Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Nadprzyrodzony

Amber

Autor:O. G. Readmore
Serie:Pokemon
Gatunki:Horror
Uwagi:Przemoc
Dodany:2020-03-23 21:24:17
Aktualizowany:2020-03-23 21:24:17


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

wyspa Cinnabar, rok 1975

We wczesnych latach kariery naukowej profesor Fuji wraz z profesorem Blainem dokonali odkryć, które miały dołożyć się do puli nieszczęść Lavender.

Z ogromnych słoi wypełnionych cieczą na naukowców spoglądała zdeformowana istota. Jej obrzmiałe kończyny przesuwały się powoli w stronę świata na zewnątrz. Niemal błagalnymi ruchami dotykały szklanej bariery dzielącej ją od wolności, a potem cofały, aby powtórzyć ten rytuał.

Blaine wpisał ostatnie dane do tabelki, odłożył pióro i skoroszyt, a następnie oparł się o wysoką szafkę za biurkiem.

- Obiekt nadal bez zmian - powiedział. - Możemy powtórzyć testy, ale…

Wilbur w milczeniu przyglądał się słojowi.

- Kluczymy w miejscu - dodał.

- Co chcesz powiedzieć?

- Wiesz dobrze - odbiwszy się od szafki stanął obok kolegi. - Lada moment sponsor będzie żądał od nas jakichś konkretnych wyników, a my nie mamy niczego!

- Giovannim się nie przejmuj - uspokoił go Wilbur. - Jego biorę na siebie.

- Łatwo ci mówić! - podniósł głos. - Ciebie tu nie było jak przysłał tu swoich bandziorów!

- Powiedziałem, że z nim to załatwię.

- Co chceszzałatwiać?! - zirytował się. - Wyraźnie powiedzieli, że jeśli nie stworzymy klona Mew możemy się żegnać z życiem!

- Nic takiego nie powiedział - zaznaczył zirytowany Wilbur. - To znaczy… Nie to miał na myśli - usiadł przy biurku i zaczął nerwowo przeglądać dokumentację. - Pan Giovanni bardzo nam pomógł, gdy uczelnia wypięła się na pomysł klonowania żywych organizmów. Tylko dzięki niemu projekt Mew 2.0. jeszcze istnieje.

- Już niedługo - zaznaczył ponuro Blaine.

- To jest wykonalne i wiesz o tym tak samo jak ja. Musimy po prostu znaleźć błąd, który popełniamy, wyeliminować go i Mew zostanie powołany do życia, a jak to się uda… Być może odnajdziemy lek na śmierć.

- Nie ma leku na śmierć. Wiem, że bardzo byś chciał go wynaleźć ze względu na żonę i to co przechodzicie z dziećmi, ale…

- Zamknij się - uciął cicho. - Jutro ponownie powtórzymy testy.

Dwa lata później Cinnabar wstrząsnął pożar willi stojącej na północnym zachodzie wyspy. Miejscowi głupio gadali, że tak naprawdę rezydencja służyła za laboratorium i rzekomo nie raz widziano, jak nocą nieoznakowane ciężarówki wwożą na jej teren beczki z jakimiś chemikaliami. I to właśnie one miały stanowić przyczynę pożaru. Potem wyszło, że właścicielem tajemnego laboratorium miał być Giovanni, wpływowy przedsiębiorca powiązany z organizacją przestępczą. Jakiś facet zaklinał się, że tamtego dnia widział humanoidalną istotę unoszącą się nad zgliszczami budynku.


***


miasteczko Lavender, lata 1983 - 1987

Państwo Fuji nigdy nie postrzegali Lavender jako siedliska zła. Dla nich była to raczej melancholia. Cudowna jesienna tęsknota za czymś czego miasteczko nie potrafiło nazwać. Niewielki pensjonat miał stać się ich nowym domem. W lipcu 1983 roku na świat przyszło ich pierwsze i jedyne dziecko. Wtedy wszystko się zmieniło.

Podobnie jak Sabrina, córka Fujich, była niezwykła i od chwili narodzin jej całe życie zostało splecione z Lavender. Po urodzeniu Amber nie oddychała przez dwie minuty. Dopiero po reanimacji złapała pierwszy haust powietrza. Jednak pozornie wyrwana z mocnego uścisku śmierci musiała pozostać w jej objęciach już na zawsze.

Problemy przy porodzie wpłynęły na dalszy rozwój dziewczynki. Inność Amber uwidaczniała się z każdym kolejnym rokiem życia. Twarzyczka różana u małych dzieci miała niezdrowy siny kolor. Chodziła koślawo, mówiła niewyraźnie. Pisać i liczyć nauczyła się przy ojcu z wielkim trudem. I chociaż ludzie za plecami wołali na nią dziwadło z Lawendowego Wzgórza, dla Fujich była cudem. Dla matki cudem danym przez los, dla ojca przez naukę.

Jednak niezależnie od siły miłości rodzice nie dostrzegali tego, co było w niej najniezwyklejsze. Ich córka potrafiła rozpoznawać kolory pomieszczeń oraz żywych istot. Rozumiała pokemony. Niestety dar ten jako jedyna zauważyła Gwendolyn. Od tamtej chwili nawiedzała dziewczynkę, nucąc przy tym spokojną melodyjkę. Amber nigdy nie okazywała lęku przed duchem. Odwaga była dla niej czymś tak samo naturalnym jak kolory. Mimo to towarzystwo istoty było męczące. Gwendolyn na początku wyłącznie śpiewała, nie starając się wchodzić z nią w żadne interakcje. Zwykle siadała na rozsuwanej kanapie pod oknem i nuciła tą dziwną melodię. Z czasem zaczęła siadać na skraju łóżka Amber i szeptać o rzeczach paskudnych i niewybaczalnych.

Wtedy pojawiła się maska, którą Amber otrzymała na urodziny. Była to zwyczajna biała maska przedstawiająca hełm Cubone - plastikowa, nieco wyszczerbiona z boku, zapinana na gumkę z tyłu głowy. Zakładając ją głos znikał.

I chociaż Amber nie pojmowała zależności pomiędzy maską, a duchem nauczyła się korzystać z niej niczym z magicznej ściany odgradzającej ją od wstrętnego potwora.


***


miasteczko Lavender, rok 1997

Drzwi leżały oparte o ścianę wieży, a zawias, na którym były umocowane wisiał już wyłącznie na jednej śrubie. Jenny odruchowo złapała za zawias, który z głuchym brzdękiem spadł na schodek, a potem w trawę. Przegniłe drzwi osunęły się na ziemię. Policjantka weszła do wnętrza. Latarką obmiotła całe pomieszczenie; zniszczone meble, śmieci, nic nadzwyczajnego. Terri mogła być jedynie, na którymś z wyższych pięter.

Po co ranna dziewczyna miałaby chować się na piętrze opuszczonego budynku? Po co sama tutaj przyszła? Czy nie słyszała melodii nuconej przez Gwendolyn? A jeśli nad wieżycą wisiała klątwa? Nadprzyrodzona siła zmuszająca wszystkich do wchodzenia w paszczę potwora. Najpierw Lostelle, potem Terri, a teraz ona. Zło zmieniało formy, ale zawsze oznaczało zagrożenie.

- Lostelle? - wyszeptała.

Odpowiedział jej dziecięcy śmiech. W jednej chwili zapomniała o wszystkim i niczym ćma ciągnąca do światła podążała w kierunku śmiechu.

- Nie idź tam! - usłyszała dziecko. - To nie jest Lostelle. Kimkolwiek jest Lostelle to nie jest ona.

Jenny natrafiła na opór. Rękę policjantki ściskała kilkuletnia dziewczynka. Miała wrażenie, że już gdzieś widziała jej twarzyczkę.

- Ja cię skądś znam… - wyszeptała na tyle cicho, aby nie zagłuszyć słyszanego śmiechu.

- Nie idź tam - powtórzyła stanowczo.

Jenny bezwładnie dała się pociągnąć dziewczynce za rękę. Wtem śmiech zmienił się w zachrypnięty wrzask. Z ciemności wyłoniła się starucha. Ubrana w spłowiałą suknię, dłonie i nogi niczym pajęcze kończyny przesuwały się w nienaturalny dla człowieka sposób. Jej blada twarz była pokryta ropiejącymi ranami, a zamiast oczu miała dwie, czarne dziury.

Starucha złapała policjantkę za gardło, a następnie przydusiła ją do ściany. Marble spróbowała oswobodzić się, ale długie, kościste palce oplotły szyję z ogromną siłą. We wrzasku usłyszała kołysankę Lavender. Spokojna i kojąca przymusiła ją do zaprzestania walki. W końcu zabrakło jej oddechu.

Gwendolyn uśmiechnęła się luzując nieco chwyt. Miała ją w swoim posiadaniu. Jeszcze moment i wyzionie ducha.

- Nie… - wyszeptała Jenny. - Nie masz jeszcze Terri, prawda?

- Aghhhh!!!

- Ani Lostelle, ani mnie!

Starucha przybrała postać młodej dziewczyny zwalniając uścisk. W jakiejś dzikiej furii zaczęła krzyczeć i ciskać się po ścianach. Jenny osunęła się na podłogę, z której pomogła jej wstać dziewczynka.

- Zaprowadzę cię do Terri - oznajmiła.

Obie ruszyły w górę po kręconych schodach zostawiając oszalałą z wściekłości Gwendolyn samej sobie.


***


Seymour wpadł do pokoju pana Fuji'ego w wielkim amoku mówiąc coś o niesprecyzowanym niebezpieczeństwie. Wilbur podniósł się z łóżka i niemal natychmiast zarzucił na siebie szlafrok leżący na krześle. W pierwszej chwili ogłuszony natłokiem bezwładnych informacji słuchał i bezmyślnie potakiwał. Zatrzymał się dopiero na słowach o Jenny.

-Niech pan opowie raz jeszcze. Wolniej i po kolei - zaznaczył, siadając na łóżku.

- Zaplanowaliśmy dzisiaj iść z Jenny do tej wieży.

Fuji przytaknął, a Seymour kontynuował:

- Ale nie ma jej. Myślę, że poszła tam sama.

- W takim razie musimy tam iść - postanowił.

- A może lepiej zadzwonić na policję?

- Żaden policjant z Lavender nie odważy się zbliżyć do wieży - odparł, szukając w szafie ubrań na przebranie.

- A pan się nie boi?

Fuji na moment przystopował.

- Już kiedyś byłem w tej wieży i wtedy przyszło mi się zmierzyć z moim największym lękiem. Tam już nie ma niczego, czego mógłbym się obawiać.


***


miasteczko Lavender, rok 1988

Było ciepłe, czerwcowe popołudnie. Anna i Amber wracały ze sklepu okrężną drogą. Ostatnie kilka dni dziewczynka chorowała, zwykłe przeziębienie, ale w oczach matki na tyle poważne, aby przeczekać je w domu. Dzisiaj po raz pierwszy wyszły na spacer, a sprzyjająca pogoda odwlekała ich powrót.

Amber maszerowała kilka kroków przed matką. Twarz jak zwykle ukrywała pod maską, zaś w dłoni ściskała drugi element kostiumu, plastikową kość imitującą broń pokemona.

- Cubone i jego mamusia - powiedziała, zatrzymując się przed furtką do domu.

Zza zakrętu wyjechała furgonetka ostro hamując przed bramą. Anna zdążyła podbiec do córki, gdy z pojazdu wyłonił się mężczyzna. Delikatnie, chociaż z pełną stanowczością zaprosił kobietę i dziewczynkę na przejażdżkę. Anna usiłowała stawić opór.

- Nie utrudniaj - poprosiła kobieta znajdująca się na miejscu kierowcy. - Współpracuj, a nic nie stanie się twojemu dziecku.

Amber nie rozumiejąca sytuacji postanowiła wyrazić głośny sprzeciw. Mężczyzna trzymający ją za nadgarstek wymierzył dziewczynce siarczysty policzek. Maska przekrzywiła się, a zszokowana Amber posłusznie weszła na tył samochodu.

- Czego chcecie? - spytała Anna tuląc córkę. - Pieniędzy? Mam przy sobie trochę… Nie jesteśmy zamożni, jeśli chodzi o okup - zaczęła tłumaczyć jednocześnie sięgając do torebki po portfel.

- Pieniędzy nie - przerwała kobieta prowadząca samochód. - Pani mąż może nam zaoferować coś znacznie cenniejszego.

Furgonetka zatrzymała się pod wieżą. Annie po raz pierwszy wydała się przerażająca.


***


Motel na Lawendowym Wzgórzu działał nieprzerwanie od kilku lat. Nie miał wielu gości, a niewielką rolę gospodarzy na zmianę pełnili Wilbur z Anną. Dla Wilbura hotel był przede wszystkim domem, a na szyld informujący o wolnych pokojach nie zwracał zwyczajnie uwagi. Przyjezdni byli rzadkim widokiem. Na przestrzeni tych kilku lat przez motel przewinęło się może z pięćdziesiąt osób. Dla niego był on zwykłym domem.

Wprowadzając się do miateczka Wilbur od razu objął stanowisko kustosza Domu Pamięci. O posadę zaczął zabiegać na kilka miesięcy przed przyjazdem do Lavender, aby zaraz po przejściu na emeryturę swojego poprzednika stawić się w nowym miejscu pracy.

Tamtego dnia coś zatrzymało go dłużej w pracy. Jakaś głupota, ktoś wpadł w ostatniej chwili z przesyłką, zadzwonił telefon, a może zagadał się ze stróżem? Do domu wrócił spóźniony i nie zastał ani żony, ani córki.

W jadalni czekał na niego młody mężczyzna w czarnym uniformie z literą R. Znał ten symbol - Rakietowiec.

- Nieładnie, stara dziadygo - pokręcił głową młodzieniec. - Schowałeś się w tej norze i zmuszasz pana Giovanniego, aby szukał cię po jakichś zapyziałych dziurach.

- Gdzie są Anna i Amber? - wydobył z siebie drżący głos.

- Dotrzymują towarzystwa moim przyjaciołom.

- Czego chcecie?

- Chyba wiesz… - uśmiechnął się. - Interesują nas twoje badania nad projektem Mew 2.0.

- Blaine zna szczegóły.

- Blaine nie ma połowy twojej wiedzy. No i… jest jeszcze gorszą dziadygą od ciebie.

- Wiecie, że to coś wymknęło się spod kontroli?

- Dlatego musimy stworzyć Mew 3.0 i naprawić to, co wy dwaj koncertowo zjebaliście - powiedział rozbawiony.

- Nie mam ich tutaj - odparł ostrożnie Wilbur. - Musiałbym jechać do Pewter, ale i tam nie jestem pewien, czy…

- To lepiej jedź po nie natychmiast - przerwał mu. - Czekamy z małżonką i bachorem w tamtej wieży - powiedział, wyglądając przez okno. - Masz czas do wieczora.


***


miasteczko Lavender, rok 1997

Jenny podążała za dziewczynką po długich kręconych schodach. Z początku starała się liczyć stopnie, ale po dwudziestu przestała skupiając się wyłącznie na plecach przewodniczki. Ta poruszała się w mrokach z niezwykłą płynnością, zupełnie jakby znała to miejsce na pamięć. I chociaż policjantka odrzucała wiarę w nadprzyrodzone zjawiska to wydarzenia skupione wokół wieży przekonywały ją do zmiany stanowiska.

- To była Gwendolyn?

- Tak - odparła po chwili zastanowienia - na mnie też musisz uważać czasami.

Jenny postanowiła nie zagłębiać się w znaczenie jej słów.

- Jak masz na imię?

- Amber.

- Ja jestem Jenny.

- Wiem - zaśmiała się. - Gwendolyn nam mówiła.

- Czy Terri nic nie jest?

- Jest na granicy.

Zatrzymały się na pierwszym piętrze. Amber uchyliła zbutwiałe drzwi i ostrożnie weszła do pokoju. Jenny podążyła za nią.

Na łóżku leżała Terri. Nie przypominała uśmiechniętej dziewczyny ze zdjęcia. Jej twarz wyrażała ból w najszlachetniejszej postaci. Wytrzeszczone, szklane oczy spoglądały w sufit, mokre włosy oblepiały twarz, usta głośno łapały powietrze. Policjantka oświetliła latarką resztę ciała nastolatki. Na uwagę zasługiwała noga i okropna, ropiejąca rana. Terri była przytomna, ale pod wpływem gorączki majaczyła.

- Zabiorę cię stąd.

- Ciekawe jak… - usłyszała kąśliwy komentarz.

- Może ma pomysł? - dopowiedział jakiś facet.

- Nie ominie i Gwendolyn i potwora.

W pokoju poza nią, Terri i Amber pojawiła się jeszcze dwójka ludzi; okrągły mężczyzna w eleganckim, zielonym fraku oraz kobieta w wieczorowej sukni.

- Terri już należy do Gwendolyn. Prawdopodobnie jest cenniejsza od nas wszystkich razem wziętych. Nie pozwoli jej stąd zabrać - mówiła kobieta.

- To Darla i Mervin - przedstawiła ich Amber. - Nie przejmuj się nimi. W tym miejscu musisz obawiać się wyłącznie mnie i Gwendolyn.

- Jenny! Jenny! Odezwij się!

Głos Seymoura podziałał na policjantkę elektryzująco. Spojrzała w stronę Amber, ale tej już nie było, Melvin i Darla również zniknęli. Należało wynieść Terri z przeklętej wieży. Nie było czasu do stracenia.

- Muszę cię stąd zabrać. Natychmiast! - zaczęła, szukając jakiegokolwiek kontaktu z ranną.

Rozległ się wrzask Seymoura, poprzedzony potwornym rykiem oraz płaczem pana Fuji'ego.

- Amber! Amber!

Terri rozpłakała się. Policjantka przełożyła rękę dziewczyny przez bark, objęła ją w pasie i szybkim krokiem ruszyły do wyjścia. Słabe światło latarki wyznaczało im niepewną drogę na parter, gdzie rozgrywał się koszmar.

Seymour czołgał się po ziemi w poszukiwaniu okularów, po przeciwnej stronie stał pan Fuji, a nad nimi górowało wielkie monstrum w masce Cubone. wymachujące młotem, którym zmiażdżył kości Terri. Na jego widok nastolatka zaczęła się szarpać.

- Amber… - wymamrotał Wilbur. - Czy to ty?


***


miasteczko Lavender, rok 1988

Przez lata pracy naukowej profesor Fuji nagromadził mnóstwo danych, wniosków i obserwacji z czego większość stanowiła zwykłe kluczenie w labiryncie. Próby stworzenia genu upadały niczym nadzieje jego i Anny na dziecko. W którym momencie przestał dążyć do celu i zajął się klonowaniem Mew? Nie potrafił powiedzieć.

Amber - pomyślał z trwogą. - Co jeśli oni wiedzą?

Po Cinnabar nie potrafił zaprzestać swoich eksperymentów, a ich wynikiem była Amber. Ich długo wyczekiwane dziecko z genem Mew. Za żadne skarby nie mogą dowiedzieć się o tym.

- Nie… Na pewno nie włączałem informacji o łączeniu genów pokemona z ludzkimi - wymamrotał nerwowo wertując pierwsze strony notatnika.

Dokumenty zapakował do reklamówki i udał się na spotkanie do wieży. Przed wejściem czekał na niego facet, który wcześniej przekazał mu wiadomość w motelu.

- Masz to? - spytał.

Fuji uniósł w górę ciężką reklamówkę z makulaturą. Porywacz przepuścił go przodem.

W sali głównej czekała na nich kobieta. Siedziała za składanym stolikiem, jej twarz oświetlała lampka. Fuji rozejrzał się po ciemnym pokoju. Anny i Amber nie było z nimi. Młodzieniec jednym susem wskoczył na schodek w ten sposób broniąc wstępu na piętro.

- Gdzie one są? - spytał Fuji.

- W pokoju nad nami - odparła ze zrozumieniem kobieta. - Teraz pokaż czego dokonałeś - dodała zachęcająco wyciągając dłonie po pakunek.

Kobieta wnikliwie przeglądała notatki od czasu do czasu ciężko wzdychając. Jakiekolwiek próby zabrania głosu przez Wilbura uciszała gestem ręki.

- Profesorze, to są same bzdety - oznajmiła rozczarowana.

- To wszystko co mam - rzucił w rozpaczy. - Reszta spłonęła na Cinnabar.

- No właśnie… - westchnęła. - Z tym pożarem to też zagadkowa sprawa. Mówią, że eksperyment wyrwał się spod kontroli, ale może sam podłożyłeś ogień? Odkryłeś coś, czym nie chciałeś się podzielić z panem Giovannim i uciekłeś jak złodziej… James - zwróciła się do stojącego na schodach mężczyzny. - Zostań z nim!

Wilbur ruszył do przodu chcąc zatrzymać kobietę, ale James zareagował znacznie szybciej powalając go na ziemię. W następnej chwili usłyszał strzał z broni, krzyk Anny i kolejny strzał. Potem pociemniało mu przed oczyma. W kompletnej ciszy i ciemności rozległ się kolejny wrzask. Tym razem należał do morderczyni.

- Jessie… - jęknął chłopak.

Odpowiedziało mu tylko mlaskanie. Drzwi na piętrze cichutko zaskrzypiały, aby w następnej chwili trzasnąć z wielkim hukiem. James podskoczył. Zebrawszy w sobie dość odwagi ruszył z odsieczą. Na schodach wpadł na tytaniczne monstrum w masce. Rosły nieznajomy uniósł porywacza, a następnie cisnął nim o schody. James przeturlał się tuż obok Wilbura. Napastnik doskoczył do niego i na oślep zaczął bić młotem. Krew tryskała na wszystkie strony.


***


To co ujrzała w pokoju na piętrze Jessie przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Znad zwłok Amber uniosła się mglista, fioletowa poświata. Rosła nabierając kształtów i realności. Masywne ramiona wydobyły się jako pierwsze z tułowia dziewczynki, a potem nogi rozrywając jej drobne ciało na strzępy. Istota wyglądała jak pająk nieudolnie połączony ze zwłok i czegoś nowego, gniewnego. W końcu z karku wyłoniła się głowa, aby na zakończenie tego groteskowego przedstawienia zwłoki rozerwał cały on, potwór. Wielki, umięśniony mężczyzna o dziwnej posturze, ukrywający twarz za maską pokemona.

Jessie uniosła pokeball, ale istota złapała ją za nadgarstek nim ta zdążyła wykonać ruch. W szale cisnął kobietę o podłogę. Jego furię mogła zaspokoić wyłącznie śmierć. Po jej zabiciu popędził na parter, aby to samo zrobić z Jamesem.

Amber stała z boku i spoglądała, a to na kreaturę, a to na rozerwane zwłoki. Widziała w nich jedność. Najpierw chciała powstrzymać bestię, ale potem przypomniała sobie o potwornej zbrodni dokonanej przez Rakietowców. Zabili ją i mamę. Ten ból mogły zagłuszyć jedynie ofiary. I w ten sposób Amber stała się częścią mrocznej legendy Lavender.


***


Fuji obudził się na stercie papierów. Przed nim leżały zwłoki Anny, a dalej strzępki Amber. Mężczyzna doczołgał się do żony. Obejmując ją zaskomlał, przeklinając Rakietowców i Giovanniego.

Z głębi pokoju wyłoniła się bestia.

- Tato… Tato…

Wilbur spojrzał w Prost na ujadające mostrum. W jego pomrukach i drżącym pisku nie słyszał Amber. Przerażony wybiegł z wieży.


***


miasteczko Lavender, rok 1997

- Amber? Czy to możliwe? - Fuji spoglądał na potwora z ciekawością i niknącym strachem. W chwili, w której po tylu latach znowu ujrzał Amber rozpłakał się.

- Jestem tutaj. Zawsze byłam.

- Przepraszam, Amber - mówił zachłannie tuląc ją do siebie.

Amber zniknęła pozostawiając po sobie wyłącznie ciemność.

Z mrocznego zakamarka ponownie wynurzyła się Gwendolyn. Z ogromną siłą wyszarpnęła bezwładne ciało Terri i pociągnęła je do tyłu. Jenny i Seymour natychmiastowo dopadli do dziewczyny próbując wyrwać ją ze szponów ducha. Koszmar mógł trwać w nieskończoność. Policjantka w akcie desperacji rzuciła się na staruchę blokując jej przejście do ofiary. Zaskoczona Gwendolyn wbiła pazury w ramiona Jenny i wraz z nią zniknęła w mroku.

Seymour z pomocą Wilbura wynieśli Terri z wnętrza wieży. Była bezpieczna.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.