Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Dziecko Wiecznego Zmierzchu

Rozdział 3

Autor:Kh2083
Serie:X-Men, New X-Men
Gatunki:Akcja, Fantasy, Przygodowe
Uwagi:Yuri/Shoujo-Ai, Erotyka, Wulgaryzmy
Dodany:2016-11-12 11:58:00
Aktualizowany:2016-11-12 11:58:00


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Rozdział 3

Długowłosy mężczyzna patrzył w przestraszone oczy Megan uśmiechając się szeroko. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że znalazła się w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Osoba, która stała przed nią i groziła jej śmiercią nie była zwykłym człowiekiem i jeśli jej zdolności były dokładnie takie jak kobiety z którą przyszło jej się zmierzyć w parku rozrywki, Pixie miała małe szanse w bezpośrednim pojedynku. Odwróciła się, aby uciekać, aby spróbować wezwać pomoc. Niestety jej przeciwnik był zbyt szybki. Znalazł się przed dziewczyną zanim ona zdążyła pomyśleć co zrobić dalej.

- Nie próbuj ze mną walczyć Megan Gwynn, nie masz najmniejszych szans. Jeśli będziesz grzeczna, obiecuję ci, że twoja śmierć będzie szybka i bezbolesna. - złotowłosy poinformował ją uśmiechając się po raz kolejny.

- Kim jesteś, czego od mnie wszyscy chcecie?! Nie zrobiłam wam niczego złego! - Megan krzyknęła, a w jej oczach pojawiły się łzy.

- Osobiście nie żywię do ciebie urazy. Nie interesujesz mnie w żaden sposób, bo jesteś kobietą, nie widzę w tobie niczego ciekawego. Powiedzmy, że twoim jedynym grzechem jest to, że się w ogóle urodziłaś. - mężczyzna odpowiedział niezwykle uprzejmie.

- Jesteś anomalią, a takie anomalie jak ty są zagrożeniem dla naszego świata. Wybacz mi. - złotowłosy uniósł szpadę i chwilę później skierował ją na mutantkę.

- Nie poddam się tak łatwo! - Megan rozpostarła skrzydła wyrzucając w kierunku zabójcy chmurę halucynogennego pyłu. Mężczyzna pozostał niewzruszony. Spokojnie przeczekał aż pył rozwieje się lub upadnie na chodnik, a potem znów ruszył w kierunku przerażonej i zdezorientowanej Pixie.

- Pewnie dziwisz się dlaczego twój proszek na mnie nie działa. Twoje narkotyki nie działają na kogoś, kto przez całe życie spowity jest w zaklęciach! - Długowłosy zaśmiał się podnosząc obie ręce ponad głowę.

- Zobaczymy jak ty zniesiesz mój wicher! - Krzyknął, a wokół jego ciała pojawiły się setki wirujących płatków róży. Niesione magicznym huraganem, płatki powędrowały z ogromną prędkością w kierunku dziewczyny. Podmuch był zbyt silny, aby Megan mogła utrzymać się na nogach. Odrzucona na kilka metrów, uderzyła w stojącą nieopodal drewnianą skrzynię.

Tymczasem Hope Abbot odebrała telefon od swojej przyjaciółki Jessiki. Preview dokładnie opowiedziała jej o swojej wizji oraz o tym, że na lotnisku miało czaić się jakieś śmiertelne zagrożenie. Trance bardzo szybko podzieliła się wiadomością z resztą grupy.

- Posłuchajcie, Jessie i Laura dowiedziały się czegoś o tych, którzy próbowali zabić Megan. Podobno na lotnisku ktoś miał na nią czekać, ktoś bardzo niebezpieczny. Mark słysząc słowa koleżanki, zbladł a jego dłonie zacisnęły się w pięści.

- Ten policjant... - wyszeptał, a chwilę później pobiegł w tym samym kierunku, w którym chwilę wcześniej odeszła jego dziewczyna.

- Mark! - Shan próbowała go zatrzymać, lecz bezskutecznie. Zwróciła się do Hope.

- Hope! Przeszukaj teren w astralnej formie!

- Robi się! - Trance zamknęła oczy i wkrótce jej ciało opuściła widmowa, półprzezroczysta postać będąca manifestacją umysłu dziewczyny. Duch Hope uniósł się wysoko ponad lotnisko, aby łatwiej zobaczyć jej przyjaciółkę, gdziekolwiek by była. W tym samym momencie, zauważyła że na niebie, z niewiarygodną prędkością pędzi świetlista linia. Nie myśląc zbyt długo, zbliżyła się do niezwykłego zjawiska zauważając, że na czole propagującej przez przestrzeń prostej znajdowały się sylwetki dwóch istot. Rozpoznała zarys mężczyzny w prochowcu i towarzyszącego mu kojota.

- Nie dostaniecie jej! - pomyślała przypominając sobie słowa Jessiki o zabójcy, który miał zaatakować Megan na lotnisku. Błyskawicznie znalazła się na trajektorii równoległej do świecącej linii. Wystrzeliła w kierunku podróżników potężne wyładowanie energetyczne.

Złotowłosy elf podniósł szpadę ponad głowę, szykując się do zadania Pixie śmiertelnego ciosu. Dziewczyna próbowała wstać, trzymając się skrzyni, ale niestety nie mogła, bo była oszołomiona wichurą płatków róży i obolała od uderzenia o twardy przedmiot.

- Mam nadzieję, że upadniesz elegancko. Nie chciałbym, abyś zabrudziła mi moje ubranie. Wiesz, moja koszula zrobiona jest z materiału, którego już od dawna nie ma na tej ziemi. - mężczyzna powiedział spoglądając na patrzące na niego z nienawiścią czarne oczy Megan.

- Idź do diabła... - Mutantka powiedziała za złością, zamykając powieki.

- Tak, czy inaczej... już się nie zobaczymy Mark. - pomyślała zdając sobie sprawę, jak głupia była rozpaczając z powodu decyzji rodziców o przeniesieniu jej ze szkoły Xaviera.

- Zostaw ją! - Usłyszała znajomy krzyk swojego chłopaka.

- O... robi się ciekawie... - elf odparł poprawiając włosy. Młody mutant DJ stał kilka metrów dalej. Jego twarz wyrażała zmęczenie od ciągłego biegu oraz niesamowitą złość jaką czuł do osoby stojącej przed nim.

- Zostaw ją! Chyba coś do ciebie powiedziałem! - krzyknął po raz kolejny. W uszach miał włożone słuchawki do walkmana, a jego dłonie iskrzyły gromadzącą się w nich energią. Złotowłosy zabójca zdawał się być rozbawiony jego przybyciem.

- A już myślałem, że moja misja nie przyniesie mi żadnej zabawy. Poderżnięcie gardła takiemu czemuś... - wskazał na dziewczynę.

- ... nudne aż do bólu. Ale ty chłopcze wydajesz się interesujący. Może zatańczymy? - powiedział mrugając na Marka.

- Zatańcz sobie z tym! - DJ uderzył elfa energią zgromadzoną w jego ciele podczas słuchania jakiejś bardzo ostrej muzyki. Złotowłosy przewrócił się na chodnik. Jego szpada uderzyła o kamień wydając z siebie czysty, metaliczny dźwięk. Mark podbiegł do Megan.

- Co to za pedał? Czy coś ci zrobił? - spytał obejmując dziewczynę.

- Nie zdążył. Trochę mnie poturbował, ale gdybyś się nie pojawił... chciał mnie zabić, tak samo jak tamta blada kobieta. Czego oni ode mnie chcą?!

- Nie wiem, ale nie dam ci zrobić krzywdy. Nawet jeśli będę musiał go zabić. - chłopak oznajmił patrząc na podnoszącego się elfa.

- Uważaj. Nie działa na niego mój pył. - dziewczyna poinformowała.

Astralny piorun Hope uderzył w Geralta i Podróżnika niesionych przez magiczną energię Korytarza. Atak z zaskoczenia zadziałał. Ani mężczyzna ani towarzysząca mu istota nie zdążyli się przed nim osłonić. Połączenie ze ścieżką zostało przerwane, świetlista wstęga zafalowała, aby za chwilę zniknąć wybuchając na pożegnanie kaskadą iskier trwającą ułamek sekundy. Kojot czując niebezpieczeństwo zniknął, uciekając w wymiar w którym zwykł przebywać nie będąc wezwanym, a ciało Geralta stało się materialne. Mężczyzna uderzył w chodnik. Widmo Hope unosiło się kilka metrów nad ziemią, czekając aż człowiek otrząśnie się z szoku po przymusowym opuszczeniu Korytarza. Dziewczyna była zdeterminowana i postanowiła, że nie pozwoli, aby stojący przed nią człowiek zagroził Megan. Była zdecydowana walczyć z nim nawet za cenę jego lub własnego życia.

- Kim... czym ty jesteś? - Geralt krzyknął sięgając po pistolet.

- Jestem Trance z grupy Paragons. Nie trać czasu na strzelanie do mnie. W formie widmowej nie możesz mnie zranić. Nie pójdziesz dalej, więc czekaj spokojnie aż zaraz przybędzie tutaj więcej podobnych do mnie ludzi. Nie dostaniesz Megan Gwynn i wytłumaczysz mi czego od niej chcecie i dlaczego na nią polujecie!

Słysząc imię i nazwisko Pixie, Geralt domyślił się kim była eteryczna dziewczyna lewitująca przed nim, a także przypomniał sobie, po co tak naprawdę przybył na lotnisko w tak bardzo niekonwencjonalny sposób.

- Nie, Trance, wzięłaś mnie za kogoś innego! Jestem tu by ostrzec Megan, uratować ją! Grozi jej wielkie niebezpieczeństwo! To ja uratowałem Megan i jej kolegę w parku rozrywki!

Hope była zdezorientowana ostatnią rewelacją usłyszaną z ust mężczyzny.

- Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? Nie będę ryzykować. Zatrzymam cię tutaj, aż przyjdą tu moi koledzy. Później będziesz mógł nas przekonać do swojej racji!

- Dziewczyno! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że liczą się sekundy? Megan jest w ogromnym niebezpieczeństwie! Jeśli za chwilę nie zejdziesz mi z drogi, nie pozostawisz mi wyboru innego niż walka z tobą!

- Ciekawe jak będziesz walczył z duchem? - Widmo Hope uśmiechnęło się szeroko.

- Zobaczysz... - Geralt zrobił krok w kierunku dziewczyny.

Mark posyłał w kierunku złotowłosego elfa uderzenia energii skoncentrowane w postaci kul wielkości pięści. Mężczyzna był dla niego zbyt szybki i zwinny, z łatwością unikał każdego z pocisków skacząc ponad nimi i robiąc uniki. Mark stawał się coraz bardziej zmęczony, ale nie poddawał się. Wiedział, że był jedyną przeszkodą dla zabójcy Megan. W pewnym momencie, elf rozbił jedną z kul chłopaka przy pomocy złotej szpady. Wyglądał na bardzo zniecierpliwionego.

- Znudził mi się taniec z tobą chłopczyku. Może przejdziemy do czegoś bardziej poważnego? Co ty na to? - zapytał uśmiechając się. Wokół jego ciała pojawiła się chmura wirujących płatków róży. Kawałki roślin uformowały dwa potężne strumienie, wijące się wokół ramion mężczyzny niczym ogromne węże oczekujące posłusznie na rozkaz swojego pana. Po chwili popędziły w kierunku Marka uderzając w niego z siłą wody tryskającej pod dużym ciśnieniem z wielkiego węża ogrodowego. Pierwsze uderzenie zniszczyło walkmana chłopaka, a drugie popchnęło go o kilka metrów. Złotowłosy wykorzystał zdezorientowanie mutanta i błyskawicznie do niego podbiegł. Złapał go za ramiona, przycisnął do powierzchni wielkiej, drewnianej skrzyni i z całych sił przyparł do niego własnym ciałem. Zbliżył swoje usta do jego ust.

- Widzisz chłopczyku... mogliśmy dzielić ze sobą tak wiele przyjemności. Ale musisz poczekać aż skończę swoje zadanie. Poczekaj na mnie i nigdzie nie odchodź. - wyszeptał patrząc Markowi prosto w oczy. Gwałtownie od niego odskoczył i zwrócił w stronę Megan, aby ugodzić ją szpadą raz i skutecznie. W tym samym momencie Mark usłyszał ogromny huk startującego samolotu. Potężne silniki odrzutowe emitowały głośny hałas odczuwalny w postaci wibracji pomimo tego, że pas startowy znajdował się w dosyć dalekiej odległości od zaplecza technicznego lotniska. Mark działał wręcz instynktownie. Wykorzystał wzór drgań jakich dostarczał ryk silników, aby znaleźć w sobie równie potężną energię i ukształtować ją w jedno zabójcze uderzenie. Ramiona chłopaka zajaśniały białym blaskiem. Mark skierował je na złotowłosego elfa i uwolnił całą zgromadzoną w sobie moc. Ogromna fala uderzeniowa popędziła w kierunku zaskoczonego mężczyzny. Kiedy zabójca został nią trafiony, jego szpada pękła na kilka kawałków, a ciało i ubranie zajaśniało rażącą oczy światłością. Przestraszona Megan podbiegła do chłopaka.

- Mark, przestań, zabijesz go! - krzyczała.

- Nie wiem czy mogę przestać! - Mark odpowiedział jej z trudem, nie mogąc wyłączyć swojej nowo obudzonej mocy. Jedna z rąk elfa została odarta ze skóry a wszystkie jej kości połamały się w drobne kawałki. Mężczyzna ostatkiem sił przywołał jeden ze swoich czarów używanych tylko i wyłącznie w chwilach największego zagrożenia. Jego ciało znikło w okamgnieniu pozostawiając po sobie wirujące w powietrzu liście miłorzębu japońskiego. Mark wyczerpał całą zgromadzoną w swym ciele energię i nieprzytomny przewrócił się na chodnik. Megan klęczała w miejscu w którym przed kilkoma sekundami stał jej niedoszły zabójca.

- Co tu się stało? Skąd wzięła się w tobie taka zabójcza siła, Mark? - mówiła sama do siebie spoglądając na leżącego chłopaka oraz resztki złotej szpady błyszczące w promieniach słonecznych.

Geralt doszedł do miejsca w którym przed kilkoma minutami rozegrała się zabójcza walka. Patrzył na leżącego na ziemi DJ-a, klęczącą Megan i okolicę niosącą znamiona ogromnej uwolnionej energii, popękane płyty chodnikowe, strzaskane elementy drewnianych skrzyń i dziesiątki walających się wszędzie płatków róży i liści miłorzębu japońskiego. Postanowił nie ujawniać się, gdy tylko przekonał się, że niebezpieczeństwo dla życia dziewczyny minęło.

- Widzę, że potraficie o siebie zadbać. - pomyślał.

Shan oraz Nicholas, zaniepokojeni długą nieobecnością Hope w jej własnym ciele, postanowili udać się w kierunku technicznego zaplecza lotniska, dokładnie tam gdzie po raz ostatni widzieli Megan odchodzącą z policjantem i tam gdzie pobiegł Mark bez chwili zastanowienia. Ben w tym samym czasie pozostał z Hope będącą w swoistym transie, aby nikt nie zagroził materialnej powłoce dziewczyny w czasie, gdy jako postać astralna przemierzała lotnisko w poszukiwaniu swej przyjaciółki. Po kilku minutach wędrówki oczom Karmy i Wolfcuba ukazał się przerażający widok. Przy jednym z dużych budynków zauważyli sylwetkę Trance. Pomimo tego, że dziewczyna była wciąż w swej widmowej postaci, była całkowicie materialna. Wyglądała jak statua uformowana z zabarwionego na niebiesko szkła, a jej zastygła twarz wyrażała wielkie zdziwienie. Para mutantów bardzo szybko znalazła się przy koleżance i natychmiast zabrała się do próby udzielenia jej pomocy. Karma chciała porozumieć się z nią telepatycznie, złapać jej umysł w swój psychiczny uścisk, niestety całkowicie bezskutecznie. Zaskoczeniem dla wszystkich było, że stan zamrożenia Hope nie trwał zbyt długo. Ciało dziewczyny zafalowało, a chwilę później błyskawicznie wróciło do swej eterycznej postaci.

- Co się stało Hope? - zapytała Shan.

- Ja... jestem potwornie zmęczona, muszę szybko wrócić do ciała. Nie dam rady już dłużej... - Trance odpowiedziała jej, ale głos ledwo co był w stanie wydobyć się z jej widmowego gardła.

- Dobrze, Hope. Spokojnie... Nie przemęczaj się, później nam wszystko wytłumaczysz. - Oznajmiła Shan. Duch Hope z ogromną prędkością poszybował w kierunku jej ciała. Karma zwróciła się do towarzyszącego jej chłopaka.

- Nick, wróć do pozostałych. Porozmawiaj z Hope, jeśli tylko będzie miała wystarczająco dużo siły. Dowiedz się dokładnie co jej się przytrafiło. Ja muszę znaleźć Megan i Marka, bo mam złe przeczucia.

- Dobrze. - odparł mutant wracając do swoich kolegów z grupy. Po kilku minutach Shan znalazła się w typowo technicznej części portu lotniczego. Widziała drewniane skrzynie, urządzenia załadowcze, szyby, a w oddali samoloty stojące na pasie startowym. Bardzo szybko dotarła do części zaplecza zniszczonej w czasie walki ze złotowłosym zabójcą. Spostrzegła Megan klęczącą obok nieprzytomnego Marka. Przestraszyła się bardzo, ponieważ widząc łzy w oczach dziewczyny i bladą twarz chłopaka, pomyślała, że wydarzyła się tam prawdziwa tragedia.

- Megan, co tu się stało? Co z Markiem? - zapytała podchodząc do uskrzydlonej mutantki.

- Jest wyczerpany... użył tak wiele energii... jeszcze nigdy przedtem nie widziałam go tak zdeterminowanego.

- Użył energii? Przeciwko komu? Co tu się działo Megan? - Shan zaniepokoiła się jeszcze bardziej.

- Tamten policjant, który odprowadził mnie z lotniska... on nie był prawdziwym policjantem. Był zabójcą, chciał mnie zabić, Shan... - Megan była roztrzęsiona. Napięcie emocjonalne sprzed kilkunastu minut spowodowało, że dziewczyna była na granicy ataku paniki.

- Nie wiem kim on był, może mutantem, może jakimś czarownikiem... miał niezwykłe zdolności, mój pył halucynogenny nie działał na niego. Chciał mnie zabić szpadą Shan, chciał poderżnąć mi gardło, bawiło go to...

Shan kucnęła obok Megan i mocno ją przytuliła.

- Spokojnie, jesteś już bezpieczna, nie ma tu tego człowieka.

- Mark mnie uratował. Kiedy startował samolot, on wykorzystał jego hałas, aby obudzić w sobie prawdziwą moc. On... to było takie straszne... nie pamiętam szczegółów bo byłam w szoku, ale on chyba tego człowieka... on chyba go zabił! Mark rozerwał na strzępy tamtego człowieka, Shan!

Karma zmartwiła się ostatnią wypowiedzią dziewczyny, ale nie dała po sobie tego poznać.

- Musiał nie mieć wyboru Megan. - powiedziała patrząc na spokojną twarz DJ-a pogrążonego we śnie regenerującym ciało i psychikę.

Ben, Wolfcub i Hope siedzieli na ławkach, w najmniej zaludnionym miejscu na lotnisku, jakie tylko udało im się znaleźć. Dziewczyna opierała się o ścianę, z trudem oddychała, a jej twarz pokryta była kropelkami potu. Hope czuła się bardzo źle, wydawało jej się, że jej duch nie pasował do ciała w jakim się znalazła, bolały ją mięśnie o których istnieniu nie miała wcześniej zielonego pojęcia. Krótkotrwałe przebywanie w postaci skrystalizowanej energii eterycznej bardzo odbiło się na jej zdolnościach ruchowych po powrocie do ciała. Zwykłe podniesienie ręki było dla niej prawdziwym wyzwaniem, nie mówiąc o takich wielkich czynnościach jej przejście kilku metrów bez pomocy kolegów. Dziewczyna miała nadzieję, że efekt był równie krótkotrwały jak trwanie w zamrożonej postaci przeźroczystego żywego posągu.

- Kto cię tak urządził Hope? - zapytał Ben.

- Nie wiem... - dziewczyna wyszeptała.

- Ale był to ten sam człowiek, który pomógł Megan i Markowi w parku. Jest po naszej stronie.

- Jakby był po naszej stronie, to nie wyglądałabyś teraz jakbyś miała za chwilę wykitować!

- Zatrzymał mnie, żebym się nie wtrącała... może mi się należało... - odparła dziewczyna.

- Ale teraz pozwólcie mi już nic nie mówić, ruszanie szczęką boli jakby mi ktoś w nią wbijał setkę igieł. - dodała zamykając oczy.

Tymczasem w Walii, w knajpie o nazwie "Pod Ruinami", trwała rozmowa dwóch dawnych przyjaciół, Iana i Willa. Rudy mężczyzna z wąsami siedział przy stoliku popijając piwo, a jego towarzysz o ciemnych włosach stał nieopodal oparty o zimną ścianę budynku. W pubie nie było dużo ludzi, może trzy lub cztery inne osoby licząc także starego barmana.

- Zadzwoniłem do Ameryki, tak jak prosiłeś. Kazałem dyrektorce tamtej szkoły odesłać Megan do domu. Chciała ze mną dyskutować, przekonać mnie o tym, że pobyt w Instytucie jest w tej chwili dla dziewczyny najważniejszy, ale ja byłem twardy. - powiedział Ian.

- Doskonale. Wiesz, kiedy do nas przyleci? - Will zapytał patrząc na wąsatego kolegę.

- Nie wiem, może jutro albo pojutrze. Powiedziałem im, żeby się pośpieszyli. Nadal nie rozumiem, dlaczego kazałeś mi ją tutaj sprowadzić. Przecież w Ameryce jest znacznie bezpieczniejsza, tam jest mnóstwo ludzi obdarzonych niezwykłymi zdolnościami i gdyby ktokolwiek próbował ją skrzywdzić, na pewno ktoś inny by ją ochronił. W samej szkole mieszkają X-Men, słyszałeś o nich, prawda?

- Ci wszyscy tak zwani amerykańscy super-bohaterowie, mutanci, czy jak ich tam nazywają to wytwór ostatniego wieku. Zagrożenie czyhające na Megan jest znacznie starsze od ich państwa, jest starsze od naszego państwa! Oni nie są nauczeni walczyć z czymś takim. Megan została zaatakowana i jej tak zwani obrońcy, nie przeszli testu.

- O czym ty mówisz! Została zaatakowana? Kiedy? - Ian bardzo zdenerwował się informacją o tym, że życie jego córki było zagrożone.

- W ten sam dzień kiedy spotkaliśmy się po latach.

- Nic mi nie powiedziałeś...

- Chciałem oszczędzać twoje słabe serce.

- Ale skąd o tym wiesz?

- Ponieważ w stanach jest nasz wspólny kolega. Ochronił Megan nie ujawniając jej niczego o nas dwóch.

- Nasz wspólny kolega, czy masz na myśli...

- Tak, Ianie... Geralt ochronił twoją małą dziewczynkę.

- Byłem pewien, że on nie żyje. Będę musiał postawić mu naprawdę duże piwo jak tylko do nas wróci.

- Poczekaj aż twoja córka będzie naprawdę bezpieczna.

- O co chodzi w tym wszystkim? Po naszej małej przygodzie i po tym jak Megan przyszła na świat, zerwałem z całą przeszłością. Wszystkie tamte książki zamknąłem na strychu, a inne rzeczy w skrzyniach w piwnicy i żyje z dnia na dzień zajmując się tylko pracą i moją rodziną. Zerwałem nawet wszystkie kontakty z matką. Chciałem uciec przed tym wszystkim i przez kilkanaście lat mi się udawało, dlaczego teraz to do mnie wraca ? Dlaczego ty wróciłeś?

- Przebywanie w świecie Wiecznego Zmierzchu odbiera rozum zwykłemu śmiertelnikowi. Dawniej tego nie rozumiałem, byłem młody i głupi. Teraz jest dla mnie za późno, ale chcę zrobić jeszcze coś dobrego zanim tamten świat znów mnie zawoła i zanurzę się w nim na wieczne czasy. Tamta kraina tak naprawdę jest częścią piekła i nic tego nie zmieni, nawet jej porażające wręcz piękno. Istoty zamieszkujące tamten świat również odczuwają jego deprawujący wpływ, co prawda w mniejszym stopniu, ale zawsze. Rozumieją doskonale, że brak zmian i czas nieustającej zabawy nie są źródłem szczęścia. Nie dają żadnej satysfakcji, a przynoszą jedynie znudzenie i obojętność. Niektórzy chcą zmian, ale nie wszyscy się z nimi zgadzają.

- Różnica zdań na dworze Tylwyth Teg? Kto by pomyślał.

- Bardzo delikatnie to ująłeś, Ian. Ja bym powiedział raczej, że to przygotowania do wojny domowej. Prawdziwej wojny, która dosięgnie także nasz świat, jeśli nie zostanie w porę zatrzymana. Naszą Ziemię i nie daj Boże, także stwórcę Krainy Wiecznego Zmierzchu. Mroczni Tylwyth Teg pierwsi zaproponowali plan rewolucji w Krainach, a wkrótce na ich stronę przeszło więcej istot. Oni doskonale wiedzą, że w ich świecie niekończącego się zmierzchu nie ma szans na stworzenie nowego porządku, dlatego będą chcieli go stworzyć tutaj, na tej planecie. Obie strony wysyłają na Ziemię swych agentów. Nie mam pojęcia jak wiele z ludzi chodzących po wyspach jest uśpionymi istotami z tych Krain. Ale to my ponosimy bezpośrednią odpowiedzialność za to co się dzieje. Bo to my przez naszą lekkomyślność pokazaliśmy im w jaki sposób się zmieniać. A ty ponosisz odpowiedzialność w szczególności, Ian. Bo to dzięki tobie zaistniała fizyczna możliwość zmian.

- Megan? - Wąsacz zapytał ze strachem wyczuwalnym w głosie.

- Tak, twoja córka to hybryda, która może połączyć oba światy. Teraz rozumiesz jak ważna jest jak najlepszą ochrona dla Megan. Rozumiesz dlaczego nie mogła zostać w Ameryce, z dala od jej miejsca urodzenia?

Ian nie odpowiedział swemu rozmówcy. Patrzył nieprzytomnym wzrokiem na staruszka siedzącego za barem, a także parę grubych mężczyzn, którzy przed kilkoma minutami znaleźli się wewnątrz pubu i zamówili sobie dwa wielkie kufle ze złocistym napojem.

Shan i Megan klęczały przy Marku, który powoli odzyskiwał przytomność. Chłopak początkowo nie mógł sobie przypomnieć co wydarzyło się przed chwilą, ani jak wielką energię udało mu się uwolnić i kontrolować. Pamiętał jednak doskonale, że Megan była w ogromnym niebezpieczeństwie. Bardzo ucieszył się widząc ją całą i zdrową przy swoim boku.

- Megan... wszystko w porządku? Gdzie jest ten... - zapytał próbując się podnieść.

- Leż spokojnie Mark. - powiedziała Shan.

- Już go nie ma. Pokonałeś go, jesteśmy bezpieczni! - Pixie oznajmiła z radością. Słysząc ostatnią wypowiedź swej dziewczyny, Mark zdał sobie sprawę w jaki sposób pozbył się swego przeciwnika. Popatrzył na swe dłonie, tak jakby chciał w nich znaleźć odpowiedź co tak naprawdę zrobił broniąc się przed przeciwnikiem.

- Megan... czy ja go... czy ja go zabiłem? - zapytał.

- Nie myśl o tym teraz! Najważniejsze, że jesteśmy już bezpieczni. Gdyby nie ty, zginęłabym!

- Spokojnie, jak tylko dojdziesz do siebie, pójdziemy do pozostałych i wracamy do szkoły. Później ustalimy co robić dalej.

- Niestety będziecie musieli zmienić plany. - Geralt pojawił się za plecami Shan. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie przygotowując się do konfrontacji.

- To ten facet, który uratował nas w parku! - Pixie powiedziała wstając z chodnika i dołączając do swojej nauczycielki.

- Kim pan jest? Co pan wie o ataku na moją uczennicę! - zapytała Shan.

- Jestem znajomym twojego ojca Megan Gwynn i przyjechałem do Stanów, aby cię ochronić.

- Mojego ojca? - zdziwiła się Pixie.

- Nie wywiązał się pan zbyt dobrze z zadania. - dodała Karma.

- Ten kraj jest zbyt duży, aby chronić tutaj kogoś w pojedynkę. Masz za to bardzo dobrego ochroniarza przy swoim boku. - mężczyzna oznajmił patrząc na siedzącego na chodniku Marka.

- Czy mój tata tu pana przysłał? Czy on kazał mi wracać do domu, bo wiedział że grozi mi tu wielkie niebezpieczeństwo? Kim oni byli? Dlaczego chcieli mnie zabić? - Megan nie przestawała zadawać pytań. Shan poprosiła ją, aby zamilczała.

- Wróci pan z nami do szkoły i wszystko nam bardzo szczegółowo wyjaśni. - powiedziała patrząc na swych uczniów, a chwilę później na Geralta.

- Niestety to nie będzie możliwe. Dla dobra pani uczennicy musimy natychmiast udać się do rodzinnego miasta Megan.

- To niemożliwe! Przed chwilą odleciał nasz samolot, a poza tym, nie pozwolę Megan na podróż teraz gdy wiem, że grozi jej niebezpieczeństwo! X-Men ustalą kto stoi za atakami i jeśli nam pan pomoże...

- Nie mówię o podróży lotniczej, będziemy podróżować w inny, dużo mniej konwencjonalny sposób. - Geralt powiedział z uśmiechem, a kilka sekund po tym jak zakończył swą wypowiedź, za jego plecami ukazał się ogromny świetlisty wir i stojący w samym jego centrum Podróżnik pod postacią kojota.

- Czego sobie znowu życzysz? - zapytał patrząc na nieogoloną twarz Geralta.

- Wracamy do domu!

- Wreszcie mówisz coś co ma sens.

- Czy pan myśli, że pozwolę Panu wejść z moją uczennicą w to coś?! Nie ma mowy!

- Nie mamy już za wiele czasu. Dlatego nie mam zamiaru z panią dyskutować. Zabiorę panią, a także tamtego chłopaka razem z Megan. Może pani wejść pierwsza, jeśli pani chce.

- Nie ma mowy! - Karma próbowała użyć na mężczyźnie swego psychicznego uścisku. Niestety ze zdumieniem stwierdziła, że jego umysł był chroniony przez jakąś bardzo potężną barierę.

- Proszę nie próbować tego więcej. Jeśli nie zadziałamy, oni będą przysyłać coraz więcej i więcej zabójców aż w końcu dopną swego. A wtedy Megan będzie na pani sumieniu, proszę o tym pamiętać i przemyśleć swoją decyzję.

- Nie zmienię zdania. Megan, ani Mark, ani ja nigdzie z panem nie pójdziemy! - Shan była bardzo stanowcza.

- Dobrze. Jak pani chce... Podróżniku! - Geralt krzyknął patrząc na swego zwierzęcego towarzysza. W tym samym momencie tunel emanował tak intensywnym światłem, że wszyscy trzech mutanci zostali oślepieni pomimo tego, że wcześniej zdążyli zamknąć oczy i zakryć je dłońmi. Kiedy blask przygasł, okazało się, że w starej części lotniska przeznaczonej na magazyny nie było już Megan, Marka i Shan, a także tajemniczego mężczyzny w prochowcu i jego dziwnego przyjaciela ukrywającego się pod postacią kojota.

Hope czuła się znacznie lepiej niż zaledwie kilkanaście minut wcześniej. Najwidoczniej zaklęcie jakie Geralt użył na dziewczynie straciło swą moc równie szybko jak na nią zadziałało. Trance pamiętała dokładnie rozmowę z nieogolonym mężczyzną, każde jego słowo dotyczące Megan i planów co do jej osoby.

- Shan coś długo nie wraca, może powinniśmy ją poszukać? - Ben zaproponował.

- Trochę trudno będzie złapać jej trop bo kręci się tu tak wielu ludzi, ale spróbuję. - powiedział Nicholas.

- Nie... To nie ma najmniejszego sensu. Już jej nie znajdziecie. - Hope odezwała się jednocześnie prosząc chłopaków, aby nigdzie się nie ruszali.

- Skąd taki pomysł? - spytał Ben.

- Rozmawiałam z tym dziwnym facetem, gdy mnie zamroził. Powiedział mi, że jest długoletnim przyjacielem rodziny Megan, a konkretnie jej ojca. Potem mówił coś o tym, że tylko na ojczystej ziemi będzie mógł w pełni ją ochronić i że zamierza zabrać ją oraz każdego kto będzie w jej pobliżu do Walii w taki sam sposób jak przybył na lotnisko. Jeśli Shan, Mark i Megan nie wracają, są już pewnie w drodze do domu Megan. On później użył na mnie czegoś dziwnego, jakiegoś czaru, sama nie wiem, po to aby mnie zatrzymać bo jestem jedyną osobą, która mogłaby go śledzić tam gdzie miał zamiar się udać. Jak widać pozbył się mnie dość skutecznie.

- Czy się teleportował? - Ben zapytał.

- Nie... to coś innego. Gdy byłam w formie astralnej widziałam jak poruszał się na czole jakiejś dziwnej świetlistej linii. Nie pamiętam dobrze, ale chyba ktoś lub coś było tam razem z nim. Pewnie wykorzystał tą samą technikę, żeby zabrać Megan i pozostałych.

- Hope, czy potrafiłabyś odnaleźć tą świetlistą linię?

- Nie sądzę, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. A poza tym mówiłam przed chwilą, że on mnie skutecznie zneutralizował. Nie mogę wyjść z ciała, zupełnie tak jakby nałożył na mnie jakąś blokadę. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy stan.

- Dr McCoy powinien cię zobaczyć, jak tylko wrócimy do szkoły. - powiedział Match.

- Do szkoły? Nie powinniśmy szukać Shan i reszty? - spytał WolfCub.

- Przecież słyszałeś co powiedziała Hope! Musimy wrócić i powiadomić X-Men o wszystkim co się tu stało. Może uda nam się lecieć do Walii razem z kimś z drużyny. Im szybciej się stąd ruszymy tym lepiej.

Jaskrawe, oślepiające światło rozjaśniło okolicę pogrążoną w porannym półmroku i czterech ludzi oraz kojot pojawili się na środku wrzosowiska porastającego rozległą równinę. Trójka mutantów była bardzo zdezorientowana nagłą, przymusową podróżą w odległe miejsce leżące na drugim końcu kuli ziemskiej w całkiem innej strefie czasowej. Shan i Megan doszły do siebie dość szybko, ale Mark z trudem powstrzymywał się przed utratą świadomości. Walka ze złotowłosym mężczyzną osłabiła jego organizm bardziej niż wcześniej przypuszczał.

- Gdzie jesteśmy! Gdzie nas zabrałeś! - Karma krzyknęła. Po raz kolejny bezskutecznie spróbowała przejąć kontrolę nad umysłem Geralta.

- Megan powinna odpowiedzieć na twoje pytanie. - mężczyzna oznajmił spokojnie. Pixie rozglądnęła się dookoła, patrzyła na łąki, ciemne niebo aż w końcu jej wzrok zatrzymał się na ruinach starego zamczyska majaczącymi w oddali.

- To jest Walia, Shan! To miejsce w którym się wychowałam! - młoda mutantka odparła uśmiechając się szeroko.

- Nie pozwolę ci zabrać Megan! - Karma przybrała pozycję obronną, Pomimo, że jej zdolności były nieskuteczne na Geralta, dziewczyna przygotowywała się do fizycznej konfrontacji. Miała nadzieję, że godziny spędzone w sali ćwiczeń w końcu jej się na coś przydadzą.

- Nadal nie możesz mi zaufać, kobieto? W takim razie będę musiał przekonać cię siłą. - mężczyzna odpowiedział uśmiechając się. Siedzący u jego stóp kojot patrzył na wszystkich ludzi, a w jego oczach pojawiły się iskry chorej radości.

- Przestańcie! Uspokójcie się już! - Megan krzyknęła zauważając, że zbliżają się dwie osoby. Jedną z nich był ponury Will o ciemnych włosach, a drugą rudy Ian, jej ojciec.

- Co to za jedni! - Shan była bardzo zdenerwowana. Wiedziała, że nie będzie mogła stawić czoła trzem dorosłym i silnym mężczyzną.

- Shan, to jest mój tata! - Pixie odparła kierując się w stronę swojego ojca. Ian rozpostarł ręce. Dziewczyna podbiegła do niego i mocno się do niego przytuliła.

- Megan, jak się cieszę, że jesteś cała i zdrowa. - Ian powiedział obejmując córkę.

- Musimy wrócić do domu i zadzwonić do twojej szkoły, aby nie martwili się tym, że zniknęłaś. - dodał.

Kolejna noc była bardzo niespokojna dla wszystkich członków drużyny Paragons, a także dla innych uczniów i nauczycieli z Instytutu Xaviera. Ben myślał o tym w jaki sposób przekonać kogoś z X-Men, aby zabrali go do Walii. Zapewnienia ojca Megan o tym, że wszystko było w najlepszym porządku nie przekonywały go. Nicholas siedział na dachu szkoły rozmyślając o tym, czy gdyby zamiast wracać do Hope poszedł razem z Shan, byłby w stanie powstrzymać mężczyznę w prochowcu przed porwaniem jego kolegów z drużyny. Hope leżała w ambulatorium patrząc w sufit, ponieważ Henry McCoy poprosił ją aby została kilka godzin na obserwacji. Nadal nie mogła opuścić ciała, albo po prostu bardzo się tego bała po tym co ją spotkało, gdy została w tajemniczy sposób zamrożona. Jessica chodziła korytarzami akademika, bo tamtej nocy zaatakowała ją bezsenność. Nie było to spowodowane gonitwą myśli, jak u jej przyjaciół, ale przeczuciem czegoś bardzo ważnego co miało nastąpić tamtej nocy. Dziewczyna odwiedziła wszystkie piętra akademika i niepostrzeżenie wyszła na teren przed szkołą, aby spacerować w ogrodzie skąpanym w zimnym świetle księżyca. Rzeźby przedstawiające członków X-Men, którzy zginęli w czasie istnienia drużyny wydawały jej się większe i dużo bardziej ponure niż za dnia. Srebrny blask oraz długie czarne cienie wijące się na trawie nadawały im nierealny wygląd, niczym z dziwnego snu. Jessica usiadła na ławce kierując twarz w stronę Księżyca. Zamknęła oczy, pozwalając aby dźwięki nocy napłynęły do jej uszu. Telewizor w którymś pokoju, bardzo głośny pomimo tak później pory, przelatujący w oddali samolot, nic niezwykłego i szczególnego - pomyślała dziewczyna. W pewnym momencie Jessica poczuła, że zbliżała się jej kolejna wizja.

- Co się do cholery dzieje... - pomyślała. Obrazy, które uderzyły w mutantkę były tak intensywne, że aż upadła na kolana. Przed jej oczami pojawiało się tysiące różnych, zupełnie nie związanych ze sobą wizji. Wiele z nich pamiętała z poprzedniego objawienia w wesołym miasteczku, inne były dla niej zupełnie nowe: ciemny pokój pełen mrocznych istot, trzech młodych mężczyzn idących przez las pełen migoczących kolorowych ogników, ogromna zamieć śnieżna i walka o życie dwóch ludzi, piękny ogród z dziwaczną roślinnością, stara kobieta paląca świeczkę na wrzosowiskach, dumna kobieta o spojrzeniu zimnym jak lód, złotowłosy mężczyzna z ręką wykonaną ze szczerego złota, stara wiedźma o szalonych oczach trzymająca na łańcuchach psy ziejące ogniem, miasto pełne dziwnych ludzi o smutnych twarzach, miasto płonące i pogrążone w walce, zmierzch okrywający całą planetę, krew płynąca po skrzydłach motyla, opadła bezwładnie ręka z szafirowym pierścieniem, stara kobieta zamykające drewniane okiennice i gasząca świeczkę w kształcie ludzkiej postaci, tajemniczy mężczyzna pijący wino przy czarnym jak smoła fortepianie, kapiące krople krwi i wina, dotknięcie aksamitu i woń łąki. Dziewczyna nie mogła znieść nasilającego się natężenia obrazów, dźwięków, zapachów i wrażeń dotykowych. Objęła się ramionami tak jakby chciała zedrzeć z siebie napływające wizje, zrzucić je na ziemię i podeptać. Musiała działać, zrobić coś, aby jej objawienie się skończyło. Wstała, pobiegła do budynku szkoły. Błąkała się po korytarzach odganiając od siebie patrzące na nią twarze nieznanych jej osób: złotowłosego blondyna, nieogolonego mężczyzny, bladej jak ściana dziewczyny, starej jędzy zzieleniałej ze złości, mężczyzny o bardzo surowym spojrzeniu i wielu innych które czaiły się na nią za każdym oknem i szybą. Półprzytomna dziewczyna znalazła się w miejscu swego przeznaczenia, drzwiach do pracowni plastycznej. Próbowała je otworzyć naciskając na klamkę, lecz bezskutecznie. Uśmiechnęła się zauważając, że drzwi były oszklone i rozpędzając się, rozbiła szybę własnym ciałem dostając się do środka. Jej dłoń krwawiła, ale nie przejmowała się tym, wiedząc, że tylko tam będzie mogła pozbyć się tak silnego doznania profetycznego. Znalazłszy farby i pędzle zaczęła malować. Jej płótnem były ściany, podłogi, ławki, każda powierzchnia nadająca się do wykorzystania. Każda namalowana postać, scena, wydarzenie sprawiały, że w jej głowie znikała jedna wizja, uciszał się jeden głos. Nie mogła przestać malować, dopóki całkowicie nie oczyściła swego umysłu. Po kilku minutach jej dzieło było gotowe. W sali szkolnej widniała wielka mapa namalowana w pośpiechu, a na niej dziwne symbole i wizerunki postaci. Twarze kobiet i mężczyzn, starych i młodych patrzyły z ławek, podłogi i ścian. Pośrodku wszystkiego widniał portret kobiety o czerwonych włosach, szpiczastych uszach i wielkich motylich skrzydłach. Jej biała sukienka różniła się od innych wizerunków utrzymanych w ciemniejszych kolorach. Jessica podeszła do portretu i uderzyła w niego pięścią rozchlapując własną krew na jasnych szatach postaci. Usiadła na podłodze będąc wdzięczną losowi, że objawienie się skończyło.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.