Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Natural Born Sailors

Prolog, czyli Wstemp

Autor:Samuel
Serie:Sailor Moon
Gatunki:Parodia
Dodany:2005-08-23 00:06:28
Aktualizowany:2005-08-23 00:06:28


Następny rozdział

'Czarodziejka z Księżyca' is a courtesy of p. Agnieszka Kamińska and Wisemen from Polsat, 1995.

---------------------------------------------------------------------------

Wstęp: Uroczyście oświadczam, że poniższy tekst nie ma (już) nic wspólnego z pewną brutalną japońską kreskówką, emitowaną przez Polsat w okresie listopad 1995 - sierpień 1998. Wszelkie podobieństwa postaci występujących w tym opowiadaniu i postaci występujących w owej kreskówce są czysto przypadkowe, cokolwiek nie mówiliby ludzie zaznajomieni z tematem. Poza tym chciałbym podziękować p. Agnieszce Kamińskiej za nieoceniony wkład, jaki wniosła w proces twórczy tego opowiadania ^_^

Wszelkie recenzje, ekskomuniki i pozwy o zniesławienie proszę słać na samchan@poczta.onet.pl. Co do tych ostatnich - oświadczam, że już od dawna jestem potencjalnym klientem najlepszego psychologa w mieście.

Samuel U. Rai of SMD

Autor zaznacza również, że opowiadanie to zostało napisane ponad 5 lat temu.

---------------------------------------------------------------------------

Natural Born Sailors(*), aka Urodzone Czarodziejki, prolog:

- Prolog, czyli Wstemp -

W stalowym wnętrzu budzika coś chrupnęło, zgrzytnęło z niezadowoleniem i ośmioletni rosyjski produkt, kupiony na targu po okazyjnej cenie, zaczął terkotać wniebogłosy. Spod niebieskiej kołdry w króliki i księżyce wysunęła się ręka i na ślepo uderzyła w tarczę zegara, strącając go z półki na podłogę. Mimo to niezrażony budzik kontynuował swą symfonię.

- Gooooosiuuuuu!!! - rozległ się krzyk zza drzwi dziecinnego pokoju. - Wstaaawaaaj!!! Czaaas dooo szkooołyyy!!!

Nad kołdrą najpierw pojawiła się skołtuniona masa blond włosów upiętych w dwa długie kucyki, następnie powieki, nos, a chwilę później właścicielka powyższego imienia wydała z siebie potężne ziewnięcie.

- Dobra, dobra... nie wrzeszcz, mamo... już schodzę...

Gosia powoli wstała z łózka, przetarła zaspane oczęta i skierowała się do łazienki. Umyła siebie i swoje zęby, przetarła twarz tonikiem przeciw pryszczom i uczesała kucyki, które niczym uszy żółtego królika zwisały aż do bioder. To właśnie dzięki nim przez całą szkołę podstawową wlokło się za nią przezwisko "Księżycowa Pałka". Czort wie czemu. Podobno się z jakimś serialem kojarzyło.

Powłócząc nogami wróciła do pokoju, sięgnęła po rzucony wczoraj wieczorem na krzesło plecak i zupełnie odruchowo spojrzała na leżący na podłodze rosyjski budzik.

- Rany boskie! Spóźnię się do szkoły! - oznajmiła światu piskliwym sopranem. W te pędy ubrała się, spakowała plecak i pobiegła - do kuchni, po drugie śniadanie. Pięć minut później była już w połowie drogi do szkoły.

Ah, jak wspaniała jest Warszawa u wschodu słońca! Powietrze z lekka pachnące benzyną, kałuże połyskujące promieniami poranka i środki miejskiego transportu wdzięcznie przejeżdżające ulicami. Popatrz! Tam, na przystanku, dwaj kanarzy trzymają swą pierwszą tego dnia ofiarę - biednego frajera, któremu nie udało się oszukać rachunku prawdopodobieństwa(**). A kilka metrów od nich pies obsikuje drzewo. Czy ktokolwiek mógłby spojrzeć na to wszystko i nie zachwycić się?

Pomińmy to pytanie i dajmy sobie spokój z szajbniętymi opisami.

- Kto wymyślił te głupie poranki?! - mruknęła pod nosem Gosia Twardowska, bo tak ma na nazwisko nasza bohaterka, spoglądając znacząco w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Jeśli ktoś mógłby, to na pewno to durne Ministerstwo Ubi... Edukacji Narodowej.

Była już pod bramą swojej szkoły, Liceum Ogólnokształcącego nr 4 w Warszawie, gdy z podwórka dobiegły ją chłopięce głosy:

- Szybciej! Lekcja zaraz będzie! Zapałką, nie łokciem! Zapałką! Dokładnie ma być! Co mi tu będziesz od łokcia mierzył!

Krzyk zaciekawił Gosię. Odwróciła się i zobaczyła trójkę chłopaków, najprawdopodobniej z drugiej klasy, otaczających zwartym kołem czwartego, który na kuckach przykładał coś do chodnika. Miał czarne włosy do ramion, czarne szorty, bluzę, czapkę założoną daszkiem do tyłu i wyglądał jakoś tak... dziwnie. Gosia zeszła z prowadzących do szkoły schodów, zbliżyła do drugoklasistów i w nagłym przypływie odwagi spytała cichutko:

- Co robicie?

- Tępimy kota! - odpowiedzieli zgodnie. - A ty tu po co?!

Gosia zawsze była osobą uważającą, że Pragę (tę w Warszawie) o godzinie dziesiątej w nocy łatwiej przebyć biegnąc sprintem i wrzeszcząc z całych sił: 'Ratunku!!!', niż cichutko przemykając ulicami i próbując dyskutować z przygodnie spotkanymi panami w dresach. Jednak w tej chwili ogarnęło ją dziwne przeświadczenie, że powinna kontynuować rozmowę.

- J-ja?... - spojrzała na nich z przestrachem. W do dzisiejszego dnia niewyjaśniony sposób w jej umyśle zakiełkowała nagle myśl, by spróbować pomóc biednemu rówieśnikowi, wykonującego właśnie pomiary wybiegowego chodnika. Ale myśl ta została szybko uciszona i zakneblowana przez Gosiowy instynkt samozachowawczy. - Nic...

JAKIE ZNOWU NIC?! odezwała się myśl, wypluwając knebel. A OPOWIADANIE?! PO CHOLERĘ TEN SZALENIEC PRZY KOMPUTERZE WYSTUKAŁ JUŻ CZTERY KILOBAJTY?!

EEE?... mruknął instykt, przypominając sobie nagle swoją rolę w całej scenie. A TAK... JASNE...

Nagle Gosia odczuła niesamowity przypływ sił i odwagi. Wypięła dumnie pierś, oparła pięści na biodrach i spojrzała groźnym wzrokiem na grupkę.

- A ja tu po cholerę... - powiedziała pierwsze, co przyszło jej do głowy. - Znaczy się, macie go puścić i już!

Drugoklasiści popatrzyli na nią, początkowo ze złością, a później z przestrachem i zaczęli się powoli wycofywać. Okrążyli ją szerokim kołem i jak na komendę pognali do budynku. Gosia jeszcze przez chwilę stała bez ruchu, rzucając w otoczenie groźne spojrzenia i w końcu wypuściła z płuc wstrzymywane od pół minuty powietrze.

- Uff... nie wiem, czego oni się wystraszyli, ale...

- A co to, dzieweczko, nie słyszałaś dzwonka na lekcje? - rozległ się za nią poważny, dyrektorski głos. Gosia odwróciła się powoli, próbując uspokoić rozszalałe serce.

- A... to pan panie dyrektorze... właśnie... szłam do klasy, kiedy ten chłopak...

- Jaki chłopak? Nikogo poza tobą, dzieweczko, tutaj nie ma! - zdziwił się dyrektor. Gosia spojrzała przez ramię - siedzący jeszcze chwilę temu na chodniku "kot" zniknął.

- A... to może ja pójdę do klasy...

A teraz opuśćmy na chwilę to przemiłe miejsce, oraz naszą uroczą bohaterkę. Perspektywa rozszerza się - widzimy Warszawę z lotu ptaka, wraz z całą siatką ulic i placów, między którymi niczym olbrzymie pryszcze rosną dachy budynków. O, na Ursynowie właśnie trwa jakaś lokalna zadyma, a policja przypatruje się jej z bezpiecznej odległości, racząc się prażoną kukurydzą i obstawiając zakłady. Wkroczą do akcji, gdy zwycięzcy rozejdą się do domów, a przegrani będą zbyt potłuczeni, żeby stawiać opór.

Po chwili jednak i Ursynów niknie, gdy perspektywa robi w tył zwrot i rusza w stronę wyrastającego w centrum miasta niczym psia kupa na chodniku - Pałacu Kultury i Nauki(***). W połowie drogi skręca, schodzi do stacji metra i wsiada do pierwszego przejeżdżającego składu. Resztę podróży odbywa w miarę spokojnie, podziwiając przez okno lekko rozmyte widoki. Tylko raz jakiś gość w niebieskim wdzianku, z kasownikiem w dłoni, przystanął obok niej i zamrugał nerwowo, nie wiedząc dokładnie, co widzi. Uśmiechnęła się do niego i pokazała bilet. Skasował i nie mówiąc ani słowa zaczął przepychać się dalej, co chwila mrucząc: "Bileciki proszę". Mógłby być bardziej uprzejmy. W końcu nie co dzień spotyka się istoty przywoływane zazwyczaj na potrzeby filmu, które zamiast zwykłej długości mają czwarty, nie nazwany jeszcze wymiar przestrzenny.

Kilka minut później perspektywa krąży już po ciasnych i, a raczej przede wszystkim, brudnych zaułkach Śródmieścia-Południe, szukając pewnej jedynej w swoim rodzaju piwnicy. I nie nazywa się ona 'Pod Baranami'. Budynek Sejmu leży w innej części miasta.

Po następnych kilkunastu minutach perspektywa zawisła nad jednym z śródmiejskich bloków, wydała głośne 'ach!' i korzystając z owego czwartego wymiaru przeniknęła przez ściany. Przelatujący obok gołąb rozejrzał się niepewnie, wzruszył tym, co u ptaków zastępuje ramiona i postanowił, że przez następny miesiąc nie tknie makowca.

Oto jest - Królestwo Ciemnoty. Jedno z niewielu na świecie państw w państwie, czy raczej w piwnicy. Przyjrzyjmy mu się uważniej... No właśnie, nic nie widać. Królestwa Ciemnoty nie otacza to, co ludzie zwykli nazywać mrokiem, czyli brak światła, lecz prawdziwy, najmroczniejszy Mrok. Spowijał je tak dokładnie i z taką mocą, że do oświetlania pomieszczeń wystarczały przepalone żarówki, które w tych niezwykłych warunkach całkiem nieźle świeciły same z siebie. A wszystko zaczęło się jakieś trzysta lat temu, gdy czwórka wykolejeńców postanowiła w tym właśnie miejscu przywołać demona.

Byli odrobinę zdziwieni i zawiedzeni, gdy po dwóch tygodniach prób z małego pentagramu wymalowanego kredą pośrodku brudnej podłogi wyskoczył długowłosy duch w koszuli w kwiatki, w mokasynach w kwiatki, z różowymi okularami w kwiatki, a wraz z nim kilka kwiatków, i powiedział 'Yo, men!'. Wyciągnął przy tym rękę z dwoma palcami ustawionymi w kształt litery 'V' (dygresja - ten sam magiczny gest kilkaset lat później pozwolił objąć władzę pewnemu elektrykowi bez matury). Następna próba, poprzedzona kolejnymi dwoma tygodniami przygotowań przyniosła trochę bardziej oczekiwane efekty.

Patrząc z perspektywy czasu(****) możemy powiedzieć, że powinni być zadowoleni z wyników. W każdym razie trzeciej próby nie zdążyli już dokonać, a ciała całej czwórki dotąd użyźniają ogród Królowej Bursztynek.

Królowa Bursztynek miała długie, rude włosy i paznokcie w kolorze krwistej czerwieni. W powłóczystej, fioletowej sukni i z bladym, wyzywającym makijażem wyglądała naprawdę sexy. I bynajmniej nie myślała w tej chwili o swoim ogródku. Jej podkreślone granatową kredką oczy spoglądały na nieruchomą postać w szarym mundurze, tkwiącą w ukłonie przed królewskim tronem.

- Kapralu Satelite... - jej głos odbił się od marmurowych ścian i powrócił ze zdwojoną siłą. Kapral pochylił się w ukłonie.

- Pani?

- Plutonowy Satelite... - powtórzyła w zadumie, przenosząc wzrok na stojące obok tronu lustro. Chyba trochę za dużo czerni na brwiach... Może gdyby tak dodać trochę różu na policzkach...

- Królowo?

Tak. Zdecydowanie. A ta granatowa kredka nie pasuje do korony. Zmienić koronę?... Czy nie byłoby to trochę zbyt radykalne posunięcie? Zresztą, wtedy musiałabym zmienić także kolczyki...

- Tak, o pani?

I chyba nazbyt ciemno pomalowałam usta...

- Wzywałaś mnie, królowo?!

- A... - błędnym wzrokiem obrzuciła salę. Zamrugała nerwowo. - Tak, rzeczywiście. Satelite, jak przebiega zbieranie funduszy dla naszej wielkiej władczyni?

- Staram się, o królowo.

- Starasz się?! - krzyknęła. - Wiesz ile kosztują opłaty za prąd, żeby utrzymywać przy życiu tę cholerę?!... opps...

Ucichła nagle, zasłaniając dłonią usta. Zza jej tronu, gdzieś z nieprzeniknionych otchłani Mroku, wydobył się groźny, basowy pomruk. Coś jakby gitara elektryczna.

- To znaczy... hehe... - Bursztynek zaśmiała się nerwowo, zerkając za oparcie. - Oczywiście... To znaczy... Bierz dupę w troki, sierżancie Satelite, i leć na powierzchnię zdobywać pieniądze! Już!

Satelite skłonił się po raz kolejny. Powietrze wokół niego zafalowało, rozległo się głośne "Puff!" i sierżant zniknął w obłoku dymu.

- Ech, gdyby udało się zdobyć Wielki Akumulator... - westchnęła Bursztynek. - Może wtedy mielibyśmy dość elektryczności, by przywrócić Metallicę do życia...

A teraz przerwa na reklamy.

Bum... bum... bum... Puchaty, uśmiechnięty króliczek, z bębenkiem zawieszonym na szyi, zbliżał się do niej zabawnym, kołyszącym krokiem. Maleńki dobosz trzymał w łapkach pałeczki, którymi miarowo uderzał o bębenek. Był coraz bliżej i bliżej, aż w końcu zatrzymał się tuż przed nią. BATERIE DURACELL WYTWARZAJĄ DO 40% WIĘCEJ ENERGII NIŻ ZWYKŁE BATERIE.

- Gosiu Twardowska! - rozległ się podniesiony głos nauczycielki. Gosia powoli uniosła głowę znad powierzchni stołu i uśmiechnęła się niepewnie, nie do końca jeszcze wiedząc, gdzie jest i co się dzieje. - Znowu przysypiasz na lekcjach! Jeszcze raz się to zdarzy i wyrzucę cię z klasy!

Gosia kiwnęła nieprzytomnie głową i przetarła piąstką oczy. Po chwili przypomniała sobie, że jest na lekcji historii. A nauczycielka właśnie rozdaje zeszłotygodniowe klasówki.

- Jowita Strzelecka... pięć. - wymruczała Hanna Sakurada, zawód: belferka.

- Małgorzata Twardowska... o, znowu... dostałaś jedynkę, pani Twardowska! I plus za humor.

Pokreślona czerwonym długopisem kartka powędrowała w kierunku Gosi. Z kwaśną miną chwyciła papier i tępo spojrzała na pierwszą stronę. Plus za humor... "Aleksander Wielki zdobył pół świata, a potem przeciął sobie węzeł i zmarł". No co? Przecież to prawda.

- No i Anna Wodnik. Szóstka, oczywiście. Bardzo dobrze, Aniu.

Po sali rozszedł się szmer westchnień. Ania, drobna, ciemnowłosa dziewczyna, wstała z ławki i z uśmiechem podeszła do nauczycielskiego biurka po swoją klasówkę.

- Znowu sóstka... - rozległ się cichy, z lekka sepleniący głos przy lewym uchu Gosi. - Podobno na semestre będzie miała średnią pięć osiem. A oprócz zwykłych zajęć ma jescze ITN z infy, matmy i bioli...

Gosia spojrzała ze zdziwieniem na Natalię Krakowską, swoją koleżankę z ławki.

- ITN? - zapytała. Z zamyśleniem podrapała się po głowie. Natalia kiedyś uczyła ją angielskich skrótów. - Mówisz o Inpedented Television News?...

- Nie Inpedented, tylko Independent. Ale mówię o Indywidualnym Toku Nauczania. I podobno jej Intelligence Quotient wynosi prawie trzysta.

Gosia spojrzała na przyjaciółkę z podziwem. Natalka była bardzo obeznana ze światem. Ciągle jeździła do Londynu, Paryża, Wiednia... Miała przez to zaległości w nauce, ale przynajmniej znała różne dziwne słowa. Jej matka miała sklep - "Alkohole Świata" - blisko centrum Warszawy, a ojciec był dyplomatą i pracował w ambasadzie Wielkiej Brytanii. Natalka jadła tylko w chińskich restauracjach, kupowała kreacje paryskich dyktatorów mody i grała w tenisa z gośćmi swojego taty.

- Aha... - Gosia jeszcze raz spojrzała na wracającą do ławki Anię. - To jej ojciec jest tym słynnym lekarzem?

Natalka nie zdążyła odpowiedzieć.

- Gosiu! - Gosia wzdrygnęła się. Nauczycielka mierzyła w nią linijką, a wzrokiem mogłaby przepalać stalowe płyty. - Nie dość, że śpisz, obrywasz jedynki, to jeszcze rozmawiasz na lekcji! Za drzwi, już!

- A.. ale...

- Żadnych "ale"!

Gosia westchnęła ciężko, wstała z ławki i z opuszczoną głową skierowała do wyjścia, odprowadzana spojrzeniami kolegów i koleżanek.

Lecz nawet lekcje kiedyś się kończą. I oto zabrzmiał ostatni szkolny dzwonek, a setki uczniów Liceum Ogólnokształcącego nr 4 z wrzaskiem wypadły na ulice Warszawy, niczym żądne krwi hordy Dżingis-hana. W jednym z pierwszych szeregów tej nieskoordynowanej i barbarzyńskiej armii biegła Gosia Twardowska - nie wrzeszczała, ani nie czuła żądzy krwi. Po prostu dawała się ponieść ciągnącej za nią fali ludzkich ciał i kurtek.

Przemknęła przez szkolną bramę, minęła pierwszy zakręt i z biegu przeszła w powolny, zmęczony chód. Mały plecak w księżyce i gwiazdy smutno obijał się o jej plecy. W ręku trzymała zmiętą klasówkę z historii. Wpatrywała się w nią z maniackim uporem, życząc jej, by przestała istnieć.

Nie, gorzej. By nigdy nie zaistniała. By nauczycielka nigdy nie przypomniała sobie o niej. By umarli wszyscy producenci czerwonych długopisów i książek do historii. Ich matki, siostry, bracia, ojcowie, i wszyscy na literę 'H', jak Hanna Sakurada. Chociaż...

Otrząsnęła się z czarnych myśli. Zabijanie ich wszystkich byłoby odrobinę zbyt drastycznym posunięciem. Ale klasówka... Mama na pewno dowie się o niej.

Rozejrzała się dookoła. W zamyśleniu zupełnie nie zauważyła, że skręciła w złą stronę, a nogi bezwiednie powiodły ją pod sklep matki Natalii.

Neonowy napis "Alkohole Świata", teraz wyłączony, błyszczał w promieniach słońca. Podobnie jak butelki stojące na wystawie. Wszelkiego rodzaju wina, szampany, koniaki... Była nawet sake, sprzedawana w małych czarnych butelkach opatrzonych japońskimi znakami.

- Ach, sake... - rozmarzyła się Gosia. - Chętnie bym jej spróbowała. Natalka mówiła, że grzana świetnie smakuje...

Dotknęła nosem szyby, by przyjrzeć się lepiej. Czarne naczynie połyskiwało z lekka. Poniżej znajdowała się cena - 30zł.

- Aaa... - westchnienie zawodu wyrwało się z ust Gosi. - A ja dostałam jeden plus. Tata na pewno nie da mi kieszonkowego.

Jeszcze raz spojrzała na klasówkę, po czym zmięła ją w małą kulkę i rzuciła za siebie. - Pójdę już...

- Hej, mała. Sama masz guzy i mnie też chcesz nabić? - rozległ się za nią flegmatyczny głos. Na jego dźwięk w Gosi aż się zagotowało.

- TO NIE SĄ GUZY, TYLKO KUCYKI! - wrzasnęła, obracając się. Przed nią stał wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna w rozpiętym prochowcu i białym, sztywnym od krochmalu podkoszulku.

- Jeden plus? - spytał aksamitnym tonem, dającym do zrozumienia, że w zasadzie nie obchodzi go jej odpowiedź. Do tego żuł gumę. - Musisz się dużo uczyć, panieno z kucykami.

Kartka zatrzeszczała, gdy mężczyzna zacisnął na niej pięść i rzucił ją w twarz Gosi. Z wściekłości aż zapiszczała. Chwyciła kartkę, wcisnęła do kieszeni i obróciła się na pięcie.

- Wielkie dzięki! - powiedziała ze złością, oddalając się krokiem godnym Godzilli. "W płaszczu w taki dzień?", pomyślała jeszcze ze zdziwieniem.

Mężczyzna w prochowcu rzucił za nią długie, powłóczyste spojrzenie i wzruszył ramionami. Potem spojrzał na wystawę. Stalowymi, lekko zmrużonymi oczyma przyjrzał się butelce sake.

- Cholera... - westchnął. - Gdyby nie ten Esperal... (*****)

Wyobraźmy sobie wyspę, gdzieś daleko, jak najdalej od Warszawy. Rosną na niej olbrzymie drzewa, fale oceanu rozbijają się o rafy koralowe, egzotyczne ptaki wyśpiewują symfonię w wśród przepastnej zieleni dżungli... Klimat Morza Karaibskiego, z lekka drżące, pełne wilgoci powietrze i szmer strumienia spływającego skałami ku niewielkiej zatoczce... Bezkresny lazur wody, spotykający się na horyzoncie z równie dostojnym bezkresem nieba... Promienie słońca ślizgające się po liściach i odbijające od drobin piasku koloru złota... I, ponad tym wszystkim, miarowe bębnienie. Na plaży siedzi staruszek. Pomiędzy kolanami trzyma mały bębenek. Fale przypływu delikatnie obmywają jego stopy, a jego hebanowa skóra błyszczy od potu. Jest czarownikiem. Kościany naszyjnik unosi się na jego piersi wraz ze spokojnym oddechem starca.

Jego oczy, zamknięte, w zamyśleniu wpatrują się w przestrzenie innego świata... Niedługo coś się stanie. Coś bardzo ważnego.

To chyba oczywiste, prawda, Czytelniku? W każdym szanującym się opowiadaniu musi stać się coś bardzo ważnego.

- Koniec prologu -

---------------------------------------------------------------------------

* ale ze mnie kłamca :D

** w przepełnionym autobusie na trasie Centrum-Dworzec i Centrum-Pałac Kultury szansa na złapanie przez kanara wynosi jedną na milion. Ale, jak wiadomo, szanse jedna na milion trafiają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.

*** gdy idąc od strony Dworca Centralnego w kierunku Pałacu Kultury odwrócisz się o 180 stopni, tak aby mieć przed sobą hotel Mariott, zobaczysz najpiękniejszą panoramę Warszawy. Najpiękniejszą, ponieważ nie będzie widać Pałacu Kultury.

**** w odróżnieniu od znanej nam już perspektywy przestrzeni, ta jest jedynie pięciowymiarową drabiną, na którą od czasu do czasu ktoś wchodzi, by z niej spojrzeć. Zresztą, żadne inne perspektywy, oprócz marnych, prawdopodobnie już nie wystąpią w tekście, więc nie ma potrzeby zawracać sobie głowy ich istnieniem.

***** takie ustrojstwo, którą wszywa się pod skórę alkoholikom. Na życzenie, lub też na siłę. Jeśli we krwi pacjenta znajdzie się chociażby kropla alkoholu, związki zawarte w Esperalu mogą doprowadzić do różnych ciekawych skutków, z oglądaniem Świata Zmarłych włącznie.

---------------------------------------------------------------------------

Sam U. Rai of SMD (samchan@poczta.onet.pl), v1.1. December'98. Windoze polf.

Następny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu
  • Pleiades : 2009-02-20 13:50:46
    Nieco inna opinia

    A ja się nie zgadzam z przedmówcami :) Szacunek dla opinii, ale dla mnie NBS to klasyka gatunku. Parodia, jak się patrzy - zwłaszcza, że zawsze ceniłam opowieści fikcyjne, które daje się umieścic w naszych, codziennych, realiach !

    Natural Born Sailors to jeden z lepszych fików, jakie czytałam 10 lat temu i do dziś pozostaje ten sentyment... Ale - nie tylko sentyment, ponieważ co najmniej jeszcze dwóch autorów kontynuowało pomysł NBS, aby stworzyć swoje prześwietne utwory !

    Do dzisiaj więc, po ponad 10 latach, czyta się to znakomicie i stanowi to fajną odskocznię od rzeczywistości.

    A lista SMD była naprawdę prześwietna....

  • Grisznak : 2006-09-14 10:20:49
    tak sobie

    Jeśli chodzi o parodię to poszedłeś najprostszą drogą czyli wziąłeś identyczne postacie i wydarzenia jak w oryginale i wstawiłeś je w nasze realia. Można tak, ale wtedy czytelnik wymaga dużo więcej, zakładając, że twórca miał jakieś superpomysły. Tu zas ich nie widzę.

    Dowcipy są chwilami zabawne, tylko, że naprawdę fajnych wstawek jest tu za mało, za dużo zaś efekciarstwa. Powtarzanie wszystkiego tak jak w sailorkach średnio się sprawdza.

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu