Opowiadanie
Lord Voldemort i Podbój Świata
Autor: | Zegarmistrz |
---|---|
Korekta: | Teukros |
Redakcja: | Mai_chan |
Serie: | Harry Potter |
Gatunki: | Fantasy, Komedia, Parodia |
Dodany: | 2008-03-23 10:02:25 |
Aktualizowany: | 2009-03-01 15:06:25 |
Wszystko zaczęło się od tego, że pewnej nocy Czarny Pan miał sen… Nie SEN, którym chwalił się w swych propagandowych przemowach, a także nie Sen, który służył za ich podstawę, zanim go odrobinę podkoloryzował. Ba! Nawet nie jego ulubiony prozaiczny sen o słodkich białych owieczkach skaczących przez piłę tarczową. Po prostu zwykły, normalny sen. Mimo to konsekwencje tych nocnych majaków były porażające. Sen przytrafił się bowiem Czarnemu Panu w noc poprzedzającą Bitwę o Hogwart.
Historyczne znaczenie tego akurat snu stało się jasne, gdy nad pobojowiskiem zaszło słońce, a wszedł księżyc. Oświetlony jedynie jego blaskiem ciemny gmach zamczyska sprawiał upiorne wrażenie. Tym bardziej upiorne, że jedynym znakiem życia w szkole było błyskające od czasu do czasu zielone światło. To oddziały drugiego rzutu dobijały rannych, przeprowadzały egzekucje poukrywanych w zakamarkach niedobitków i tłumiły lokalne ogniska oporu… Niemniej jednak osoby, które zgromadziły się przy wielkim ogniu, rozpalonym z mebli, ławek i krzewów ozdobnych na boisku do quidditcha nie zwracały na to uwagi. Przy ogniu zaś…
Przy ogniu zaś były kiełbaski!
I dwie beczki Heinekena i pięć grillów (z karkówką, pstrągami, szaszłykami, białą kiełbasą oraz kaszanką) i takie fajne mugolskie pianki na patykach. I Yaxley z Dołohowem szarpnęli się celem nabycia skrzynki polskiej wódki. I grano w piłką nożną głową Harrego Pottera… Słowem panowała tam ta wspaniała atmosfera rozrywki, koleżeństwa i wzajemnego braterstwa, która sprawiła, że wielu przykładnych ojców i młodych matek porzucało swe domy, by wstąpić w szeregi Śmierciożerców!
- Wypijmy! - wykrzyknął Voldemort głosem świadczącym o tym, że nie po raz pierwszy wydaje to polecenie. I że w poprzednich przypadkach pomysł spotkał się z szybką realizacją. - Wypijmy! - powtórzył zataczając się z lekka. - Za kierowniczkę sierocińca! - dodał. - Bez niej to wspaniałe zwycięstwo nie byłoby możliwe.
Faktycznie nie byłoby. Zawsze, gdy Czarny Pan stawał przed stresującą sytuacją, jego podświadomość wydobywała obraz dyrektorki domu dziecka, stojącej nad małym Tomem i skrzeczącej: „Do trzech razy sztuka! Do trzech razy sztuka, bachorze! A za czwartym nauka!”. Traf chciał, że akurat tym razem halucynacja na tle nerwowym zdarzyła mu się wtedy, kiedy usiłował sobie przypomnieć, ile to razy próbował zabić Harrego Pottera za pomocą różdżki. Voldemort, który w gruncie rzeczy był przesądny, uznał, że - aby nie zapeszyć - tym razem bachora zwyczajnie zadusi… Co okazało się metodą tyleż skuteczną, co przyjemną!
Jego najwierniejsi Śmierciożercy wypili, choć nie za bardzo wiedzieli, dlaczego mają wznieść toast za jakąś mugolkę. Byli jednak już tak oszołomieni triumfem i alkoholem, że wypiliby nawet za Zakon Feniksa. Wznieśli więc długi, choć chaotyczny toast. Uszczęśliwiony tym Voldemort machnął różdżką, próbując wyczarować sztuczne ognie, ale za bardzo się zataczał i mu nie wyszły. Nie zraził się jednak tym niepowodzeniem i nalał sobie kolejny kieliszek.
- Kieliszek - pomyślał. Mimo że wypił już całkiem sporo wódki, nadal myślało mu się świetnie! Ba! Nigdy dotąd procesy zachodzące w jego głowie nie były tak przyjemne. Owszem, myśli biegły mu teraz po bardzo dziwnych ścieżkach, ale robiły to przyjemnie łaskocząc… - Co to dla niego kieliszek? Przecież on jest Lordem Voldemortem! Powinien mieć większe naczynie! Szklankę! Albo jeszcze lepiej: cały kufel!
Odłożył więc kieliszek, wziął kufel i napełnił go po brzegi „Czystą Wyborową”.
- Moi wierni słudzy! Nasz ostatni wróg nie żyje! Świat czarodziejów leży u naszych stóp! - ogłosił po raz siódmy tego dnia. Jego wierni słudzy zaczęli klaskać i krzyczeć „zdrowie”, a kilku nawet zaśpiewało piosenkę. Wyszła im bardzo ładnie, jeśli pominąć fakt, że w „Murach” nie ma zwrotki, która brzmiałaby „Ole! Ole! Nie damy się! Nie damy się!”. - Ale na tym nie możemy przestać! - proklamował, a następnie wytężył umysł, by znaleźć ku temu odpowiedni argument. - Bo świat jest wielki! - znalazł. - I okrągły! - rzucił, uderzając w stół, by dodać mocy tej argumentacji. - Teraz nastał czas, by podporządkować sobie także świat mugoli! - wykrzyknął, a jego wystąpieniu towarzyszył potężny aplauz.
- Mistrzu! Mistrzu! - wtrącił Lucjusz Malfoy. Nagły przypływ entuzjazmu i radości ze zwycięstwa oraz alkohol, w połączeniu z nagłym rozluźnieniem po długim okresie stresu sprawiły, że był cztery razy bardziej zamroczony, niż reszta towarzystwa. - A kiedy podbijemy świat mugoli? - wypalił.
- Jutro! - oznajmił Voldemort. - Jutro przed południem! - dodał, a następnie przystawił sobie kufel wódki do ust i zaczął pić duszkiem. Gdy był gdzieś przy jednej czwartej osunął się z nóg.
Niestety, następnego dnia Śmierciożercy nie zdołali podbić świata. Przedpołudnie nastało, a potem minęło, a oni czuli się zbyt źle, żeby wstać i czynić zło. To samo stało się z południem i popołudniem. Wprawdzie, gdy nastał wieczór większość z nich była już na nogach od biedy zdolna do, podbijania świata, ale wówczas odkryto, że Yaxley ma jeszcze wódkę. Nie podbili go też dwa dni później, bo zorganizowali poprawiny. Następne dni były sobotą i niedzielą, więc także były nieodpowiednie. Nie dlatego, że Śmierciożercy bali się pracować w weekend, a dlatego, że uznano iż w dni te będzie mało mugoli na ulicach. A tak doniosłe wydarzenie powinno mieć świadków.
Wreszcie jednak nadszedł poniedziałek i całą gromadą zebrali się w Hogwarcie. Ubrani w swe najlepsze stroje Śmierciożerców na specjalne okazje wsiedli do Hogwartekspresu (któremu na tę okoliczność przyprawiono Mroczny Znak) i ruszyli do Londynu, gdzie wysiedli na peronie i przeszli do mugolskiej części stacji. Tam podbój świata nieco zwolnił, gdyż pokłócili się o to, czy skorzystać z okazji i podbić stację, czy nie rozdrabniać na razie sił i zacząć od czegoś bardziej spektakularnego.
Opcja druga wygrała głosowanie przewagą trzech wybitych zębów do jednego.
Mimo tego wyszli na ulice wyczarowując mroczny znak oraz wznosząc okrzyki „Upadnijcie przed potęgą Czarnego Pana robaki!”, a Fenrir Greyback bardzo ładnie zawył. Nie wywołało to jednak takiego efektu, jakiego spodziewali się uzyskać. Mugole, zamiast w panice rozbiec się z krzykiem lub upaść przed mocą Lorda Voldemorta i błagać o litość, gapili się tylko przez chwilę na nich, a potem rozeszli się każdy w swoją stronę. Tylko jedna, mocno starsza pani podeszła do Mistrza i ośmieliła się zapytać, jaki produkt reklamują i czy mogłaby dostać ulotkę?
Mistrza początkowo miał chęć ją zabić, ale po chwili zrezygnował.
- Niech żyje. Niedługo uświadomi sobie, jak blisko była dziś śmierci, a wtedy do końca swych dni drżeć będzie ze strachu - pomyślał wymijając ją dumnie. Uniósł różdżkę i, dla wywarcia efektu grozy na mugolach, wyczarował jeszcze większy mroczny znak, a potem drugi i trzeci. Ci nadal uparcie go ignorowali.
- Dobrze, moi wierni słudzy! - ogłosił. - Teraz udamy się do mugolskiego ośrodka władzy i pokażemy im, na czym polega potęga magii! Swoją drogą, czy któryś z was, moi uczniowie, wie, jak się nazywają główne władze mugoli i gdzie mają swą siedzibę? - dodał, przyzywając swój najbardziej srogi ton, by ukryć za nim własną niewiedzę. Zawsze tak robił, gdy nie był pewien, jak powinien postąpić. Zwykle jego podwładni, przekonani, że po prostu ich testuje, znajdowali za niego rozwiązanie… Zwłaszcza, jeśli dla zachęty rzucił kilka cruciatusów.
- No, myślę, że to będzie Ministerstwo Mugolstwa. - Z gorliwością pierwszego lizusa wyrwał się Malfoy. - Wiecie! To przecież logiczne…
- A ja słyszałem, że mają króla.
- Królową - wtrącił ktoś, zapewne Bellatrix. - Ma na imię Demokracja… Moim zdaniem to bardzo ładne imię dla dziewczynki…
- A gdzie waszym zdaniem ta królowa, czy też król mieszka? - Voldemort sam nie wiedział, jak wygląda ustrój polityczny Anglii, ale mgliście przypominał sobie, że kiedyś obiło mu się o uszy coś o królach i pałacach. Łaskawie więc zezwolił swoim ludziom nie kompromitować się dalej. - Kto zna drogę? Malfoy? Byłeś tu kiedyś?
- Nie mistrzu! Nigdy nie byłem w mugolskiej części Londynu. Nie zniżyłbym się do tego!
- Bellatrix?
Wywołana zrobiła się czerwona ze wstydu, gdy jej Mistrz oświadczył, że podejrzewa ją o konszachty z mugolami.
- Któryś Carrow?
Brak odpowiedzi.
-Macnair? - wyliczanka trwała jeszcze długo. Dopiero gdy Voldemort zaczął już żałować, że osobiście zakatrupił największego specjalistę od mugoloznastwa na Wyspach Brytyjskich, zamiast go torturować, wyprać mu mózg i pod imeriusem wcielić w szeregi Śmierciożerców, odezwał się Dołohow.
- Wiecie… Ja kiedyś… - mówił nieśmiało, tak, jakby zdradzał wielki, rodzinny sekret. - Ja kiedyś byłem w mugolskiej części Londynu - wykrztusił w końcu przy akompaniamencie jęków oburzenia. Ktoś nawet zasłabł dowiedziawszy się, że tak wielki Śmierciożerca mógł się tak skundlić.
- Wiecie, miałem wtedy pięć lat… I przyjechał do nas kuzyn szóstego stopnia… I on miał kolegę, który był charłakiem. I obaj zabrali mnie na lody do takiego specjalnego sklepu dla mugoli. I wiecie co? - przerwał. zdając sobie sprawę, że pozostali Śmierciożercy słuchają go w wyrażającej najgłębsze potępienie ciszy. - Wcale nie były smaczne - dodał usiłując się jakoś zrehabilitować.
Voldemort ucieszył się. Uwielbiał takie sytuację… Teraz nie musiał podejmować żadnych decyzji, a w razie czego miał kozła ofiarnego.
- Jak myślisz, gdzie mieszka ten cały król?
- Sądzę, że gdzieś blisko… - oznajmił Dołohow nerwowo przełykając ślinę. - To miasto to w końcu ich stolica. Założę się, że wystarczy krótki spacerek i znajdziemy ten budynek - oznajmił Śmierciożerca. zacierając ręce na myśl o przyszłej rozwałce.
- Ty durniu, wiesz, że w tym mieście mieszka siedem i pół miliona osób? - zirytował się Rookwood, któremu w trakcie pracy w ministerstwie obiło się to i owo o miastach mugoli.
- To znaczyłoby, że mieszka w nim sto razy więcej ludzi, niż jest czarodziejów na wyspach brytyjskich. Naucz się liczyć! - oznajmił Dołohow, a potem dodał - Ty durniu. - Bycie nowo pasowanym ekspertem od mugolstwa miało swoje liczne zalety.
- To miasto nie może mieć więcej niż czterdzieści, no może pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. - wymądrzał się dalej Dołohow. - I tak jest tak gigantyczne, że nie sposób sobie tego wyobrazić! Pięćdziesiąt tysięcy ludzi w jednym miejscu! Wiecie, jaki to tłum?
Nie wiedzieli. W odróżnieniu od Dołohowa byli szanującymi się czarodziejami i nie szlajali się po mugolskich dzielnicach.
- To gdzie twoim zdaniem jest pałac tej królowej, czy też króla.
Dołohow rozejrzał się. Od jego ostatniej wizyty Londyn wcale się nie zmienił. Śmierciożercę otaczały dzikie tłumy ludzi, a gigantyczne budynki przytłaczały go swym ogromem. Gdzie władca tego obłąkanego miasta mógł mieć swą siedzibę? Przetoczył wzrokiem po okolicy, nad którą dominowały gigantyczne wieżowce, wielkie niczym zamki olbrzymów. Gdzie te mugole mogły umieścić swojego przywódcę?
W końcu jego wzrok zatrzymał się na największym z drapaczy chmur, który majaczył gdzieś na horyzoncie. To logiczne, że pałac królewski będzie największym budynkiem w mieście… Te pozostałe zresztą były zapewne siedzibami dostojników dworu. Dołohow w duszy poprzysiągł sobie, że gdy podbiją już ten obcy, niezrozumiały świat też sobie taką gigantyczną wieżę sprawi.
Zresztą, nawet gdyby okazało się, że jego rozumowanie nie było poprawne, to w tak wielkim budynku musiało mieścić się coś godnego uwagi, zdobycie czego byłoby dobrym początkiem podboju świata.
- Tam - oznajmił wskazując wieżowiec palcem.
- Dobra, a teraz powiedz mi, jak się tam dostaniemy geniuszu! - zapytał Rookwood w nadziei, że zdoła mu wbić szpilę. Jednak Dołohow i na to był przygotowany.
- Myślę, że najwygodniej dla nas będzie pojechać autobusem. Zaraz powinien przejeżdżać jakiś jadący w tamtą stronę.
- A skąd wiesz, że będzie jechał akurat do pałacu? - Rookwood był jak kropla, która drąży skałę.
- Bo trasy autobusów generalnie układa się tak, żeby obsługiwały najważniejsze punkty miasta - odezwał się Stan Shunpike, który do tej pory milczał. Pozwolono mu iść na wyprawę tylko dlatego, że był potrzebny ktoś, kto mógłby dźwigać kanapki, apteczkę, aparaty fotograficzne i ewentualne pamiątki z podboju. - Mają tu zapewne aż dziesięć autobusów, kursujących między najważniejszymi punktami miasta. To bardzo dużo, bo nam na całych Wyspach Brytyjskich wystarcza siedem, ale i tak każdy, który jedzie w tamtą stronę na pewno dowiezie nas do tego pałacu.
Argumenty dwóch ekspertów wystarczyły, żeby ich przekonać. Ustawili się więc grzecznie na przystanku autobusowym i odczekali, aż pojawił się pojazd, po czym wsiedli doń spokojnie. Nie minęła nawet minuta i dumny przedstawiciel londyńskich piętrusów ruszył przed siebie sunąc ze słynną, angielską flegmą. Sunął dostojnie, zatrzymując się średnio co pięć minut na przystankach. Jako że Londyn, wbrew temu, co twierdziła propaganda czystej krwi, jest miastem ogromnym i posiada setki linii autobusowych, ten akurat pojazd bynajmniej nie kierował się w stronę wskazanego budynku. Przeciwnie podążał w bliżej niesprecyzowaną stronę (czyli zapewne ku pętli) skręcając co kilka chwil. Mijały minuty, potem kwadranse, a wreszcie godziny, a ich cel nie przybliżał się ani trochę. Śmierciożercy zaczęli zdradzać objawy coraz większego zdenerwowania, Dołohow natomiast na przemian bladł i pocił się pod maską. Przyczyną tego był nie tylko lęk przed gniewem Pana. Wprawdzie moment, w którym Voldemort zorientuje się, że zabłądzili zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z nim ból, publiczne poniżenie i tortury. Pot jednak oblewał Dołohowa także z innych powodów. Czarny strój i maska, jaką na siebie nałożył nie nadawały się, by jeździć w nich w rozgrzanych słońcem mugolskich autobusach. Pogoda - jak na złość - była bowiem piękna. Ustąpiły wywołujące depresję mgły i ciemne chmury. Po raz pierwszy od wielu dni zza chmur wyjrzało słońce, które wyraźnie próbowało nadrobić ostatnie miesiące. Niechybny znak, że dementorzy także zrobili sobie święto.
- Co to za piekielna machina! Ile można tak jechać? - wybuchła wreszcie Bellatrix, a Dołohow omal nie zemdlał.
- Właśnie, co to za pomysł był? Nie mogliśmy się po prostu teleportować? Albo polecieć na miotłach? - dodał ktoś inny. To ostatnie rozwiązanie oczywiście nie wchodziło w grę. Po prostu nikt nie pomyślał, żeby zabrać miotły…
- Macie rację moi poddani! - zabrał głos Voldemort. - Zaznaliśmy już upokarzającej wędrówki mugolskim środkiem komunikacji i była to cenna lekcja. Dowiedzieliśmy się, jak bardzo nasza cywilizacja jest wyższa, niż ich! Daje nam to moralne prawo na podbój i podporządkowanie sobie tych niższych istot. Teraz pora byśmy skorzystali z potęgi naszej magii. Na następnym przystanku wysiadamy i teleportujemy się do pałacu - zarządził. - Ale najpierw się czegoś napijemy.
Voldemort nie zwykł okazywać ludzkich cech przed swymi podwładnymi, jednak pragnienie i gorąco dokuczało także jemu.
- Najlepiej tego, co piją tamci! - wskazał na parę mugoli, którzy siedzieli w tylnym rzędzie autobusu i pili jakiś ciemny, niemal czarny płyn z butelek. Miały one czerwoną etykę z białym napisem. Płyn intrygował Mrocznego Pana. Przez cały czas widział te czerwono - białe inskrypcje rozmieszczone w całym mieście. Substancja musiała być niezwykle smaczna, jeśli zdobyła taką popularność.
- Yaxley, kupisz pięć takich butelek - rozkazał. - Tyle powinno starczyć na nas dwudziestu!
- Ale mistrzu… - Yaxley jąkał się przełamując strach przed sprawieniem zawodu Czarnemu Panu. - Ja nie mam mugolskich pieniędzy!
- Nie masz mugolskich pieniedzy? Nie masz mugolskich pieniędzy? - zapowietrzył się Voldemort. - To kto w takim razie ma mugolskie pieniądze? Bellatrix?
- Ja? Taki wstyd? Nigdy w życiu nie miałam mugolskich pieniędzy! - żachnęła się wiedźma.
- Carrowowie?
- No jasne, że nie! - oburzył się jeden z braci.
- Malfoy na pewno ma! - ryknął drugi. - Niedawno jakaś mugolska gazeta umieściła go na czternastym miejscu najbogatszych ludzi!
Wzrok wszystkich skierował się na Malfoya. Wyraźnie był to dzień odkrywania mrocznych tajemnic. Lucjusz natomiast o mało co nie zemdlał. Już od dawna jego Pan miał mu za złe wiele rzeczy. Teraz prawie na pewno już mu nie wybaczy.
- Forbes - czarnoksiężnik przełknął ślinę i wypowiedział to słowo. - Ale jedynie na liście postaci fikcyjnych. - dodał usiłując się usprawiedliwić. Przeklęty pech! Teraz każą mu płacić, a on nie ma mugolskich pieniędzy! Będzie miał szczęście, jeśli w ogóle przeżyje ten dzień. Rozejrzał się w koło, szukając pomocy. Ta nie nadeszła.
- Po co mamy płacić? - spróbował więc jakoś uratować skórę. - Przecież możemy zmusić jakiegoś mugola!
Idea spodobała się. Co więcej specjalnie jakby na tę okazję podeszło do nich troje nieznajomych ludzi. Z pośród zwykłych pasażerów wyróżniały ich przypięte do piersi plakietki.
- Przepraszamy, że przerwiemy państwu rozmowę - oznajmił jeden z nich, wyraźnie pełniący funkcję przywódcy. - Ale czy mają państwo bileciki?
Śmierciożercy odwrócili się w stronę kanara i zmierzyli go wzrokiem, jakim grzechotnik mierzy natarczywą mysz. Oto przed nimi zjawiło się źródło finansowania.
- My nie potrzebujemy biletów robaku! - oznajmił Voldemort.
- To znaczy, że państwo nie macie? - zadał pytanie kanar, który już nie takie rzeczy widział w swej karierze. - Cała - policzył ich. - Dwudziestka eee… przebierańców? - to było coś! Połowa miesięcznej normy! Na pewno dostanie premię, a może nawet zostanie pracownikiem miesiąca! Jego małe, podłe serduszko zabiło mocniej. Poczuł łup i teraz żadna siła piekielna nie mogła go powstrzymać.
- Śmierciożerców! - poprawił Czarny Pan. - Czy ty w ogóle wiesz, kim my jesteśmy?
Było to pytanie retoryczne. Kanar był mugolem, więc oczywiście nie wiedział. Jednak któryś z jego podkomendnych postanowił popisać się dobrą wolą.
- Państwo przebierańcy na konwent jadą - zgadł. - Dungeons and Dragons? Warhammer? Władca pierścieni? - spróbował zgadnąć. - Też oglądałem, fajny film, ale byłby lepszy, gdyby nie te dwa kurduple, z których jeden ciągle płakał, a drugi go pocieszał.
Voldemort nie zrozumiał o czym mówił drugi mugol. Czyżby tamten pojął, kogo ma przed sobą i pomieszało mu się w głowie ze strachu? Postanowił jednak iść w zaparte.
- My nie mamy biletów, bo my nie potrzebujemy biletów! - ogłosił doniośle.
- No niestety, to w takim razie będzie trzeba zapłacić karę.
- Nie zapłacimy, bo nie mamy pieniędzy! - rzekł Czarny Pan władczym tonem. - My nie potrzebujemy pieniędzy!
To komplikowało sprawę. Kanar jednak nie tracił rezonu. Po prawdzie jego dwaj współpracownicy ledwie tłumili śmiech, ale on w swej długiej pracy już nie takie rzeczy widział. Nic go nie mogło zaskoczyć, a na pewno już nie banda rozbawionych, lekko nienormalnych i zapewne nieco pijanych fantastów w strojach do cosplayu, wcielająca się w ulubionych bohaterów filmu.
- W takim razie dokumenciki bym od państwa prosił.
- Nie mamy dokumentów! My nie potrzebujemy dokumentów! - oznajmił Voldemort zupełnie, jakby zacięła mu się płyta.
- Zechcecie w takim razie państwo wysiąść na następnym przystanku?
Voldemort spojrzał na niego groźnym wzrokiem.
- Ależ oczywiście, że wysiądziemy z panem na następnym przystanku - słowa te niosły w sobie grozę i zapowiedź czegoś naprawdę okropnego. Rzeczywiście opuścili autobus w niosącym strach milczeniu. Gdy byli już na przystanku ciasno okrążyli kanarów. W normalnych okolicznościach w tej sytuacji nawet najodważniejszy czarodziej i były wychowanek Gryfindoru umierałby ze strachu. Mugol jednak okazał się odporny na atmosferę. Może sprawiała to pogoda, ciepła i przyjemna, zupełnie nie pasująca do ich wizerunku medialnego? A może chroniła go typowa dla jego rasy ignorancja?
- Skoro nie macie państwo ani pieniędzy, ani dokumentów to niestety, będę zmuszony wezwać policję - ogłosił kanar i wyjął z kieszeni jakieś urządzenie.
- Już ci mówiłem głupcze! My nie potrzebujemy ani pieniędzy, ani dokumentów, ani bilecików! Zdaj sobie sprawę z tego, kim jesteśmy! Jesteśmy Śmierciożercami, a ja jestem Lord Voldemort, Czarny Pan tego świata! Padnij w pył i czołgaj się przede mną, a może ci wybaczę mugolu!
- Proszę państwa rozumiem, że ten system RPG, w który gracie, musi być bardzo wciągający, ale naprawdę myślę, że obędzie się bez wyzwisk - Kanar usiłował nieco załagodzić sytuację. Konwentowicze zwykle nie byli szczególnie groźną odmianą świrów, ale tym razem było ich aż dwudziestu, a kanarów tylko trzech. - O widzicie? Tuż obok przechodzi patrol. Nawet nie będzie trzeba dzwonić i czekać, aż przyjadą - Ucieszył się i zamachał ręką do policjantów, żeby podeszli. Nie było to konieczne. Stróże porządku sami z siebie zwrócili uwagę na niecodzienne zbiegowisko i częściowo z ciekawości, a częściowo z zawodowego obowiązku skierowali się w jego stronę. Policjantów było pięciu… W sumie nie wiadomo, dlaczego aż tylu.
- Czy jakoś możemy pomóc obywatelu? - zwrócił się do kanara jeden z nich, najpewniej najwyższy stopniem.
- Panowie Śmierciożercy - wyjaśnił kanar wskazując ręką na stadko poprzebieranych w czarne stroje z maskami czarnoksiężników - nie mieli biletów. Nie chcieli też zapłacić kary i twierdzą, że nie mają dokumentów. Czy mogliby panowie władza ich spisać?
- Wy nędzne robaki! Szlamowate mugole i charłacy! - Voldemort dał upust swemu zdenerwowaniu. Jego słudzy widząc go w takim stanie aż struchleli ze zgrozy. - Czy wy wiecie, czym grozi mój gniew?
- Posterunkowy pisz! - rozkazał dowódca patrolu. - „Dokonaliśmy interwencji na wezwanie obywatela. Sprawcy, dwudziestu jeden - Dłuższą chwilę zajęło mu policzenie wszystkich winowajców zajścia - fanów fantastyki w stanie wskazującym na spożycie alkoholu, zostali przyłapani na dokonywaniu wykroczenia. Była to jazda „na gapę” autobusem miejskich. Zatrzymani stawiają opór werbalny, uciekając się do przekleństw i gróźb. Najbardziej agresywnie zachowywał się…” - Tu policjant skończył, ale jego podwładny szybko przejął pałeczkę.
- Pana imię i nazwisko?
- Lord Voldemort!
- O pana imię i nazwisko się pytam! Nie internetową ksywkę!
- Lord Voldemort!
- Czy pan zdaje sobie sprawę, jaka kara grozi za podanie fałszywych danych podczas próby zatrzymania?
- Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, jaka kara grozi za zwracanie się w ten sposób do Czarnego Pana? - rzekł Voldemort i sięgnął po różdżkę. Był najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jaki stąpał po Ziemi. Kilka dni temu wygrał największą bitwę czarodziejskiego świata od czasów Grindenwalda. Uczestniczyła w niej prawie setka czarodziejów po obu stronach, nie licząc naturalnie pomniejszych istot… Co dla niego mogło znaczyć te kilka kruchych, mugolskich żyć?
Jego słudzy również dobyli różdżek.
Policjanci byli zwykłymi „krawężnikami”. Nie mieli wielkich dokonań. W zeszłym tygodniu nie wzięli udziału w żadnej wojnie. Zbyt zajęci byli tłumieniem zamieszek z udziałem kibiców dwóch trzecioligowych drużyn piłkarskich. Nie były to duże zamieszki: tylko kilkuset pijanych, agresywnych huliganów wywrzaskujących obelgi. Natychmiast jednak wyczuli zmianę atmosfery. Jakiś wewnętrzny, policyjny głos powiedział im, że dzieje się coś złego.
Sięgnęli więc po paralizatory.
Voldemort wzniósł różdżkę i wziął oddech, by wykrzyknąć „Cruxio”. Nie zamierzał być litościwy. Chciał najpierw długo bawić się z ofiarami. Włożył w ten czar całe swoje zło, spotęgowane jeszcze frustracją i gniewem na tych akurat mugoli.
Nim jednak wypowiedział zaklęcie, któryś z policjantów nacisnął spust.
Czarny Pan był potężnym czarnoksiężnikiem. Miał swoje horkruksy, miał też setki innych zaklęć i działających nań czarów. Dawka kilkuset woltów nie mogła go w żaden sposób zabić.
Mogła co najwyżej pozbawić go przytomności.
Podobnie jak Yaxleya, Bellatrix, Dołohowa i młodszego z Carrowów. Reszta ze Śmierciożerców zastygła, porażona tą demonstracją siły. Do tej pory wmawiali sobie, że mugole są gorszym gatunkiem człowieka, słabym i bezbronnym, a ich wynalazki stanowią zabobon. Teraz jednak na ich oczach jedna z mugolskich technologii rozłożyła na łopatki najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów. Człowieka - jeśli Voldemorta jeszcze można było w ogóle nazwać człowiekiem - przed którym drżał cały, czarodziejski świat. Czuli się tak, jak czuć mogła się niania, która, po latach tłumaczenia swym wychowankom, że potworów nie ma, zajrzała pod łóżko. I zastała tam Cthulhu. Ich opieszałość przyniosła jednak efekty. Dała bowiem czas policji na przeładowanie broni.
Na widok wycelowanych w nich paralizatorów oraz Czarnego Pana leżącego na ziemi umysły Śmierciożerców ogarnęły dwie sprzeczne idee. Generalnie jednak dawało się je streścić jako „walczyć” i „uciekać”. Ich wyznawcy byli rozmieszczeni dość równomiernie w grupie, zależnie od tego, który z czarodziejów był w głębi serca małym tchórzem, a który krwawym psychopatą. Siedmiu czarnoksiężników ruszyło do walki. Pięcioro z nich poczuło smak prądu, nim zdołali wypowiedzieć choć najprostsze zaklęcie, a szósty dostał pałką. Jedynie Fenrir Greyback utrzymał się przez chwilę na polu chwały. Mimo że trzykrotnie trafiony pałką, zdołał dotkliwie pogryźć jednego z funkcjonariuszy, zanim ten obezwładnił go za pomocą gazu pieprzowego. Gdy także wilkołak runął na ziemię, policjanci ostatecznie odrzucili paralizatory. Miast tego uzbrojeni w złowieszcze tubki z gazem i pałki ustawili się w karnym szeregu i ruszyli na niedobitki Smierciożerców. Ci - widząc los swych najwaleczniejszych współtowarzyszy - wzięli nogi za pas. Niewiele to pomogło. Większość uciekinierów po krótkim pościgu została ogłuszona i pojmana. Jedynie Lucjusz Malfoy, mimo że był ścigany niemal cztery kilometry przez dwóch funkcjonariuszy z wcześniej poznanego patrolu i wezwane przez nich posiłki, zdołał ujść obławie.
- Kurcze! Chyba miał buty ucieczki… - rzucił jeden z policjantów w ślad za znikającą w oddali sylwetką czarnoksiężnika.
Podczas gdy trwał pościg za Malfoyem pozostali trzej policjanci skuli resztę Śmierciożerców, zapakowali ich do dwóch wezwanych „suk” i odwieźli na posterunek. Wprowadzenie stada poprzebieranych na czarno, zamaskowanych facetów wywołało należyty efekt. Wszyscy obecni na posterunku policjanci, schwytani drobni przestępcy oraz petenci stłoczyli się, żeby przyjrzeć się bliżej niecodziennej kawalkadzie.
- Matko Boska, co to jest? Dzień świra? - zawołał komendant na widok czarnoksiężników.
- Chłopaki jechały na konwent RPG bez płacenia za bilety, wypili nieco za dużo i za bardzo wczuli się w role. Próbowali straszyć kanara jakimś Waldemarem, a podczas próby zatrzymania zachowywali się agresywnie. Ten bluzgał i się rzucał - Funkcjonariusz wskazał na Czarnego Pana, który nadal pozostawał nie do końca przytomny. - A tamten pogryzł Kevina.
- Dobry boże! Co się z tymi ludźmi dzieje? Godzinę temu aresztowaliśmy dwa zakony Kosmicznych Marines, bo się pobili, który lepiej służy Bogu - Imperatorowi! Dorośli faceci! - żalił się na kondycje ludzkości komendant. - Dobra, zrewidujcie ich, spiszcie dane i wpakujcie do cel z „komicznymi”. Poczekamy, aż wytrzeźwieją, wypuścimy ich, a potem wezwiemy do sądu - zarządził. - Aha! Tych, co to byli agresywni - dodał ze złośliwym uśmieszkiem - to wsadźcie razem z kryminalnymi.
Dalszy los Śmierciożerców był straszny. Najpierw zabrano im różdżki i wszystkie magiczne przedmioty jako materiały „potencjalnie terrorystyczne”. Policjanci przy tym sarkali na głupotę regulaminu, ale zrealizowali zarządzenia. Ani oni, ani ich aresztanci nie byli świadomi, że padli ofiarą przepisów uzgodnionych przez ministra magii i mugolskiego premiera jeszcze z okazji obławy na Syriusza Blacka.
To, co później spotkało ulubionych dwudziestu Śmierciożerców Voldemorta jak i samego Czarnego Pana, różniło się w zależności od jednostkowego przypadku. Lucjusz Malfoy na ten przykład błąkał się po Londynie dwa dni bez pieniędzy, jedzenia i wody. Pozbawiony przez Czarnego Pana różdżki niewiele mógł zrobić. Potem - przezwyciężając swój wstręt - zatrudnił się w MacDonaldzie, gdzie pracował za posiłki, miejsce do spania i groszową stawkę jako maskotka. Po jakimś tygodniu zakupił mapę miasta i zorientował się na tyle w działaniu metra i autobusów, że wrócił na dworzec kolejowy, a następnie przedostał się na Pokątną. Dźwigał ze sobą dwie wielkie butelki Coca-coli i paczkę Mentosów. Pierwszym, co zrobił po swym powrocie, było stworzenie niewielkiej spółki. Zajmowała się ona rozprowadzaniem automatów sprzedających Coca-colę (przechrzczoną w celach marketingowych na Mugoladę). Napój, dzięki nieortodoksyjnej reklamie (w której wybitnie pomogła wzmiankowana paczka Mentosów), sprzedawał się nadzwyczajnie i wkrótce automaty stanęły na Pokątnej i we wszystkich domach Hogwartu. W wolnych chwilach Lucjusz próbował zorganizować akcję ratunkową dla swego Pana i jego sojuszników, jednak natrafił w tym temacie na duży opór materii.
Po pierwsze: wcale nie zależało mu na powrocie Voldermorta.
Po drugie: zawiłości społeczeństwa mugoli i trudność sytuacji przerosła jego i pozostające na wolności sługi Czarnego Pana.
Po trzecie: po kilku tygodniach Społeczeństwo Czarodziejów zdało sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak i Śmierciożercy nagle znaleźli sobie ważniejszą rzecz do roboty, niż ratowanie Czarnego Pana z aresztu. Rzecz ta w naukach społecznych nazywana jest niekiedy „otwartą rebelią”.
Po czwarte: w całą sytuację wmieszała się Północnoamerykańska Unia Czarodziejów, Szamanów i Kapłanów VooDoo, która od jakiegoś czasu z niepokojem patrzyła na to, co dzieje się w Europie, a zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich. Otwarta rebelia i dane dostarczone przez wywiad spowodowały, że zamorscy czarodzieje - wzorem swych mugolskich rodaków - postanowili wpaść z wizytą. Oficjalnie nazwana została ona „Misją Pokojową”, a jej celem było przywrócenie demokracji i stabilizacji w Zjednoczonym Królestwie. W efekcie Śmierciożercy nagle zmuszeni zostali do zajęcia się całą armią zagranicznych aurorów, zdecydowanych pokazać im, ile warte są amerykańskie wartości i zaawansowane zaklęcia bojowe.
Tymczasem los uwięzionych też był smutny. Naturalnie Społeczność Czarodziejów była przygotowana na to, że jego przedstawiciele wpadną w ręce mugolskiego wymiaru sprawiedliwości. Zwykle takimi delikwentami zajmował się Wydział Wypadków i Katastrof, a dokładniej Amnezjatorzy oraz Komitet Łagodzenia Mugoli. Magiczny system ostrzegania wykrył tę sytuację i wysłał raport, który trafił do ministerstwa. O jego pracownikach można było powiedzieć wiele złego. Jeden w jeden byli biurokratami z przepisami zamiast mózgów, ale nie byli zbrodniarzami i wielu z nich nie podobały się nowe porządki. Ktoś wyraźnie uznał, że nie będzie pomagał ani Śmierciożercom ani ich panu i „całkiem przypadkiem” odłożył raport na nie ten stos papierzysk, co trzeba. Po czym ów stos „z zupełnego roztargnienia” wpakował do niszczarki.
Jako pierwszy z powodu mugolskiej ignorancji ucierpiał Fenrir Greyback. Po próbie pogryzienia jednego ze współwięźniów został poddany badaniom psychologa. Ten, po tym jak Fenrir opowiedział mu o swym życiu wilkołaka, wykrył u niego silną psychozę maniakalno - depresyjną oraz mitomanię i sklasyfikował jako niebezpiecznego dla otoczenia. Jeszcze tego samego dnia Greyback został zapakowany w kaftan bezpieczeństwa, wsadzony do ambulansu i umieszczony w zakładzie zamkniętym. W chwili, gdy pierwsi amerykański aurorzy lądowali na brytyjskim wybrzeżu, Greyback siedział spokojnie ogłuszony psychotropami, uśmiechał się do motylków i czekał na kolejne elektrowstrząsy.
Po tym wydarzeniu pozostali Śmierciożercy nabrali wody w usta na temat swego czarodziejskiego pochodzenia i potulnie dali spisać swe dane. Niestety aresztowana grupa dała się podzielić na tych, którzy posiadali domy niewidzialne dla mugoli oraz takich, którzy ich nie mieli.
Gdy następnego ranka policjanci zapakowali czarodziejów do radiowozów i odstawili pod wskazane adresy, los pierwszej grupy był przypieczętowany. Wróciła ona na komisariat najkrótszą drogą, tym razem pod zarzutem wprowadzenia policji w błąd, braku meldunku na Wyspach Brytyjskich, włóczęgostwa i w przypadku Dołohowa nielegalnej imigracji.
Los drugiej grupy był podobny. Ich domy bowiem owszem były widzialne, ale nikt nie pomyślał o tym, żeby wpisać je do mugolskich rejestrów. Właścicielom postawiono więc zarzuty samowoli budowlanej, braku meldunku, uchylania się od płacenia podatków oraz bezprawnego zagarnięcia ziemi, na której stały nieruchomości. Odwieziono ich z powrotem na komendę, ich rodziny eksmitowano, a same budynki zaś przeznaczono do rozbiórki.
W całym tym kociokwiku ktoś wpadł na pomysł, żeby sprawdzić, czy zatrzymani nie mają na sumieniu jakichś innych przestępstw. Na pierwszy ogień poszedł Lord Voldemort, który w komputerowym katalogu ściganych przestępców jakimś cudem nie figurował. Istniał weń jednak Antonio Huan Perez Francisco don Woldemorte, poszukiwany w Peru za przestępstwa gospodarcze i przemyt. Czarny Pan został więc okrzyknięty nielegalnym imigrantem, wpakowany do pierwszego samolotu lecącego do Peru i przekazany tamtejszym władzom.
Jego przygody, przynajmniej na jakiś czas na tym by się zakończyły, gdyby nie znani nam już amerykańscy czarodzieje. Ich wywiad ustalił, że osoba odpowiadająca rysopisowi Czarnego Pana wraz z grupą ludzi podających się za Śmierciożerców została zatrzymana przez patrol mugolskiej policji, obezwładniona paralizatorem, pozbawiona różdżki i deportowana. Wywołało to szerokie reperkusje. Amerykańscy agenci najpierw zgłupieli, potem osowieli, a na końcu chwycili się za głowy. Gdy jednak odzyskali zmysły, postanowili działać. Po pierwsze zakupili całą partię owych paralizatorów, po drugie nawiązali kontakt ze swoimi przyjaciółmi z Peru, wraz z którymi unieszkodliwili Voldemorta raz na zawsze.
Czarny Pan po błyskawicznym procesie wylądował w więzieniu na lat pięć, po czym - ni z tego ni z owego - wyrok zamieniono mu na dożywocie w najcięższym zakładzie, jaki był pod ręką. Zadanie to w kraju takim jak Peru nie było trudne i wymagało jedynie wręczenia odpowiednio dużej łapówki. Po kilku dniach został przewieziony w głąb Andów i osadzony w ośrodku penitencjarnym, gdzie zajął się pracą w kamieniołomie. Pomimo, że bez różdżki był prawie bezradny, dbano o to, by się nie uwolnił. Od świata zewnętrznego dzieliły go grube mury, uzbrojeni strażnicy, pole minowe, sieć najlepszych zaklęć, na jakie stać było zjednoczonych czarodziejów obydwu Ameryk, posterunki aurorów i indiańskich szamanów oraz sto kilometrów porośniętych zabagnioną dżunglą gór.
Podobny los spotkał też byłych uciekinierów z Azkabanu. Wprawdzie po przejęciu faktycznej władzy przez Lorda Voldemorta zostali oni uniewinnieni i oczyszczeni z zarzutów, ale jakoś nikt nie pomyślał, żeby powiadomić o tym mugoli. Tymczasem na skutek porozumienia między mugolskim premierem, a ministrem magii zostali oni wciągnięci na listy groźnych przestępców. Konkretnie: terrorystów podejrzanych o przynależność do Al Kaidy. Po tym, jak policjanci rozpoznali w nich poszukiwanych kryminalistów, Śmierciożercy zostali wydani w ręce kontrwywiadu. Ten miał ich przekazać w ręce aurorów, co jednak okazało się niewykonalne, bowiem oddelegowani do zadania funkcjonariusze siedzieli w Azkabanie. Na wysokości zadania stanął jednak znany nam już wywiad Północnoamerykańskiej Unii Czarodziejów, Szamanów i Kapłanów VooDoo. Amerykanie, powołując się na przysługi wyświadczone Pentagonowi jeszcze w czasach Zimnej Wojny, zwrócili się o pomoc do swych mugolskich rodaków. Ci na ich prośbę wciągnęli Śmierciożerców na listy terrorystów także u siebie, a następnie poprosili brytyjskich sojuszników o ich wydanie. Ci zgodzili się i po dwóch tygodniach Śmierciożercy zostali przetransportowani samolotem do bazy w Guantanamo, gdzie nad ich losem czuwali już mugolscy żołnierze i specjalnie oddelegowani czarodzieje.
I w ten sposób, gdy zabrakło Harrego Pottera, jak w każdej dobrej bajce świat uratowali Amerykanie.
Mugole natomiast żyli długo i szczęśliwie zupełnie nieświadomi, że całkiem niedawno ktoś próbował ich podbić.
Fantastyczne !!
^^
Rewelacyjny pomysł, do tego zgrabnie i przyjemnie rozpisany. Dawno się tak nie uśmiałam!
Super!!!!
Bwahahaha...
Ujmę to tak - dawno się tak nie uśmiałem nad żadnym dłuższym tekstem, jak przy lekturze tego opowiadania. Zawsze uważałem styl Zega w dziedzinie parodii za absolutnie mistrzowski, a tutaj mam na to dowód.
Jak na ironię, całość jest wyjątkowo zbieżna z moimi przemyśleniami na temat HP, ze szczególnym uwzględnieniem wątku wojny dobra ze złem.
Re: Morf_GM
Odrobinę. Fick swą genezę zawdzięcza dwóm rzeczą. Po pierwsze beznadziejnemu zakończeniu serii, które aż prosiło się o sparodiowanie. Po drugie: przepaść cywilizacyjna i kulturowa między światem czarodziejów i mugoli. Prawdę mówiąc to akurat zjawisko jest chyba najsłabszym elementem Harrego Pottera. Też prosiło się o sparodiowanie.
A potem była dyskusja na IRCu o tym, kto jest większym złym: Voldemort czy Osama Bin Laden i jakoś samo to poszło.