisy w indeksie upoważniające go do zdawania egzaminu.

- Jeden... Dwa... Trzy, cztery, pięć... Sześć... Siedem... - policzyła Carrie, po czym stwierdziła - brakuje jednej.

- Bo jeszcze nie walczyłem z liderem z Novan City - wyjaśnił.

- Idziemy prosto z Black Moon Island - włączył się Kyle. - Novan nie było nam po drodze, ale zdobędziemy po ósmej odznace na dniach.

- Chcecie powiedzieć, że na razie tylko ja zdobyłam osiem odznak? - zdziwiła się Alissa.

- Uroczyste otwarcie mistrzostw regionu rozpoczyna się siódmego maja. To jest poniedziałek - oznajmił drżącym głosem profesor.

Od jakiegoś czasu towarzyszyły mu trema i zdenerwowanie. Na samą myśl o zawodach mających odbyć się za niecałe sześć tygodni po plecach przechodziły mu ciarki. Dla niego jako promotora Alissy, Kyle'a i Josha turniej Jhnelle był ważnym wydarzeniem. Trójka trenerów, którym kilka miesięcy temu oddał startery była jego pierwszym rocznikiem, a ich pozycje w lidze będą jak ocena jego umiejętności mentorskich. Dlatego też zależało mu na tym, aby pokazali się z jak najlepszej strony.

- Pojedynki w lidze będą się różniły od tych, w których braliście udział do tej pory - zaczął nowy wątek. - Walka turniejowa składa się z trzech rund, aby awansować do następnego etapu trzeba wygrać dwie rundy. Na rundę składa się starcie dwóch pokemonów - mówił wolno, chcąc mieć pewność, że jego uczniom nic nie umknie. - Wycofanie pokemona z pola walki oznacza jego przegraną. Po każdej rundzie należy wymienić pokemona - skończył. - I niech wygra najlepszy.

- Niech wygra najlepszy - powtórzył Kyle.

- Druga sprawa - zmienił temat Allen. - Co z tym całym Robinem McIntyre? Kim on jest? I dlaczego tak bardzo zależy mu na bogach szczęścia i rozpaczy?

Harding wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać:

- Ja, Henry i Robin poznaliśmy się w Akademii Pokemon. Byliśmy najlepszymi uczniami w swoim roczniku, a więc nic dziwnego, że ówczesny profesor Cornelius Poplar wybrał nas na swoich uczniów - po tych słowach naukowiec wstał od stołu i przeszedł się do półki z książkami. Wyjął z niej zakurzony album ze zdjęciami i przewertował w nim kilka kartek.

- Byliście jednym z ostatnich roczników, które otrzymały startery - zwróciła uwagę Alissa.

- Tak - skinął głową, wyciągając pożółkłe zdjęcie. - Kilka lat później laboratorium spłonęło i tradycja "wydawania" pokemonów trenerom nie funkcjonowała do dzisiaj - powiedział, podając zdjęcie Joshowi.

Fotografia przedstawiała piątkę mężczyzn. Najstarszy z nich, przygarbiony, siwy pan w kitlu lekarskim nazywał się Cornelius Poplar, obok stał jego pomocnik, a dalej trójka nastoletnich chłopaków z Kolim, Bunnym i Sequelem.

- To my - powiedział Dennis.

- Rozpoznaję mojego tatę. W tym laboratorium poznał moją mamę - powiedział Kyle z uśmiechem, w którym krył się smutek. Daniels nie potrafił wybaczyć ojcu, że po zniknięciu Betty ożenił się po raz drugi.

- Ja już je widziałam - oświadczyła Carrie.

- Niby gdzie? - zapytał Jimmy.

- U pana Snubbulla - powiedziała.

- A co robiłaś u Hammonda? - powiedział groźnym głosem jej brat.

- Byłam ciekawa jak jest w środku...

- Nic dziwnego. Hammond był asystentem profesora Poplara. Po tym jak laboratorium spłonęło, Hammond nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Zamknął się w domu i zerwał kontakt z całym światem - wyjaśnił Harding. - Momentami odnosiłem wrażenie, że czuje się odpowiedzialny za pożar. W końcu był blisko z świętej pamięci naukowcem.

- Dlaczego nie utrzymujecie kontaktu z Robinem? - Christeensen wróciła do tematu.

- Ten pożar miał miejsce w twoje urodziny Kyle - zaczął Harding.

- Wiem - uciął krótko.

- Na przyjęciu byli wszyscy: dzieciaki z sąsiedztwa, ich rodzice, my oraz syn Robina, Ralphie - opowiadał dalej.

- Ralphie... - wyszeptał Jimmy. - Ralphie - powtórzył głośniej. - To ma sens!

- O czym ty pleciesz? - warknął zirytowany młodszym bratem Kyle.

- Kiedy Dreammaster należący do regulatorów uśpił dzieci z ulicy Topolowej, śnił się chłopiec o imieniu Ralphie.

- Dreammaster posiada zdolność zaglądania do umysłów. Najwyraźniej miał kontakt z Robinem i w ten sposób przekazał chorym jego sny - Dennis wytłumaczył zjawisko. - Wróćmy do głównego wątku... Na przyjęciu panowało zamieszanie i nikt nie zauważył, kiedy z domu wyszedł Ralphie. Chłopiec trafił do laboratorium, kiedy wybuchł pożar. Zginął.

Zapadła cisza.

- To straszne... - wyszeptała Alissa. W barwie jej głosu można było dostrzec nutkę smutku i pewnego współczucia dla rodziców. - Pewnie zginęło wiele osób.

- Nie - pokręcił głową Dennis. - To były godziny popołudniowe. W laboratorium nie przebywał już nikt poza Ralphiem i profesorem. Tyle że... - zawahał się - ciała Poplara nigdy nie odnaleziono.

- A może on przeżył? - Kyle rzucił od niechcenia pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy.

Allen parsknął.

- Na pewno...

- Wtedy profesor miał około siedemdziesięciu lat. Dziś byłby bliski dziewięćdziesiątki - zasugerował Harding.

- Nie wiem, czy to nie zabrzmi absurdalnie - Josh rozpoczął niepewnie - ale McIntyre wynajął regulatorów do odnalezienia Pierota i Underpierota, których krew tworzy eliksir życia. A co jeśli McIntyre chce wskrzesić swojego syna?

- To dosyć upiorne - skomentowała tezę Alissa.

- Niekoniecznie - wszedł mu w słowo Harding. - W tym czasie na terenie Jhnelle pojawił się bardzo potężny pokemon. Profesor Cornelius interesował się tym stworzeniem. Uważał, że jest ono odpowiedzialne za wyniszczenie miast oraz za zabijanie ludzi i pokemonów. Robin, Henry i ja mieliśmy powstrzymać tego potwora.

- Co to za pokemon? - zapytał zaintrygowany historią Jim.

- Profesor nigdy nie zdążył nam tego powiedzieć. Dnia, w którym dowiedzieliśmy się o naszym zadaniu nastąpił pożar laboratorium... - westchnął, przypominając sobie ostatnią rozmowę ze swoim mentorem. - Wydaje mi się, że Robin odkrył nazwę tego pokemona i chce się na nim zemścić.

- Myśli profesor, że za tym wszystkim stoi Underpierot? - zapytała ostrożnie Christeensen.

- To na pewno nie on - odezwała się Carrie Allen.

- A ty niby skąd wiesz? - mruknął Jimmy.

- Po prostu wiem! - broniła zawzięcie swego.

- Mówisz tak jakbyś go znała.

Carrie zagryzła wargi i już nic nie odpowiedziała. Obiecała Underpierotowi, że nikomu nie wyjawi o spotkaniach na poddaszu i ich rozmowach. Bóg nieszczęścia nie chciał, aby ktokolwiek dowiedział się o jego powrocie do Corella Town. Musiał mieć pewność, że jego wróg nie ma pojęcia o jego postępowaniu.

- Mamy taki ładny dzień. Może przejdziemy się po moim ogrodzie? - zaproponował Harding.


***


Dennis wyszedł do ogrodu za domem. W rękach trzymał laptop, tuż za nim podążała grupka dzieciaków. Byli niczym wycieczka krocząca za przewodnikiem.

- Czas na małe zestawienie - powiedział profesor, nie odrywając wzroku od monitora. - Josh złapał dwadzieścia dziewięć pokemonów, a w tym dokonał siedmiu ewolucji. Alissa dwie ewolucje i trzynaście złapanych pokemonów z czego wypuściła na wolność, aż siedem. Jakiś komentarz? - zwrócił się do trenerki, odrywając wzrok od laptopa.

- Mam przy sobie sześć pokemonów, które trenuję na zawody. Pozostałe nie są mi przydatne, co najwyżej mogą leżeć na półce w laboratorium profesora. W takiej sytuacji chyba lepiej, aby były wolne - stwierdziła z pełnym przekonaniem.

- Nie zgodzę się - wtrącił się Allen. - Ja co jakiś czas wymieniam pokemony ze swojego składu tak, aby każdy miał szansę potrenować. Złapanie więcej niż sześciu stworków nie oznacza, że muszą one siedzieć na ławce rezerwowych.

Do grupki podszedł niebieskooki pokemon, którego głowę przyozdabiały żółte płatki słonecznika. Miał skórę słomianego koloru. Z jego ramion wyrastały zielone liście, a łapy zdobiły kolce.

- San! San! - przywitał się.

- Jak się masz, Sunleaf? - zaczął Allen.

- Jest twój? - zapytał Jimmy przyglądając się stworkowi będącemu równym mu wzrostem.

- Tak. Pierwszy, który trafił do profesora - odpowiedział z dumą.

Kyle sięgnął po mistrza D. Urządzenie przemówiło:

- Sunleaf...

- I...?

- Nie ponaglaj mnie! - rozzłościł się pokedex. - Myślisz, że tak łatwo jest wymyślić coś, aby cię obrazić?

- Widzę, że twój pokedex nadal nie działa prawidłowo - stwierdził Dennis, drapiąc się po czole.

- Już się przyzwyczaiłem. Dzięki niemu częściej korzystam z książek i atlasów - machnął ręką.

- Wracając do moich danych - zaczął na nowo Harding. - Kyle jesteś na trzecim miejscu. Masz siedem pokemonów i doprowadziłeś do trzech ewolucji.

- Beznadziejnie - zaśmiał się Jim.

Pod groźnym spojrzeniem starszego brata zamilkł.

- Kyle, co powiesz na pojedynek? - Josh niespodziewanie rzucił wyzwanie.

- Teraz?

- Tu i teraz. Ostatni raz walczyliśmy prawie rok temu.

- Dobry pomysł - wtrącił profesor Harding.

Trenerzy stanęli naprzeciwko siebie. Ich pole walki stanowił mały fragment ogródka obok wejścia do laboratorium. Alissa oraz rodzeństwa walczących usiedli na schodkach przed wejściem.

- Walka jeden na jednego - ogłosił Dennis wcielający się w rolę sędziego.

- Wybieram Koliego - oznajmił trener.

Trawiasty kot wystąpił krok do przodu. przed siebie. Josh jednym ruchem sięgnął po pokeball i rzucił go przed siebie. Kula zawirowała w powietrzu, a potem opadła na ziemię wypuszczając z wnętrza jasną energię. Przeciwnikiem Koliego był potężny zając stojący na dwóch łapach. Przez plecy pokemona przechodziły płomienie.

Kyle zmarszczył brwi. Znał tego pokemona bardzo dobrze.

- Widzę, że twój Rabbit ewoluował - zaczął zaniepokojony.

- Dawno temu - skinął głową. - Teraz stanowi największą dumę mojego zespołu.

Te słowa zaniepokoił Kyle'a. Pierwszą walkę jaką stoczył i co gorsza przegrał był pojedynek z Bunnym Allena. Dziś historia powtarzała się, tyle że zamiast Bunny'ego naprzeciwko trawiastego kota stał Warren.

- Koli, użyj ostrych liści!

Pokemon zamachnął się wypuszczając z ciemnozielonego grzbietu liście. Warren bez problemu wyminął atak, wybijając się w powietrze.

- Zakończmy tę walkę szybko. Ognista pięść - polecił Josh.

Warren pędząc w dół zamachnął się łapą, którą niemal od razu pokryły płomienie. Koli uskoczył przed ciosem. Potężna pięść królika wypaliła trawę w miejscu uderzenia.

- Musimy szybko coś wykombinować, Koli... - zaczął gubić się.

- Zaczyna się - warknął Jimmy. - Zaczynasz się zachowywać zupełnie jak na samym początku!

- O co ci chodzi?

- O to, że nie wiesz jak kierować Kolim! Zamiast myśleć o tym, że możesz przegrać, zacznij myśleć jak wygrać.

Trener skinął głową.

- Koli, użyj chytrych nasionek.

Kot wyrzucił ze swojej sierści nasionka, które natychmiast wypuściły pędy i owinęły się wokół łap Warrena.

- Teraz twój pokemon będzie musiał oddawać energię Koliemu.

- Nie tak prędko - pohamował jego radość Josh. - Bariera ognia.

Z Warrena wydzieliła się ciepła, czerwona poświata, która zniszczyła atak trawiastego stworka.

- Koli... - jęknął bezradny stworek.

- Bez obaw. Spróbujemy raz jeszcze. Trawiasty promień.

Koli wyrzucił ze swojej łapy zieloną kulę energii. Pokemon Josha cisnął w przeciwnika płomieniem. Ataki zmierzały na siebie, aby wreszcie doszło między nimi do zderzenia. Zetknęły się tylko na moment. Przez ułamki sekundy kolor natury i barwa ognia istniały obok siebie, jakby w idealnej równowadze. W końcu zielona energia wchłonęła ognisty atak. Płomień ciskał się w jej wnętrzu utrudniając jej dalszy lot. Trawiasty promień eksplodował odrzucając wszystkich i wszystko, co znalazło się w zasięgu jego rażenia.

Kyle otworzył oczy i spojrzał na pole walki, na którym leżały dwa pokemony.

- Remis... - wyszeptał Josh.

- Warren niezdolny do walki! Koli niezdolny do walki! Brak rozstrzygnięcia! - ogłosił suchym głosem naukowiec. - Chcecie jeszcze jedną rundę?

- Nie - mruknął Josh. - Potrzebujemy więcej treningów. W lidze remis nie przejdzie - dodał, zawracając Warrena do kuli.

- Jasne - przytaknął mu Kyle.

- My już będziemy się zbierać - oświadczył Allen. - Do zobaczenia.

Carrie odruchowo wstała ze schodów. Rodzeństwo ruszyło ku wyjściu z laboratorium.

- Co zamierzasz robić teraz? - spytała niewinnie Alissa.

- Wezmę się za poważny trening - oświadczył Kyle.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.