Opowiadanie
Poselstwo
Poselstwo
Autor: | Rangar |
---|---|
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Fantasy |
Dodany: | 2005-10-04 20:34:06 |
Aktualizowany: | 2005-10-04 20:34:06 |
Tekścik powstał z nudów jako wariacja na temat jednej z historii, którymi ostatnio się zajmuję. Opowiadanie celowo pełne deiktyczności i przypuszczam, że trudne w odbiorze - napisane jako swego rodzaju zagadka czy łamigłówka. Podobieństwo do wszelkich innych ciekawych historii, niekoniecznie związanych z Arkadią, jest zamierzone.
Aha, to jest o elfach, więc pewnie nie wszystkim się spodoba.
Misja była najważniejsza. Nie dlatego, że zlecił ją sam dwór królewski, o nie. Podjął się jej wykonania nie dla zaszczytów, nie dla sławy, nawet nie dla chwały. Robił to, bo kochał ziemię, która wydała go na świat i nie mógł pozwolić na to, by przygniotło ją brzemię niepotrzebnej wojny. Dość krwi zrosiło korzenie, nie przynosząc jednak plonów. Dlatego teraz brnął dalej poprzez chaszcze, podrapany cierniami, spocony od palącego słońca. "W lesie powinno być chłodno," pomyślał. Jednak ten las był inny niż wszystkie. Posępny, wrogi, nieprzystępny, jak jego mieszkańcy. Gałęzie, zamiast schronić go przed upałem południa pod zasłoną zieleni, zdawały się odsuwać, pozwalając by prażyło go słońce w zenicie. Ziemia pod stopami - tak inna, niż łagodna ziemia jego ojczyzny - była sucha i spękana, co i rusz osypywała się pod jego podkutymi butami sprawiając, że się potykał. A jednak poczucie obowiązku pchało go dalej. Nie dobył nawet miecza. Dłonie potrzebne mu były do utrzymywania równowagi. Jary i wykroty w każdej chwili groziły skręceniem albo złamaniem nogi, a ciężko ranny już nigdy nie wydostanie się z niegościnnej puszczy. I tak miał więcej szczęścia, niż jego towarzysze. Charles, jego mentor i nauczyciel, dokonał żywota pierwszy, trafiony w plecy zdradziecką strzałą padł twarzą w pokrzywy i znieruchomiał. Kiedy zerwali się do ucieczki, Tyrmand nastąpił na pętlę, która poderwała go w powietrze, wprost na spotkanie z ostrym, specjalnie ociosanym kikutem konaru. Metiena ukąsiła żmija. Mimo, iż naciął ranę i wyssał jad, skora jego druha pokryła się sinymi plamami, a jego język spuchł tak, że ranny wkrótce się udusił. Został tam gdzie upadł, z nabrzmiałym ciałem i żółtymi oczami. Tej jesieni miał pojąć za żonę córkę sąsiedniego wielmoży i scementować przymierze miedzy ich rodami.
Upal stawał się nieznośny.
"Pragniemy przyjrzeć mu się bliżej," wśród ciszy zaległej na polanie zabrzmiały śpiewne, władcze słowa. "Sprowadźcie go przed nasze oblicze."
Rycerz dalej posuwał się wgłąb kniei. Zmęczony ponad ludzką wytrzymałość, stawiał kroki jedynie dzięki sile woli. Nie pamiętał już, dlaczego znalazł się w tym lesie. Nie pamiętał imion przyjaciół ze swej kompanii. Nie pamiętał już królewskiego dworu. Jedyne, o czym jeszcze ciągle pamiętał, jedyne uczucie, jakie przepełniało jego piersi i nie pozwalało żałobie zatruć serca i odebrać sił, to miłość. Bezgraniczna i bezwarunkowa miłość do ziemi, z której pochodził. I do Tej, która ją uosabiała.
Zielone sylwetki niczym cienie przemknęły wysoko pośród koron drzew, obserwując wędrówkę intruza. Jakże łatwo byłoby im wypuścić strzałę, pozwolić by mknęła, pożerała przestrzeń, aż wbije się w pierś i ugodzi kruche, śmiertelne serce. Jakże łatwo mogli wezwać każde leśne stworzenie, by uczyniło zadość ich woli. Potężny, brunatny niedźwiedź rozerwałby intruza na strzępy. Wilki zagoniłyby go niczym rannego jelenia, a potem zacisnęły zęby na jego gardle, ugasiły pragnienie gorącą krwią. Na każde skinienie włodarzy lasu przez liczne rany wsączyłaby się śmiercionośna trucizna, powodująca zgon na miejscu lub wielogodzinne konanie. Powietrze mogłoby zawirować, utkać z pajęczyn i mgły miraże, wywieźć go ku bagnom lub na strome urwisko, na złamanie karku. Jednak nie takiej rozrywki mieli dostarczyć. Teraz tylko obserwowali jego postępy.
Pragnienie paliło wyschnięte gardło, oczy piekły, mięśnie drżały, błagając o chociaż chwilę odpoczynku. Wiedział, że błądzi, ale przyznać to znaczyłoby zawieść, więc nie ustawał w swoim wysiłku. Zdawało mu się, że wędruje godzinami, że idzie wieki całe, a słońce wcale nie miało zamiaru chylić się ku zachodowi. Potknął się znowu i upadł, boleśnie obijając kolano. I z olbrzymim wysiłkiem podniósł się znów, i znowu szedł. Musiał iść.
Bezszelestnie znaleźli się tuż obok niego. Czuli stąd smród jego zmęczenia, bólu i strachu. Z trudem powstrzymali obrzydzenie, był taki sam, jak poprzedni. Hałaśliwy, niezdarny, głuchy i ślepy. Kiedy ujawnili przed nim swą obecność, spodziewali się ujrzeć w jego spojrzeniu panikę i rezygnację. Zamiast tego dostrzegli determinację silniejszą od śmierci i zrozumienie. Nie przypuszczał, że przeżyje to spotkanie i w spokoju oczekiwał na cios. Może prosił Ją po cichu, by cios był wymierzony w serce, nie w plecy. Nie chciał umierać od takiej rany. Cios jednak nie nadszedł. Falujący, zmienny zaśpiew sprowadził na jego oczy i myśli ciemność ciężką i lepką niczym miód, mimo toczonej ze wszystkich sił walki oddalił od niego świadomość. Rycerz zapadł się w wielka otchłań.
"Jesteś tego pewny, ukochany?", wyrwało się z jej ust niepewne pytanie. "Tak, przecież i ty to widzisz równie jasno, jak ja. Ich ślad w nim jest zbyt wyraźny, zbyt świeży." "Czy..." - chciała coś dodać, ale uprzedził jej pytanie - "Nie. Wiesz, że to niemożliwe, najdroższa. Czujesz przecież jego życie, nie ma nic wspólnego z ich żywotami, a jednak ich ślad jest obecny. Jest w tym śmiertelniku wola walki, dzikość... czuję ją dobrze... A ty musisz czuć jego miłość i łagodność. Lecz ku komu ją kieruje?" Zawahała się chwilę. "Ku ziemi."
Obrazy wirowały mu przed oczami. Widział każdy moment swojego życia, słyszał bicie swojego serca, bicie tysiąca serc, czuł jak wędruje, wiedziony nieskończoną tęsknotą za częścią duszy utraconą na zawsze. I zobaczył Ją, jak pozwoliła pielgrzymom zatrzymać się, jak napoiła ich serca nadzieją, zabierając w zamian okruch ich dzikości i tęsknoty. Jak otworzyła przed nimi nowe ścieżki, jak wypuściła ku nim nowe pędy, oczekiwane nie mniej, niż dzieci. Zapadł się w sobie, głęboko pod ziemię, poczuł jak kiełkuje, jak sięga ku słońcu, wyżej i piękniej niż sosny, buki, dostojniej niż dęby, ale jeszcze nie teraz... jeszcze nie teraz... jeszcze...
Krzyk trwogi i zdumienia rozdarł ciszę komnaty tronowej. "To prawda, to musi być prawda. Szli przez jego ojczyznę i napotkali istotę równą nam mocą, która ich ugościła... Która może zdoła przywrócić im to, co utracili tutaj. Musimy poznać jego rodaków... Jest wyjątkowy? Czy we wszystkich drzemie podobna natura? Umiłowany mój, rozkaż naszym dzieciom odłożyć włócznie, unieść uroki. Wysłuchamy, co ma nam do powiedzenia."
Śnił? O świcie znalazł się znów pośród kniei. Zamrugał oczami. Nie piekły. Oddychał z łatwością. Widział już skraj polany. A tam, pośród welonów srebra i zieleni ich dwoje, oszałamiających pięknem, dostojeństwem i majestatem. Zechcieli go przyjąć, zechcą wysłuchać jego posłania! Zbliżył się i dwornie ukłonił, opadając na jedno kolano. Stłuczone? Nie, nie boli przecież. I kiedy wypowiedział wyuczoną na pamięć formułę powitania, zstąpił na niego niezwykły pokój ducha. Trapiło go tylko jedno ulotne wspomnienie... Co działo się przez ostatnich dwanaście godzin?
brawo
byc moze moj komentarz bedzie krótki ale mam nadziej tresciwy. poczatek swietny powiedziaabym nawet ze ganialny , zakonczenie równiez , natomiast gdzies w srodku chwilowa utrata mapy. ale samo załozenie bardzo pomyslowe gratuluje talentu pisarskiego...... fajnie