Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Natural Born Sailors

Shine Aqua Minerale

Autor:Samuel
Gatunki:Parodia
Dodany:2005-08-19 01:36:50
Aktualizowany:2005-08-19 01:36:50


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

'Czarodziejka z Księżyca' is a courtesy of p. Agnieszka Kamińska and Wisemen from Polsat, 1995. Mruczek belongs to Kyoshiro. Filmy 'Speed' i 'Sara' prawdopodobnie należą do swoich właścicieli ^_^


---------------------------------------------------------------------------

Wstęp: Uroczyście oświadczam, że poniższy tekst nie ma (już) nic wspólnego z pewną brutalną japońską kreskówką, emitowaną przez Polsat w okresie listopad 1995 - sierpień 1998. Wszelkie podobieństwa postaci występujących w tym opowiadaniu i postaci występujących w owej kreskówce są czysto przypadkowe, cokolwiek nie mówiliby ludzie zaznajomieni z tematem. Poza tym chciałbym podziękować p. Agnieszce Kamińskiej za nieoceniony wkład, jaki wniosła w proces twórczy tego opowiadania ^_^

Wszelkie recenzje, ekskomuniki i pozwy o zniesławienie proszę słać na samchan@poczta.onet.pl. Co do tych ostatnich - oświadczam, że już od dawna jestem potencjalnym klientem najlepszego psychologa w mieście.

Disclaimer: Uwaga! Brzydko mówią.

Samuel U. Rai of SMD

Autor zaznacza również, że opowiadanie to zostało napisane ponad 5 lat temu.

---------------------------------------------------------------------------

Natural Born Sailors, część 2:

- Shine Aqua Minerale -

IMIĘ: ANIA

NAZWISKO: WODNIK

WIEK: 15

URODZONA: 10 WRZEŚNIA

SZKOŁA: LO nr 27 w WARSZAWIE

IMIĘ OJCA: JAN

ZAWÓD OJCA: LEKARZ

IMIĘ MATKI: MARIA

ZAWÓD MATKI: MALARKA

Reading file... Done.

Obok danych pojawiło się wykonane amatorskim aparatem zdjęcie Ani, siedzącej nad książką w jakiejś czytelni. Złote, kocie oczy spojrzały na nie przenikliwie. A potem zamrugały ze zdziwienia, gdy na ekranie pojawił się napis: "Ten program wykonał niedozwoloną operację i zostanie zamknięty."

Podwoje szkoły rozwarły się i gromada ubitych w pstrokatą masę ludzkich ciał z rykiem wypadła na podwórze. Dziesiątki ust rozwarły się, zaczerpując względnie(*) świeżego powietrza. Dziesiątki par adidasów uderzyły o asfalt, nieznacznie tylko słabiej niż młoty pneumatyczne. Po chwili tłum dotarł do przejścia do pieszych i rozbił na mniejsze grupy, niczym fala przypływu o skalne wybrzeże. Również przestrzeń między poszczególnymi ciałami zrobiła się co nieco większa.

A za owym ryczącym stadem ludzkich istot podążała powoli drobna dziewczęca postać o ciemnych, błyszczących włosach. Przekroczyła bramę i w zamyśleniu ruszyła chodnikiem.

Ania Wodnik była buntowniczką. Wbrew niepisanemu regulaminowi szkoły nosiła czarno-niebieski mundurek zamiast dżinsów i podkoszulka z nadrukiem, a jej średnia na semestr wynosiła 5,2 - prawie dwa punkty powyżej przepisowej. Na przekór koleżankom popołudnia spędzała w bibliotece, lub w domu, a wieczorami chodziła na dodatkowe zajęcia z informatyki. W przeciwieństwie do rówieśników lubiła muzykę poważną. Ci, którzy jej nie znali, nazywali Anię kujonką. Ci, którzy znali ją trochę lepiej, mówili że za wszelką cenę chce się wyróżniać. Tych, którzy znali ją bardzo dobrze - nie było. Nikt tak na prawdę nie wiedział co siedzi w jej głowie pomiędzy matematycznymi wzorami i angielskim na poziomie Bussiness Class. Prawdę mówiąc, Czytelniku, jeśli zwróciłeś choć odrobinę uwagi na powyższy tekst, już wiesz o Ani więcej niż jej koleżanka ze szkolnej ławki.

Ostrożnie przekroczyła stojącą na jej drodze kałużę, przeszła kilka kroków i zatrzymała się nagle. A następnie odwróciła się i z uwagą spojrzała na brudną wodę. Kałuża wyglądała dokładnie jak zminiaturyzowane, lustrzane odbicie jeziora Ontario. Ania kiwnęła głową i gotowa do dalszej drogi skierowała wzrok na tkwiący w jej dłoni zeszyt. Kartki wypełnione były zawiłymi wzorami matematycznymi na poziomie pierwszego roku studiów, a Ania była dopiero w pierwszej klasie liceum. I prawdopodobnie kontynuowałaby swój powrót do domu, gdyby w tym właśnie momencie z drzewa, pod którym stała, nie spadł jej na głowę czarny kot o złotych ślepiach.

- Cholera. - zaklął(ęła) Mruczek, na tyle niewyraźnie, by Ania uznała to za miauknięcie. Już miał(a) zeskoczyć z Aniowych włosów na chodnik, gdy pewna, dziewczęca ręka płynnym ruchem chwyciła go(ją) za kark i przeniosła na wysokość stalowych oczu dziewczynki. Kot zamiauczał protestująco.

- Ładnie to tak skakać po ludziach? - spytała Ania. Mruczek na próbę machnął(ęła) kilka razy kuprem, próbując się wyrwać, ale dziewczynka trzymała mocno. A potem wzięła kotka na ręce i przytuliła. - Fajny jesteś...

- Eee... przepraszam. - rozległ się niewyraźny głos. Ania podniosła oczy. Przed nią stała Gosia, z plecakiem nonszalancko przerzuconym przez ramię. - To mój kot.

Mruczek zeskoczył(a) z rąk Ani i schował(a) za nogami panny Twardowskiej. Obrócił(a) się i z ukrycia obrzucił(a) Anię nieufnym spojrzeniem dzikiego kocura, którego ktoś nagle nazwał "fajnym". A na dodatek ten ktoś uśmiechał się do niego bezczelnie.

- Spadł na mnie... Biedactwo, mogło mu się coś stać, gdyby mnie tu nie było. Jak się nazywa?

- Mruczek. - odpowiedziała Gosia. "Biedactwo" jęknęło, próbując zaprotestować. - A ja jestem Gosia Twardowska. Chodzimy do jednej klasy, ale jakoś nie zdążyłyśmy się jeszcze poznać.

Gosia podeszła bliżej, wyciągając rękę. Ania przywitała się z nią niepewnie.

- Ania Wodnik...

- Wiem. - uśmiech na twarzy Gosi poszerzył się o kilka centymetrów. - Słuchaj, idę teraz do 'Korony', pograć w Tomb Raider'a. Byłaś tam już?

- Nie...

- No to idziemy! Musisz zagrać w Tomb Raider'a!

Chwyciła Anię za rękę i zdezorientowaną pociągnęła w kierunku salonu gier, nie dając nawet szansy na sprzeciw.

Rzecz jasna, powodem takiego zachowania Gosi nie była wcale chęć zapoznania Ani Wodnik z automatami do gier i miejscami demoralizacji nieletnich. No, może nie bezpośrednio. Prawdziwym powodem był fakt, że Ania, jako najlepsza uczennica w szkole, mogła w znacząco podnieść średnią ocen Gosi, o ile tylko zaprzyjaźnią się ze sobą. Formalnie nazywało się to "pomocą w nauce". W gruncie rzeczy chodziło jednak o podpowiedzi i ściągi na klasówkach, oraz pomoc w pisaniu gotowców, oczywiście. Bo o cóż innego mogłoby chodzić.

Tak więc, nagły przypływ altruizmu u Gosi nie był działaniem

bezinteresownym. Czytelniku, czyżbyś uwierzył w to chociażby na chwilę?

Przecież Gosia jest Warszawianką.

Królowa Bursztynek z dumą spojrzała na swoje, dopiero co pomalowane przez demona-manikiurzystkę, paznokcie. Miały krwistoczerwony kolor i błyszczały antyświatłem wydobywającym się z wiszącej pod sufitem przepalonej żarówki. Bardzo ładne, możnaby je tak jeszcze wyostrzyć... Ta myśl przypomniała jej o czymś.

- Bosmanie Satelite!

Przed tronem pojawił się obłoczek dymu. Nagle coś zrobiło głośne "puff" i pośrodku obłoczka pojawił się Satelite. Zakaszlał głośno i skrzywił się z kwaśną miną.

- Satelite, ty więcej nie palisz. - warknęła Bursztynek.

- Tak jest, królowo. - skłonił się nisko.

- Jak tam twoja akcja zdobycia pieniędzy na opłaty za elektryczność?

- No... - błysnął zębami w uśmiechu. - Tego... nie najlepiej.

- Jak to NIE NAJLEPIEJ??? Ile zebrałeś?

- Prawdę mówiąc... Mało... Bardzo mało... W zasadzie... nic.

Zaległa cisza, przerywana tylko odgłosami pilnika, którym Bursztynek ostrzyła sobie paznokcie. Satelite skłonił się jeszcze głębiej.

- Pojawiły się nieprzewidziane okoliczności. - jęknął piskliwym głosem. - Taka jedna... no... Czarodziejka. I facet... Leon chyba... Tak mówił.

- Co za Leon? - królowa przejechała pilnikiem po ostrzu wieńczącym palec wskazujący prawej ręki. Poszły iskry.

- No... on. Leon. To znaczy, mówił, że nazywa się Leon. Taktak. I on strzelił. A potem ona. Ta Czarodziejka. Rozpie... zabiła naszego demona. I nie ma pieniędzy. No, nie ma. Ale mam plan.

Bursztynek lewą dłonią chwyciła koniec jedwabnego szala, który owijał jej szyję. A później upuściła go na paznokcie prawej ręki. Kawałek materiału powoli opadł na podłogę. Królowa spojrzała znacząco na kaprala.

- Bardzo dobry plan. Naprawdę. - podniósł wzrok, żeby zobaczyć, jak królowa uśmiecha się złowieszczo.

- Daję ci jeszcze jedną szansę, SZEREGOWY Satelite. - warknęła. - Jeśli ci się nie uda... twoja kariera zostanie skierowana na inne tory.

Satelite zadrżał. "Twoja kariera zostanie skierowana na inne tory", obiło się w jego mózgu, wywołując niejasny przestrach, powiązanym z mglistym wyobrażeniem budynku opieki społecznej. Gdzieś pod ścianą kilka pomniejszych demonów jęknęło z przerażenia.

- To ja... to ja już pójdę. - zapiszczał i zniknął z głośnym "Puff!".

Gosia machnęła ręką, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co wydarzyło się niespełna dziesięć minut wcześniej. Z drugiej strony ulicy Ania odpowiedziała machnięciem, odwróciła się i wpatrzona w swój zeszyt ruszyła w kierunku przystanku autobusowego.

- Mruczek... widziałeś, co ona zrobiła?... - powiedziała Gosia niepewnie.

- Wygrała z tobą w Tomb Raider'a. - Mruczek kiwnął(ęła) głową. W ciągu ostatnich kilku dni kot z przerażeniem zaczynał sobie uświadamiać, że przyzwyczaja się do nowego imienia.

- Jak się nie znasz, to się nie odzywaj... W Tomb Raider'a nie da się z kimś wygrać, bo gra się w pojedynkę... Ale ona przeszła w pięć minut etap, nad którym ja się męczyłam kilka tygodni... A potem rozwaliła tego wielkiego... no... - Gosia podrapała się po głowie. - Nieważne co to było. W każdym razie rozwaliła go jak gdyby nigdy nic... To niemożliwe, żeby grała w TR pierwszy raz...

- Gosia... musimy iść.

- Musiała już wcześniej grać... Przecież tak nie można...

- Gosia.

- No, ale po co miałaby mi mówić, że gra pierwszy raz?...

- Gosia! - wrzasnął kot, przejeżdżając pazurami po nodze dziewczynki.

- Aaa! Czego?!

Gdyby kocie spojrzenie mogło zabijać, Gosia zakończyłaby swą egzystencję w gwałtowny i niezwykle bolesny sposób.

- Musimy ją śledzić. - wysyczał(a) Mruczek.

- Po co?... - Gosiowe oczy zamrugały z niezrozumieniem.

- Bo... - kot spojrzał na ulicę. Zza pobliskiego zakrętu wyjeżdżał właśnie, brudny i obdrapany, ale jednak, autobus. A na przystanku, do którego zbliżał się ten ryczący i skrzypiący podwoziem potwór, stała Ania Wodnik. - Do cholery, nie kłóć się ze mną!

- Wcale nie... - obruszyła się Gosia, lecz Mruczek już wybiegł(a) na ulicę i nie rozglądając się pędził(a) przed siebie. Po chwili był(a) już po drugiej stronie. Chcąc nie chcąc, Gosia podążyła za kotem.

Jakiś polonez zachamował gwałtownie kilka metrów przed nią. Dziewczynka wzdrygnęła się, przystając w miejscu i utkwiła w samochodzie przerażone spojrzenie. Z okna wychyliła się brodata głowa i krzyknęła w pięknym, warszawskim dialekcie.

- Kurwa co kurwa ty kurwa wyprawiasz kurwa?!

- Eee... przepraszam... ja...

- Kurwa spierdalaj kurwa bo kurwa cię kurwa rozjadę kurwa!

Nagle obok Gosi pojawiła się wysoka, krótko ostrzyżona postać w szarym prochowcu. Stalowe oczy spojrzały na nią beznamiętnie, a potem przeniosły się na wrzeszczącego kierowcę. Kierowca umilkł.

- Kurwa spadajcie kurwa... - wycharczał jeszcze i schował głowę.

Gosia poczuła jak silna męska ręka otacza jej biodra i łagodnie popycha do przodu. Zaczerwieniła się gwałtownie.

- Eee... - powiedziała inteligentnie, lecz chłopak nie zwrócił na to uwagi. Przeprowadził ją przez ulicę, a potem obrócił się, mierząc polonez bezlitosnym spojrzeniem. Samochód odjechał z piskiem opon.

- Eee... - powtórzyła, wciąż zarumieniona. Wyciągnęła do niego rękę.

- Dzięki. Jestem Gosia.

Przez krótką chwilę wpatrywał się w jej dłoń, a potem podniósł wzrok, jakby pytał, czego od niego chce i kto dał jej prawo z nim rozmawiać.

- Bogusław. - mruknął.

Gosia zawstydzona opuściła rękę. Zaległa niezręczna cisza.

- Autobus. - odezwał się w końcu. - Jedziesz nim, nie? Ja też.

Minął ją i skierował na przystanek, do którego właśnie podjeżdżała przerośnięta, zdezelowana puszka na sardynki. Dogoniła go.

- Skąd wiesz?

Posłał jej beznamiętne spojrzenie. A raczej nie jej, tylko czemuś, co pałętało się między jej nogami. Spojrzała w dół: to Mruczek ocierał się o buty.

- Twój kot. Chyba mówi.

Szum wilgotnych liści, drżących pod ciepłym podmuchem porannej bryzy. Słoneczne promienie przedzierające się przez korony drzew. Żywa pieśń budzącej się dżungli: krzyki ptaków, bzyczenie chmar ważek unoszących się nad wodami laguny, wrzaski goniących się wśród gałęzi małp.

Dum, dum de dum... Dum, dum...

Gdzieś w oddali nikłe dźwięki cywilizacji - stukot końskich kopyt o skalną dróżkę. A w innym miejscu, fale uderzające o wybrzeże.

Dum, dum de dum... Dum, dum...

Na plaży siedzi starzec. Na skrzyżowanych nogach trzyma obleczony skórą bębenek. Wsłuchuje się w pieśń i z radością w głębi duszy dokłada do niej swe własne nuty. Powtarzany w nieskończoność cichy, kojący rytm.

Siedząca za okrągłym stolikiem kruczowłosa dziewczyna wymruczała coś niewyraźnie. Mimo młodego wieku - piętnaście, może szesnaście lat - była mocno umalowana, a jej ubranie zdobiły, rozmieszczone w zdawałoby się zupełnie przypadkowy sposób, bransolety, kolczyki i naszyjniki. Całość sprawiała, że przy każdym jej ruchu rozlegał się dźwięk, jakby cała brygada wiolonczelistów stroiła swoje instrumenty.

- Co? Co? - siedzący na przeciw niej mężczyzna w zielonym garniturze i okularach jak ruskie lornetki nachylił się nad stolikiem. Nic nie rozumiejącym wzrokiem gapił się w rozłożone karty.

- Widzi pan... Wisielec jest odwrócony w głównym krzyżu... - wydukała dziewczyna. Wskazała na wizerunek stojącego na jednej nodze mężczyzny, co wywołało burzę małych dzwoneczków. Na imię miała Renata Duch, ale wolała, gdy mówiono na nią Reni. Tak, tak jak ta piosenkarka ze śmieszną fryzurką.

- Wisielec? - meżczyzna podniósł okulary i zamrugał małymi, kaprawymi oczkami. - Jaki wisielec... Myślałem, że ten gość to jakiś tancerz. Tak stoi na palcach...

- Nie... widzi pan... on jest odwrócony... Tak na prawdę, to on wisi głową w dół, a za tą nogę jest przywiązany... - zakończyła wyjaśnienie krótkim, nerwowym śmiechem.

- Ale to dobrze, prawda?

- No... nie, niezupełnie... - przełknęła ślinę. Naszyjnik z miedzianych kółek zabrzęczał cicho. - W zasadzie... nie.

- Niedobrze? - mężczyzna założył spowrotem okulary i przyjrzał jej się z przestrachem.

- Niedobrze. Bardzo niedobrze. Tak na prawdę, to w ogóle źle. - zaśmiała się ponownie. To był jej pierwszy dzień w interesie, a już dostała dociekliwego klienta. Babka miała rację. "Idź do zakonu, kochanie. Tak, kochanie. Tam wcale nie jest tak źle, jak głupi ludzie mówią, kochanie". W dodatku, za niecałą godzinę miała w szkole korepetycje. - Bo widzi pan... Ten wisielec... odwrócony... on się krzyżuje z czwórką monet. A to oznacza kłopoty finansowe. Poważne.

- Jak poważne?

- No... bardzo poważne. A... Ale... - gorączkowo szukała wyjścia z sytuacji. Improwizuj, kochanie, mówiła babcia. A najlepiej idź do zakonu, kochanie. - O, widzi pan? Tu jest paź kielichów. Dobrze ustawiony.

Klient usmiechnął się z nadzieją, poprawiając pomarańczowy krawat.

- To dobrze, prawda?

- No... nie. To też źle, bo obok jest Diabeł...

- Ale diabeł jest dobrze ustawiony, prawda?

- Nie... to znaczy, tak... Diabeł jest dobrze ustawiony, ale to jeszcze gorzej... - "Widzisz, kochanie, ja byłam w zakonie. Ale mnie wyrzucili, kochanie. Mówili, że nie mam powołania. Ale co ja poradzę, że tylu ładnych chłopców dookoła..." - Ach! Ale niech pan spojrzy tutaj!

- Gdzie? - mężczyzna zmarszczył brwi.

- Tutaj, o na tę żółtą kartę! - krzyknęła uradowana.

- Wie pani... ja mam małe kłopoty z rozróżnianiem kolorów...

Wróżka obrzuciła jego ubranie krytycznym spojrzeniem, a potem pokazała na leżący z boku stolika kartonik.

- Tutaj! To Cesarzowa! I jest dobrze ułożona!

- To dobrze, prawda? - ucieszył się. - A co to znaczy?...

- To bardzo, bardzo dobrze! To znaczy... znaczy, że znajdzie pan kobietę, która pana pokocha! - wykrzyknęła Reni w nagłym przypływie fantazji.

Bransolety jęknęły jak pół tony złomu zrzucanego na wysypisko.

- Naprawdę? - mężczyzna przesunął dłonią po ulizanych, rzadkich włosach.

- Eee... tak! I to już niedługo! - nerwowo spojrzała na zegarek. "Trzeba się stąd wyrwać, ale już", pomyślała. - Może nawet dziś! Może za godzinę, albo za dwie! Musi pan już iść i szukać swojej ukochanej!

Wyszczerzyła zęby w dramatycznym uśmiechu. Mężczyzna spojrzał na nią niepewnie.

- No to...

- Musi pan iść! - wciąż uśmiechając się od ucha do ucha panicznie zerknęła na zegarek. Do rozpoczęcia korepetycji w szkole - Katolickim Liceum Ogólnokształcącym - pozostało pół godziny.

- To ja już pójdę. - mężczyzna wstał, skłonił się bojaźliwie i wycofał do wyjścia, po drodze zdejmując z wieszaka jasnoniebieski płaszcz i biały kapelusz.

Reni odczekała, aż klient zamknie za sobą drzwi, a następnie brzęcząc i dzwoniąc rzuciła się do szafy z ubraniami. Samo przebranie się w coś w miarę normalnego zajęło jej dziesięć minut. Po następnych pięciu pędziła co sił w nogach na przystanek autobusowy.

- No więc sprawdziłam jej dane i myślę, że ona może mieć jakiś związek z naszymi przeciwkhgbllh... - zaharczał(a) Mruczek, gdy ktoś bardzo inteligentny postanowił zrobić sobie więcej miejsca jej kosztem.

W autobusie panował ścisk absolutny, a pasażerów wciąż przybywało - do końca centrum brakowało jeszcze dwóch przystanków. Wszystkie miejsca siedzące były pozajmowane, niektóre nawet przez trzy osoby równocześnie. Jedynie samotne krzesło przy środkowych drzwiach stało wolne, lecz na jego powierzchni ktoś rozsmarował coś podejrzanie brązowego i strasznie śmierdzącego. Jakąś minutę temu Gosia usłyszała, jak jeden z pasażerów głośno namyśla się, czy by nie zaryzykować.

- Ghllbll... Gosia... zaraz zmiażdżysz mi płuca... - odezwał się kot. Przesuń się bll... albo podnieś mnie...

Gosia z cichym westchnieniem uniosła ręce. Mruczek ostrożnie przesunął(ęła) się na jej ramię, wczepił(a) pazury w koszulę i zaczął(ęła) mruczeć do ucha.

- ... bo gałąź była za słaba, ugięła się i spadłam jej na głowę...

Gosia, obrócona tyłem do kierunku jazdy, obrzuciła Anię Wodnik podejrzliwym wzrokiem. Ania stała kilka metrów od nich, zapatrzona w zeszyt. Z powodu tłoku jeszcze ich nie zauważyła.

- ... myślę, że ona może być demonem, tak jak tamta baba w monopolowym...

Obok Gosi stał Bogusław. Żuł gumę i beznamiętnie oglądał widoki za oknem. Gdy autobus skręcił - rozpłaszczając kilku nieuważnych pasażerów na ścianach - jego twarz oświetliły promienie słońca. Gosi zdało się, że już go gdzieś widziała. Dawno, dawno temu, w innym stroju, w innym otoczeniu...

Autobus zahamował i zatrzymał się na kolejnym przystanku. Wśród pasażerów zapanowało zamieszanie, gdy jakiś staruszek próbował przepchnąć się do drzwi. Wsiadło kilka osób. Ktoś usiadł. "Splat!". "O, kur...". Autobus ruszył ociężale, rycząc niby zarzynany osioł. Dziadkowi, niestety, nie udało się wydostać.

- Mruczek? - kot na ramieniu Gosi przestał się nagle odzywać.

- ...

- Mruczek? Powiedz coś!

Gosia obróciła głowę i poczuła na sobie przenikliwe, stalowe spojrzenie chłopaka w prochowcu.

- Taa, Mruczek, powiedz coś. - mruknął. Na twarzy Gosi pojawił się głupi uśmiech.

- Eheheheh... ja tak tylko... Mruczek przecież nie umie mówić. Hehehe...

Zmieszana, obróciła głowę. I wtedy zobaczyła TO. Cała trójka - ona, Mruczek i Bogusław - stała tuż obok kabiny kierowcy, więc Gosia mogła wyraźnie widzieć przedmiot leżący na podłodze, obok skrzyni biegów. Na wierzchu, jak w starych, głupich, amerykańskich kreskówkach, pisało: TNT.

W pierwszej chwili Gosia skojarzyła to sobie z programem telewizyjnym. Ale po co kierowcy kablówka?

Powiedziała o tym Bogusławowi. Chłopak przycisnął do siebie poły płaszcza, jak gdyby ukrywał pod nimi jakąś broń, i mruknął.

- Ty. Kierowca. Przepraszam.

- Bileciki? - głos kierowcy był czymś pomiędzy basem, a infradźwiękami.

- Nie. To chyba bomba. Przynajmniej tak wygląda.

Kierowca spojrzał na niego - daszek czapki rzucał cień na całą jego twarz. Jedynie oczy świeciły się zimnym blaskiem. Bogusław ruchem głowy wskazał na przedmiot.

- A, to. - zagrzmiał kierowca. - Nie. Pewnie jakiś żart.

- Te kable wyglądają, jakby się łączyły z licznikiem prędkości. - warknął chłopak. - Wiem coś o tym.

- E, tam. Po co by ktoś zrobił coś takiego? - "Bzzz...", zajęczało nagle radio obok kierowcy. "Mietek, słuchaj, nie uwierzysz..." - Co?

Na końcu ulicy pojawiła się obdrapana tablica, oznaczająca przystanek autobusowy.

- Stop! Stop! Czekaaać! - rozległ się jakiś głos. Gosia zamrugała oczętami i spojrzała na chodnik obok autobusu. Po przekątnej, od strony pobliskiego osiedla, ktoś biegł i darł się wniebogłosy. - Stóóóój! Cholera, wybacz mi Boże, muszę zdążyć!

Tym kimś była dziewczyna: kruczowłosa, w dżinsach i swetrze, nie wiedzieć czemu założonym na lewą stronę. Pędziła, jakby ją wszyscy diabli gonili.

- O. - zauważył(a) Mruczek.

- Znasz ją?

- To Reni Duch. Taka jedna nienormalna. Wróżka, chyba. Ale ona... ona coś mi przypomina...

"Bzzz... Dzwonił do nas jakiś idiota i powiedział, że masz bombę. Wybuchnie, jeśli zwolnisz poniżej czterdziestu. Wyobrażasz sobie? Ale palant... Bzzz..."

- Ups. - mruknął kierowca.

Bogusław kilkoma sprawnymi ruchami przepchał się do przedniego wyjścia, gdy nagle zdał sobie sprawę, że mimo bliskiej odległości do przystanku, autobus nie zwalnia. Obrócił się i zmierzył kierowcę bezlitosnym spojrzeniem.

- Ty. Kierowca. Zatrzymuj autobus. Ja wysiadam.

- Słyszałeś, że nie można.

Bogusław warknął. Rozchylił poły prochowca. Błysnęło coś owalnego i czarnego.

- No to przynajmniej otwieraj drzwi. Muszę wysiąść.

Kierowca spojrzał gniewnie na chłopaka, lecz jego ręka powędrowała do przełącznika.

- Co, będziesz skakał? Proszę bardzo. - zagrzmiał głosem jak z dna studni.

Drzwi zaczęły się powoli otwierać. Bogusław uśmiechnął się smutno i wyciągnął rękę w kierunku Gosi.

- Idziesz? Tu może byc niebezpiecznie.

Gosia wytrzeszczyła na niego oczy. Spojrzała na stojącą kilka metrów za nią i niczego nie świadomą Anię, a potem znowu na Bogusława.

- Co??? Wysiadać w biegu?! - pokręciła gwałtownie głową, aż kręgi chrupnęły. - W życiu! Nigdy!

- Pomyśl. Tutaj... - nie zdążył dokończyć, gdyż kierowca silnym kopniakiem wyrzucił go za drzwi, a potem zatrzasnął je szybko.

- Ha! - wrzasnął, aż zadudniło.

A potem zakręcił szybko w stronę najbliższego muru.

Podciągnął kolana pod klatkę piersiową i wykonał salto. Na asfalcie wylądował niczym kot - na czubkach butów, podpierając się lewą dłonią. Autobus skręcił - czujny wzrok automatycznie odszukał tablice rejestracyjne. Były zamazane. Prawą ręką odchylił prochowiec i sięgnął do kabury.

- STAAAAAAĆ!!! - usłyszał wrzask zza pleców. Cofnął dłoń. Zaledwie o kilka centymetrów minęła go brunetka w wywróconym na lewą stronę swetrze. Uśmiechnął się. Sweter przypomniał mu o pewnej intymnej sytuacji w muzeum, z córką szefa mafii...

Dziewczyna wybiegła na ulicę i popędziła za autobusem. A autobus... Autobus zniknął. Bogusław przetarł oczy. W jednej chwili zdezelowany czerwony pojazd jechał na spotkanie muru ogradzającego jakiś opuszczony, stary budynek, a w następnej już go nie było. Za to na murze pojawił się czarny, niewyraźny kształt. Brunetka, wciąż krzycząc - tym razem ze zdumienia i ze strachu - próbowała się przed nim zatrzymać. Potknęła się i głową naprzód zniknęła w tym czymś. A później to coś zaczęło blednąć, aż zamieniło się w zwykły kawałek muru.

Bogusław przez dłuższą chwilę gapił się na niego jak wół na malowane wrota. A później naszła go myśl, że mógłby powiedzieć coś oryginalnego. Coś, co zawsze mówią wspaniali pozytywni bohaterowie w takich sytuacjach.

- O, kurwa. - mruknął.

- Koniec części drugiej -

---------------------------------------------------------------------------

* opinie co do jakości powietrza w Warszawie są podzielone. Przeciętny rolnik, zwiedzający stolicę w ramach demonstracji, uzna że nie mógłby żyć w tak zakurzonym i śmierdzącym miejscu. Natomiast przeciętny górnik z Katowic, zwiedzający stolicę w ramach innej demonstracji, powie że nie mógłby tu żyć, bo nie widzi czym oddycha.

---------------------------------------------------------------------------

Sam U. Rai of SMD (samchan@poczta.onet.pl), v1.1. February'99. Windoze polf.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.