Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Blask księżyca - recenzja książki

Autor:Slova
Redakcja:Avellana
Kategorie:Książka, Recenzja
Dodany:2015-12-14 21:00:05
Aktualizowany:2015-12-14 21:02:05

Dodaj do: Wykop Wykop.pl


Ilustracja do artykułu



Tytuł polski: Blask księżyca

Tytuł oryginalny: Gekkou

Autor: Natsuki Mamiya

Ilustracje: Shiromiso

Wydawca polski: Kotori

Gatunek: szkolne życie, okruchy życia, dramat, tajemnica, romans

ISBN: 978-83-63650-63-6

Cena okładkowa: 24,90 zł

Format: 13,0 x 18,2

Liczba stron: 216







„Lekka powieść”, czyli co? Kiedy powieść jest lekka, a kiedy już nie? Najprostszym sposobem na zbadanie tego jest porównanie lekkości, czyli mówiąc krótko - wagi, z inną o podobnych gabarytach. Gdyby zważyć dwie książki o zbliżonych rozmiarach i liczbie stron można by się przekonać, czy dana pozycja to już powieść lekka, czy jednak ciężka. Należy się też zastanowić nad tym, dlaczego powieść ma być lekka - waga książki może mieć wpływ na komfort czytania, lżejsza powieść mniej ciąży w tornistrze, a dla pań okaże się poręczniejsza w torebce. Z drugiej strony torebka z pojedynczym dziełem Bolesława Prusa może okazać się skuteczniejszym środkiem samoobrony. Ale czy kieszonkowe wydanie Lalki będzie ważyło mniej od japońskiego czytadła? Szkopuł w tym, że termin „lekka powieść” nie odnosi się do książki, ale właśnie i niefortunnie, do powieści, czyli do typu dzieła literackiego. Oto bowiem Japończycy w jakiś magiczny sposób ustalili, że treść jednego utworu jest lżejsza od innego, pomimo że treść, w wyniku swojej niematerialności, nie ma żadnej właściwości fizycznej, zważyć się więc jej nie da. Specjalnie w tym wywodzie pominąłem kluczowy dla sprawy fakt, że młodzi Japończycy są zbyt gł... nieobyci w języku ojczystym, by czytać normalne powieści, więc zamiast równać w górę, obecnie książki pisze się tak, by broń Boże się licealiści nie speszyli, gdy podczas lektury z białych stron zaatakują ich znaki, których to młodzi jeszcze się nie nauczyli. Zastanawiam się tylko, kiedy i skąd mieli taką wiedzę posiąść, skoro literatura do nich skierowana jest coraz bardziej uboga w słownictwo. Rokuję, że za kilkanaście lat anime będą powstawały na podstawie hieroglifów... a zaraz, przecież mangi już istnieją!

A jak to się ma do Polski, gdzie wywodzące się z Japonii powieści typu light novel to wciąż novum? O tym później, najpierw wypadałoby napisać o fabule, która rozpoczyna się dość nieciekawie, rzekłbym, że jeśli widzieliście wystarczająco dużo szkolnych anime, to będziecie w stanie przewidzieć rozwój historii. Ale to nieprawda.

Owszem, mamy głównego bohatera, Bardziej Dojrzałego i Znudzonego Życiem™ niż rówieśnicy Nonomiyę, którego imienia nigdy nie dane nam będzie poznać, klasową piękność i chodzący ideał Yoko Tsukimori, a także dobrą duszę, szczerą i nieco naiwną Chizuru Usami. Jest on, jest ona x2, toć to już trójkąt romantyczny gwarantowany. Co poszło nie tak?

Otóż Nonomiya, jak już wiemy okazujący tyle entuzjazmu w życiu, co pracownik korporacyjny w poniedziałek rano, zupełnie niezainteresowany obiektem westchnień ogółu tj. Yoko i traktujący kolegów z klasy niczym elementy naukowej obserwacji, pewnego dnia po zajęciach znajduje kartkę. A na kartce spisany „Przepis na morderstwo”. Wszystko wskazuje na to, że zguba należy do Tsukimori, lecz chłopak postanawia zachować znalezisko. Jakiś czas później w wypadku samochodowym ginie ojciec dziewczyny, zaś okoliczności zdarzenia dziwnie zgadzają się z treścią „Przepisu”. Nonomiya postanawia przyjrzeć się sprawie, ale to Yoko coraz bardziej zbliża się do niego, starając się oczarować bohatera swoją nienaganną osobą. A on, wiedząc swoje, nie podchodzi z entuzjazmem do propozycji chodzenia. Tsukimori jednak nie zamierza się poddać, a ich relacje nabierają kształtów, stopniowo przeradzając się w coś, co trudno nazwać miłością, ale może jednak tym właśnie jest, ta bowiem miewa różnorodne oblicza. Z początku Nonomiya przystaje na towarzystwo dziewczyny w nadziei, że poznając ją lepiej, zdoła rozwikłać zagadkę „przepisu”. Wtedy też opowieść zaczyna się zmieniać, coraz mniej w niej sztampowych klisz tak mocno rażących na pierwszych stronach. O ile główny bohater stopniowo uzyskuje nowe informacje na temat zgonu ojca Yoko, tak historia nigdy nie zamienia się w opowieść detektywistyczną. Nigdy też się do tej nie zbliża, bowiem ilość informacji kluczowych dla sprawy jest szczątkowa i nawet gdy do fabuły wkracza osobliwy policyjny śledczy, uwaga ani na chwilę nie odwraca się od osoby Yoko, zaś wszystkie wydarzenia zdają się jedynie skracać dystans między nią a Nonomiyą. I dobrze, że autorka nie zdecydowała się na wątki kryminalne, bo jestem zdania, że nie poradziłaby sobie z nimi, a na pewno nie w oparciu o założenia, które stworzyła. Snuta przez Nonomiyę, na podstawie poszlak rzecz jasna, wizja zbrodni doskonałej jest naiwna i mimo że autorka stara się urealnić jej założenia i nadać wrażenia możliwej do spełnienia, to na temat przebiegu tragicznej śmierci znane są jedynie ogólniki. Nic więcej, nawet, jeśli wziąć pod uwagę, że każdy wypadek samochodowy jest skrupulatnie analizowany.

Ale to nie jest ważne, ten wątek stanowi jedynie podbudowę dla relacji dwójki głównych bohaterów. I w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że powieść od początku sprawiająca wrażenie rozwoju w młodzieżowy romans ponownie zmieni kurs, tym razem na romans pełną gębą. Nawet enigmatyczny finał zdawałby się to potwierdzać, szkopuł w tym, że romantyczne treści jeszcze nie czynią z książki typowego romansidła. Jest to bowiem zupełnie inny rodzaj romantyczności, toksyczny, napawający chęcią poszukiwania cennego dopełnienia własnego jestestwa i wywołujący uzależniające poczucie zagrożenia przed tegoż znaleziska utratą. Zepsuty związek głównych bohaterów wymyka się ramom logicznego pojmowania świata, zdaje się niszczyć konwenanse, rodząc się z nieufności, wynosi bezinteresowną i naiwną, ale w pełni świadomą swoich wad ufność do rangi wartości najwyższego rzędu, spychając w niebyt potrzebę poczucia własnego bezpieczeństwa, poświęconą na rzecz tego samego poczucia u kochanej osoby. Bohaterowie swoim postępowaniem zdają się potwierdzać, że bez wyrzeczeń nie można być usatysfakcjonowanym własnym życiem, bowiem do pełni szczęścia brakować będzie jeszcze uczucia niepewności, które nadaje mu smak. A przynajmniej takie myśli kołatały mi się w głowie, gdy niewyspany, resztką pozostającej na jawie świadomości, ukończyłem lekturę w mknącym przez noc pociągu. Może udzielił mi się nastrój, a może rzeczywiście autorce udało się poruszyć we mnie jakąś strunę, o której istnieniu nie miałem do tej pory pojęcia. Poczucie pozytywnego niedosytu przekonało mnie, że Gekkou było dobrą lekturą, a warsztat autorki pozwala rokować, że książka po drobnych zmianach i wzbogaceniu o opisy i poboczne wątki sprawdziłaby się nawet jako typowa, już nie „lekka”, powieść. Ponadto nad innymi light novel, a przynajmniej znanymi mi tytułami, ma tę przewagę, że jest historią zamkniętą i nie ciągnie się jak makaron na fali podkręcanej przez wydawców popularności.

Uważny czytelnik z pewnością zorientował się już, że w trakcie prezentacji fabuły ani razu nie wspomniałem o Chizuru. Przyczyna tego jest banalna - Chizuru to bohaterka zupełnie zbędna w tej opowieści, a historia obyłaby się bez niej. Tak, jak Nonomiya nie traktuje jej poważnie, tak i pisarka najwidoczniej wetknęła dziewczynę tylko w celu ugruntowania reguły, że jedna koleżanka u boku protagonisty to za mało. I całe szczęście tylko po to. Owszem, Chizuru w pewnym momencie wydaje się przejmować inicjatywę w zmaganiach o serce głównego bohatera, co w mojej ocenie miało tylko podkreślić nieszczery charakter Yoko. Dla samej Chizuru nic jednak z tych wysiłków nie wynika i szybko zostaje odstawiona na boczny tor, tym samym ratując fabułę przed wykolejeniem w stronę tandetnego trójkąta romantycznego. Szczerze powiedziawszy, wszyscy drugoplanowi bohaterowie, a nie ma ich wielu, wydają się mało istotni dla sedna fabuły, zaś ich rola sprowadza się do komentowania poczynań bohaterów i ułatwiania autorce życia dzięki przekazywaniu informacji w dialogach zamiast w opisach. W mniejszym stopniu dotyczy to rzeczonego wcześniej detektywa, którego pojawienie się zdecydowanie przyspieszyło bieg wydarzeń, nadając historii odpowiedniej dynamiki.

Mimo pochlebnych opinii muszę przyznać, że z początku miałem trudności z przebrnięciem przez pierwszy rozdział. Wpływ na to miały (kolejność losowa) drewniane tłumaczenie (o czym później), teatralność zachowań i sytuacji, przez co odnosiłem nieustanne wrażenie, że czytam anime, a nie powieść, a także relacje między bohaterami, ich zachowania, dialogi, które zwyczajnie wydawały się sztuczne, wysilone. Nie byłem w stanie przekonać samego siebie, że prawdziwi ludzie mogą się zachowywać tak, jak postaci w książce. To wrażenie towarzyszyło mi przez całą lekturę, zwłaszcza gdy Nonomiya był w szkole lub w pracy, gdzie teatralność zachowań stawała się najbardziej odczuwalna. Z początku również interakcje z Tsukimori prezentowały się podobnie, lecz z czasem stały się bardziej naturalne. Inna kwestia jest taka, że mamy do czynienia z powieścią „lekką”, a więc ubogą w opisy, których gros i tak stanowią wewnętrzne przemyślenia Nonomiyi na temat otaczającej go rzeczywistości, nastawioną na dynamikę fabuły (przynajmniej w tym przypadku), upstrzoną dialogami zwiększającymi tempo jeszcze bardziej. Wiele z tych wynaturzonych do poziomu znanego z anime ludzkich zachowań uszłoby w tłoku, gdyby autorka, zamiast pokracznych niekiedy dialogów, zdecydowała się po prostu na opisy sytuacji.

Wydawać by się mogło, że uproszczony język oryginału ułatwia pracę tłumacza. Po lekturze Blasku księżyca nie mam powodu, by w to wątpić, acz tłumaczenie określiłbym dobitnie jako „drewniane”. Może sprostuję - nie samo tłumaczenie, ale język, z jakim ma do czynienia polski czytelnik. W mojej ocenie wiele kwestii i opisów dałoby się ubrać w bardziej literacką formę, a (domniemana) prostota słownictwa pierwowzoru nie powinna przekładać się bezpośrednio na prostszą formę zdań edycji polskiej. Nie tylko języki japoński i polski są tak skrajnie różne, że owa „lekkość” pierwowzoru nijak ma się do odbioru dzieła przez nadwiślańskich czytelników, którzy w liceum znają już wszystkie literki i mogą pochwalić się całkiem pokaźnym zasobem słownictwa (a przynajmniej potrafią nieznane wyrazy przeczytać), ale też sam tłumacz winien wykazać się pisarskim rzemiosłem, tworząc płynny tekst, spójny koncepcyjnie i językowo, co stanowi odpowiedź na postawione we wstępie recenzji pytanie. Ale, cóż, do tego jest potrzebny rzemieślnik słowa, wręcz literat, z tym, że z jego współudziałem polskie Gekkou nie kosztowałoby niecałych dwudziestu pięciu złotych, ale może nie zamknęłoby się nawet w trzydziestu pięciu biletach NBP (abstrahując od tego, że nie ma banknotów jednozłotowych). Za cenę okładkową dostajemy zaś przekład poprawny, pozbawiony dotkliwych skaz. I tylko tyle. Niemniej mało kwiecisty język nie jest tylko winą tłumacza, co akurat powinno być na tym etapie recenzji jasne.

Dodać powinienem, że w dalszej części książki moje negatywne nastawienie wobec jej języka nieco straciło na sile, podejrzewam, że zwyczajnie stał się on lepszy, acz możliwe jest też moje znieczulenie. Nadal jednak najczęściej powtarzającymi się określeniami Yoko są „śnieżnobiała”, „uśmiech jak sierp księżyca” i tym podobne. Mało tego, dziewczynę cechuje „niepokalana reputacja”. Potknięć językowych nie ma jednak aż tak wiele, na stronie 29 możemy przeczytać „tobym cię pozwał”. Drobne potknięcia, jak „nie dowiedziałem się nic ciekawego” (zdecydowanie literacką formą powinno być „niczego ciekawego”) można puścić płazem. Zdecydowanie jednak redakcja powinna wyłapać, z oczywistych względów, kwiatki w rodzaju: „podrywając się z huśtawki i zabierając mi ją z ręki” (s. 185). Oczywiście z kontekstu wiadomo, że to nie huśtawkę bohater dzierżył w ręce, co nie usprawiedliwia pomyłki. Do ogólnych zarzutów można zaliczyć niejednolity język przekładu, gdzie na jednej stronie widnieją górnolotne sformułowania, jak „wyobraźnia karmiła rozsądek złudzeniami”, a później „kumasz”, „szybko łapiesz”. O ile jednak taka rozbieżność może wywoływać niesmak, tak nie uznam jej za błąd, gdyż wynika ze stylizacji wypowiedzi bohaterów.

Polskie Gekkou wydano w wymiarach 18x13 cm, bez obwoluty, za to z dość grubą okładką z szerokimi skrzydełkami, z których tylne zawiera informacje o autorce i ilustratorze. Sporym zaskoczeniem okazała się dla mnie rozkładówka umieszczona zaraz po kolorowej pierwszej stronie (powielającej obrazek z okładki) i spisie treści. Po rozłożeniu tego osobliwego dodatku czytelnikowi ukazuje się postać Yoko w pozie, w jakiej często umieszcza się rysunkowe dziewoje lub prawie-mężczyzn na poduszkach do przytulania. Z tyłu rozkładówki znalazł się spis bohaterów wzbogacony o kilka słów na ich temat. Spośród dwustu szesnastu stron dziesięć to czarno-białe ilustracje, przez które odradzam kartkowanie powieści - niektóre zdradzają dość istotnie szczegóły. Niemniej to właśnie z nich dowiedzieć się można, jak wyglądają bohaterowie, bowiem opisy są dość lakoniczne. Kreska nie przypadła mi do gustu i trudno określić ją innym mianem, niż „poprawna”. Po posłowiu i podziękowaniach, zajmujących w sumie półtorej kartki, znalazło się jeszcze miejsce na reklamę Sword Art Online, innej serii powieści „lekkich” wydawnictwa Kotori. Treść podzielona została na rozdziały i podrozdziały, co ułatwia orientację. Rozmiar liter i interlinii uważam za odpowiedni, bowiem lektura nie sprawiała mi kłopotów nawet w nie najlepiej oświetlonym pociągu. Umiarkowanie gruby (w stopce brak informacji o gramaturze) i nieco żółtawy papier stanowi dobre tło dla trwałego druku. Kotori uraczyło czytelników miłym i przydatnym prezentem - zakładką z motywem graficznym znanym z rozkładówki.

Gekkou zaliczę do grona tych lepszych przedstawicieli literatury młodzieżowej. Historia ukazana w powieści płynnie rozwija się od naiwnej, typowej wręcz opowieści o podkoloryzowanym szkolnym życiu, z czasem nabierając pikanterii i ostatecznie przeradzając się w nietypowy romans. Gdyby nie krzykliwa z punktu widzenia przeciętnego czytelnika okładka, Blask księżyca mógłby spełnić się w roli niezobowiązującego czytadła dla nastolatków. Trafić może też w gusta dorosłego odbiorcy, acz nie od pierwszej strony, czego sam jestem przykładem.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Yuki Asakawa : 2016-04-03 16:09:01
    RE: RE:

    YM napisał(a):

    Yuki Asakawa napisał(a):
    Mi się w ogóle nie podobało. Fabuła mnie znudziła, drewniani bohaterowie irytowali. Szczęściem nie musiałam wydawać na to pieniędzy i oglądać jednego ze spapranych tłumaczeń, które zawsze działają mi na nerwy.

    Koleżanka pisze o sobie: "Wierna otaku z obsesją na punkcie Japonii. Tłumaczka amatorka i niedoszła pisarka.". Zaglądam na jeden z podanych w info blogów i patrzę, jakie to znakomite tłumaczenia koleżanka robi: "Seiji-san tu jest! Jeszcze nie minęło nawet siedem godzin, od kiedy zaczęłam szukać Seijiego-san i już na siebie wpadliśmy. Dlatego Seiji-san jest niesamowity! Jest mi przeznaczony! Obok niego jest piękna kobieta, ale nie będę zazdrosna, hehe." - i stwierdzam, że fakt iż koleżanka uznała, że "Blask Księżyca" ma spaprane tłumaczenie, to komplement :) Bać by się należało, gdyby tłumaczenie wyglądało tak, jak to zrobiła koleżanka...

    Przyznaję, że przytoczony fragment jest beznadziejnie przetłumaczony, ale to była moja pierwsza praca. Obecnie zrobiłabym to zupełnie inaczej. I cóż, nie twierdzę, że "Blask księżyca" JEST spaprany, bo go nie czytałam w wersji polskiej. Niestety zbyt często widziałam naprawdę spaprane polskie przekłady, żeby się nie uprzedzić.

  • YM : 2016-01-20 19:45:28
    RE:

    Yuki Asakawa napisał(a):
    Mi się w ogóle nie podobało. Fabuła mnie znudziła, drewniani bohaterowie irytowali. Szczęściem nie musiałam wydawać na to pieniędzy i oglądać jednego ze spapranych tłumaczeń, które zawsze działają mi na nerwy.

    Koleżanka pisze o sobie: "Wierna otaku z obsesją na punkcie Japonii. Tłumaczka amatorka i niedoszła pisarka.". Zaglądam na jeden z podanych w info blogów i patrzę, jakie to znakomite tłumaczenia koleżanka robi: "Seiji-san tu jest! Jeszcze nie minęło nawet siedem godzin, od kiedy zaczęłam szukać Seijiego-san i już na siebie wpadliśmy. Dlatego Seiji-san jest niesamowity! Jest mi przeznaczony! Obok niego jest piękna kobieta, ale nie będę zazdrosna, hehe." - i stwierdzam, że fakt iż koleżanka uznała, że "Blask Księżyca" ma spaprane tłumaczenie, to komplement :) Bać by się należało, gdyby tłumaczenie wyglądało tak, jak to zrobiła koleżanka...

  • Yuki Asakawa : 2016-01-20 15:11:08

    Mi się w ogóle nie podobało. Fabuła mnie znudziła, drewniani bohaterowie irytowali. Szczęściem nie musiałam wydawać na to pieniędzy i oglądać jednego ze spapranych tłumaczeń, które zawsze działają mi na nerwy.

  • Skomentuj