Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Samotna Twierdza

II

Autor:Moonlight
Gatunki:Fantasy
Dodany:2005-08-20 23:32:56
Aktualizowany:2008-08-09 19:48:55


Poprzedni rozdział

Podobno pierwszy sen w nowym miejscu należy zapamiętać. I może się on sprawdzić. Tyle legenda. Mam nadzieję, że nie podchodzą pod nią miejsca takie jak Ravengaard. Nie wiem, czy uda mi się opisać to wszystko.

Kiedy tylko zgasiłam świecę i zamknęłam oczy, odgradzając się od wszelkich obrazów, magiczne pole Ravengaardu uderzyło we mnie z całą mocą. Po krótkiej chwili oszołomienia ocknęłam się, stojąc na tafli wielkiego jeziora. Może "stojąc" to nie jest dobre określenie, gdyż raczej unosiłam się, jedynie czubkami palców u stóp dotykając gładkiej jak lustro powierzchni wody. Spojrzałam w górę, ale nieba nie było - znajdowałam się jakby pod ogromną, czarną kopułą. Brzegów też nie było widać.

Najciekawsze było to, że przez cały czas byłam w pełni świadoma. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to sen, że tak naprawdę jestem w Ravengaardzie, w ciepłym łóżku. Ale jednocześnie wszystko było takie realne - woda, chłodny dotyk pełnego magii powietrza na skórze.

Zrobiłam krok do przodu i tafla jeziora zmąciła się. Po chwili na jej powierzchni pojawiły się drobne zmarszczki, które następnie przerodziły się w rozchodzące się koncentrycznie fale. Ja stałam w środku tego okręgu, uświadamiając sobie, że to falowanie jest zgodne w rytmie z wibracjami powietrza. Wreszcie poczułam, że naprawdę rozumiem rytm Ravengaardu... ale zupełnie nie potrafiłam dopasować do niego swojej aury, która była po prostu za słaba.

Zrobiłam jeszcze jeden krok. Już się nie unosiłam, ale stałam po kostki w wodzie. Zrobiło się zimno. Chciałam się obudzić, tak jak nieraz udawało mi się uciekać z wielu nieprzyjemnych snów, ale ten był zbyt realny.

Kryształ, z którym nigdy się nie rozstawałam, chyba zwariował. Najpierw rozedrgał się jak nigdy dotąd, a potem na krótką chwilę stał się tak gorący, że odruchowo usiłowałam go zerwać. Wtedy w jednej chwili ostygł, a na mojej skórze nie było widać śladu oparzenia.

- Jest tu kto? - zawołałam, bo przestało mnie to bawić. - Hej!

W odpowiedzi usłyszałam tylko echo własnych słów.

- No świetnie! - krzyknęłam, żeby się wyżyć. Dla podkreślenia swojego zdenerwowania tupnęłam nogą.

Nie uwzględniłam tylko jednego: że dno jeziora, na którym tak pewnie stałam, wcale nie musi być owym płytkim dnem. O błędności swojego założenia przekonałam się już po chwili, kiedy zapadłam się w głębinę. Zacisnęłam oczy, mając nadzieję, że może wreszcie się obudzę...

Ale nie! I nawet się nie utopiłam. Po prostu spadałam w przestrzeń, po czym dość gwałtowne spotkanie z podłożem uświadomiło mi, że będzie to dość męczący sen.

Teraz znów byłam w jakimś niezwykłym ogrodzie. Rozejrzałam się. Obok mnie znajdowała się jedna z czarnych wież Ravengaardu. To miejsce znajdowało się więc tuż przy zamku. Wstałam i podeszłam do wieży. Położyłam dłoń na jej czarnej ścianie, która nagle zaczęła dziwnie migotać, tak jak mury zamku, kiedy pierwszy raz się do niego zbliżyliśmy.

Wtedy poczułam szarpnięcie.

Byłam w łóżku, w sypialni w Ravengaardzie. O dziwo, byłam teraz o wiele mniej świadoma wszystkiego niż podczas snu... Zaraz, zaraz, to co w takim razie jest snem?

Nie mam pojęcia, jak po tym wszystkim udało mi się zasnąć. W każdym razie dalsza część nocy minęła bez, hm, ekscesów.

Rano, przy śniadaniu, poprosiłam Maiandrę, żeby pozwoliła mi obejrzeć wieżę w ogrodzie. Nie wykazała zdziwienia, chyba dobrze wiedziała, co mi się śniło.

- A więc jest tu i ogród? - zapytał Aleksander. - Już zdążyła się pani zorientować w rozkładzie zamku?

- Znalazłam go przypadkiem - rzekłam spokojnie. - No, ale w końcu ja tu pracuję.

- Mogę pani towarzyszyć?

- Nie - ucięłam krótko, nie wdając się w niepotrzebne dyskusje. Po herbacie poszłam z Maiandrą wąskimi schodami do tylnego hallu. Do ogrodu prowadziły niewielkie drzwiczki, nieotwierane chyba od kilku wieków, tak przeraźliwie skrzypiały.

Ogród, rozległy i otoczony wysokim murem, również wyglądał na bardzo stary. W moim śnie trawniki były skrupulatnie przystrzyżone, a żywopłoty poprzycinane z pedantyczną dokładnością, natomiast rzeczywistość o wiele bardziej mi się spodobała. Obok pięknych, egzotycznych kwiatów rozpleniły się chwasty, a bujne trawy miejscami sięgały mi do pasa.

A po środku tego ogrodu-łąki wznosiła się wieża z czarnego kamienia. Dokładnie taka, jak mi się przyśniła. Nawet wibracje od razu wyczułam te same. Usiadłam na prowadzących do wejścia schodkach i powiedziałam poważnie:

- Chyba już czas, żebyśmy wyjaśniły sobie co nieco. Nie, żebym nie lubiła zagadek - ale czy wreszcie dowiem się, co właściwie mam tu znaleźć?

- Sposób na ocalenie mojego brata - powiedziała kobieta nie patrząc na mnie. Uniosłam brwi ze zdumienia. To raczej nie moja działka. Ja wolę przetrząsać ruiny w poszukiwaniu ukrytych skarbów... Powiedziałam jej wprost, że chyba wybrała nieodpowiednią osobę do tego zadania.

- Tylko ty możesz nam pomóc - rzekła stanowczo i zaczęła snuć przede mną przedziwną opowieść, opowieść o Ravengaardzie...

Ona i jej brat żyją tutaj od wieków. To nie jest trudne, o ile ma się odpowiednio silną wolę i potrafi się zachować jasność umysłu. W przeciwnym wypadku można stać się niewolnikiem własnych snów. Ale im to nie groziło. Do pewnego czasu...

Brat Maiandry, Gilbert, zakochał się w kobiecie, która przybyła z innego świata. Ale była ona zbyt dumna, aby związać się z nim na dłużej i dlatego odeszła. Gilbert oszalał z rozpaczy. Wciąż wydawało mu się, że jego kochanka przechadza się korytarzami starego zamczyska, że widzi jej głębokie oczy, że czuje dotyk jej dłoni. Wciąż mu się śniła, a że sny w Ravengaardzie są bardziej realne niż rzeczywistość, nie potrafił z nich wyjść. Wciąż marzył o swojej ukochanej...

- No właśnie - zakończyła gorzko Maiandra. - On wciąż śni na jawie. Nie chce przyjąć do wiadomości, że ta kobieta odeszła. Boję się, że niedługo przekroczy granicę i po prostu go stracę... Musisz mi pomóc... Chcę uciec z Ravengaardu, ale ten zamek jest dla niego więzieniem! Nie chce odejść, bo tylko tutaj może wciąż mieć swoją Evelyn!

Chciałam zapytać: "Dlaczego ja?! Co ja mogę zrobić?", ale byłoby to głupotą... Przed oczyma stanął mi portret mojej matki o dumnych oczach.

- Wiem, że potrafisz coś zrobić, rozerwać te dziwne więzy, osłabić moc zamku, cokolwiek! A poza tym... jesteś tak podobna do Evelyn...

Uśmiechnęła się nieśmiało i, unikając mojego spojrzenia, wróciła do zamku. Pozostawiła mnie siedzącą u stóp wieży, pośród tysiąca myśli i wątpliwości. Osłabić moc Ravengaardu? Teoretycznie możliwe. Pole magiczne można zakłócić poprzez wprowadzenie w jego obszar innego pola... Tylko skąd ja mam wziąć pole na tyle silne? Gdybym wcześniej wiedziała, z czym przyjdzie mi się zmagać, nigdy nie zgodziłabym się na przybycie tutaj. Oj, Maiandra wiedziała, jak mnie tu zwabić...

I co miała na myśli, mówiąc, że jestem podobna do mojej matki? Czyżby to miało w czymś pomóc? W dodatku jej brat, ten, jak mu tam, Gilbert, z dużą dozą prawdopodobieństwa mógłby być moim ojcem!

Dałam sobie z tym spokój i weszłam do wieży. Zdążyłam się zorientować, że to ona jest centrum mocy Ravengaardu. Kiedy wchodziłam po wąskich, kręconych schodach, odniosłam wrażenie, że wszystko wokół mnie faluje od nadmiaru magii, ale nie było to uczucie nieprzyjemne. Czyżbym po tej okropnej nocy wreszcie dostroiła się do tutejszej energii? Dobrze by było.

Weszłam na samą górę, na coś w rodzaju tarasu widokowego. Rzuciłam okiem na dziwne linie na posadzce, wytarte pozostałości zagmatwanych znaków. Pomyślałam, że przyjrzę się im później. Tymczasem oparłam się o poręcz i zapatrzyłam się w chmury.

Przyszło mi do głowy, że być może, lata temu, tak samo stała tutaj moja młoda, dumna matka. Czy myślała o tym, że niedługo stąd odejdzie? Zawsze miała talent do unieszczęśliwiania ludzi. Ja sama pamiętałam co najmniej pięciu mężczyzn, których uwodziła i porzucała. Jako dziecko nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego z przerażającą wręcz regularnością przenosimy się z domu jednego faceta do drugiego. Jak to matka mi tłumaczyła, w żadnym ze swoich kochanków nie potrafiła znaleźć pokrewnej duszy.

- A teraz ja ponoszę tego konsekwencje! - powiedziałam do siebie.

- Czego konsekwencje, księżniczko?

Odwróciłam się gwałtownie. Oczywiście był to poeta, który jakimś cudem przywlókł się tu za mną, a ja nie usłyszałam nawet skrzypienia schodów.

- Przecież mówiłam, że chcę być sama. Mówiłam?

- Mówiłaś, moja muzo. Toteż przyszedłem umilić ci samotność.

Z podobnym efektem mogłabym chyba dyskutować z nogą od stołu. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę.

- Ja tu pracuję - powiedziałam z miną, która w założeniu miała być promiennym uśmiechem.

- Nie będę przeszkadzał. Czy mi się wydaje, czy ostatnio mnie unikasz?

- Ależ skąd, jak mogłoby ci to przyjść do głowy?

- To dlaczego siedzisz tutaj sama i patrzysz w chmury?

- Bo są ładne - powiedziałam zgodnie z prawdą. - Jak nie masz co ze sobą zrobić, to mogę pobawić się w twoje natchnienie. Napisz poemat o księżniczce, przez którą faceci popadają w obłęd.

Przez chwilę panowała niezręczna cisza.

- Coś cię martwi, prawda? - zapytał wprost. - I nie mów tylko, że nie.

Uznałam, że jest jeszcze trochę za wcześnie na przedstawianie mu prawdziwego powodu mojego pobytu tutaj.

- Po prostu ten zamek źle na mnie działa - wymyśliłam na poczekaniu, wcale aż tak bardzo nie mijając się z prawdą.

- W takim miejscu człowieka nachodzą dziwne sny...

O, a więc nie tylko mnie śniło się coś niezwykłego? Dobrze wiedzieć. Moc Ravengaardu nie próżnuje. Zaczęłam podziwiać Maiandrę. Wytrzymać sześć wieków w takim miejscu...

- Nie podoba mi się tutaj - powiedział jeszcze Aleksander. Jakoś nie miałam ochoty dłużej ciągnąć tego tematu.

- Gdzie jest Ilayde? - zapytałam. No właśnie, co takiego mogło ją odciągnąć od towarzyszenia poecie?

- Z tą dziwną kobietą, ogląda srebra. Mówi, że najchętniej zostałaby tutaj do końca życia.

- Trzeba jej było uświadomić, że nieprędko by się tego końca życia doczekała. Wiecznie młoda i piękna, tfu, to musi być straszliwie nudne.

- Nareszcie uśmiechasz się szczerze. Dlaczego nigdy wcześniej tego nie widziałem?

Wzruszyłam ramionami.

- Nie mam pojęcia.

I wtedy usłyszałam kroki. Ktoś wchodził na górę. Odwróciłam się. Intuicyjnie wyczułam, kto to jest.

I miałam rację. Młody, wysoki mężczyzna, ubrany na czarno. Miał bardzo jasną skórę i przenikliwe, ciemne oczy. Jak Maiandra. Bardzo do niej podobny.

- Moonlight? - zapytał cicho, nie spuszczając ze mnie wzroku.

- Tak... - odpowiedziałam odruchowo. - To znaczy, nie! Nie ta, o której pan myśli... Och.

Aleksander wziął mnie za rękę. Dziwnym trafem nie miałam nic przeciwko. Skoro już uparł się, żeby zgrywać mojego wielbiciela i zamierza robić to porządnie, nie mam zamiaru mu w tym przeszkadzać.

- Czego pan sobie życzy od tej pani?

Po tak postawionym pytaniu byłam pewna, że mężczyzna w czerni po prostu się roześmieje. Ale nie. Powiedział głosem, w którym wychwyciłam lekkie brzmienie rozpaczy:

- Moonlight, wrócisz do mnie?

- Księżniczko, czy coś cię z tym panem łączy?

- Pośrednio - odrzekłam, wyrwałam się Aleksandrowi i zbiegłam po schodach. Niech tam "moi" panowie sami załatwiają między sobą te sprawy. Ciekawe, do czego dojdzie, bo zazdrość widziałam zarówno w oczach Aleksandra, jak i tego, jak mu tam, Gilberta.

Poszłam z powrotem do zamku, modląc się, żeby pozabijali się nawzajem i w ten jakże prosty sposób za jednym zamachem uwolnili mnie od dwóch męczących problemów.

- Podsumujmy... - zaczęła Ilayde, siedząc na moim łóżku i bawiąc się włosami. Właśnie opowiedziałam jej szczegółowo o wszystkim. - Punkt pierwszy, masz zakłócić magiczne pole zamku, żeby wyrwać Gilberta z macek ach-jakże-tragicznych-wspomnień. Punkt drugi, twoja matka była tu kiedyś, czemu zawdzięczamy to całe zamieszanie... i prawdopodobnie pojawienie się ciebie.

- Wątek jak z kiczowatego romansu, co? Bądź łaskawa go nie rozwijać, moja droga.

- A co! Może to nie jest romantyczne? Córko mezaliansu, ty to masz talent do wplątywania się w różne historie...

Rzuciła we mnie poduszką.

- Zazdrościsz?

- A jak ci się wydaje? Zaraz, zaraz, na czym to ja skończyłam? Aha, punkt trzeci - Aleksander jest zazdrosny!

- Czy mi się wydaje, czy słyszę w twoim głosie nutę mściwej satysfakcji?

- Przestań się wygłupiać i udawać, że nic nie widzisz! Przecież on jest w tobie absolutnie zakochany.

- Jego problem. Wybacz, ale nie gustuję w tego typu facetach.

- No a Gilbert? Jak ja go wczoraj zobaczyłam... Moony, wy jesteście dla siebie stworzeni! I on też jest o ciebie zazdrosny.

- Przecież miałam wspaniałą okazję się o tym przekonać. Dobrze, że nasz poeta popisowy wrócił tylko z urażoną dumą, a nie z podbitym okiem, albo coś. Ale są i dobre strony. Nie odezwał się do mnie ani słowem.

- Cyniczna jesteś, Moony, wiesz?

- No raczej.

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju zajrzała Maiandra.

- Ja bym chciała porozmawiać...

- Proszę, proszę - zachęciłam ją. - Koleżanka wie o wszystkim, proszę się nie krępować.

Maiandra usiadła obok nas i westchnęła.

- No właśnie... Moonlight, czy już się zastanowiłaś? Naprawdę boję się o mojego brata...

- Coś wymyślę. Zastanawiałam się nad zakłóceniem pola zamku. Póki co szukam sposobu i słabego punktu. Czy coś.

- To dobrze... Tylko ja myślałam o czym innym.

- Tak? - spojrzałam na nią podejrzliwie.

- Żeby on mógł wyrwać się z mocy zamku, musiałby zapomnieć o Evelyn...

- Albo zapomnieć o niej, żeby wyrwać się z mocy zamku - dodałam sucho. O co jej może chodzić? Powoli zaczynałam się domyślać.

- Moonlight, pomóż mu zapomnieć. Jesteś tak podobna do swojej matki, czuję się, jakbym znów patrzyła na Evelyn...

- Czyli? - przerwałam jej.

- Nie domyślasz się? - wtrąciła się Ilayde, tłumiąc śmiech. - Zastąp Gilbertowi jego utraconą ukochaną! Po co miałby zatracać się w świecie snów, skoro w świecie rzeczywistym ma swoją...

- Milcz! - ucięłam krótko. - Proszę pani, dziękuję za radę, ale wolę moje sposoby. Nawet gdybym przez najbliższe dwadzieścia pięć lat miała chodzić wokół tego zamku i próbować odwrócić jego energię!

Maiandra zbladła jeszcze bardziej, o ile to w ogóle jest możliwe. Wyszła bez słowa.

- No wiesz co... - jęknęła Ilayde. - Ty to masz talent do unieszczęśliwiania ludzi...

- To samo myślę o mojej matce - prychnęłam ze złością. - A teraz idę do wieży. Przeprowadzać naukowe badania. Proszę mi nie przeszkadzać. A Aleksander to niech mi się na oczy nie pokazuje, bo łeb ukręcę! Jasne?

- Jasne... Jak zwykle, im bliżej pełni, tym gorszy masz nastrój.

- Wydaje ci się, moja droga. Wydaje ci się.

Uklękłam przy dziwnych, ledwo widocznych liniach. Tworzyły ośmioramienną gwiazdę, dokoła której widniało kilka rzędów trudnych do odczytania znaków. Czyżby jakieś inkantacje? Bo na święte runy mi to nie wyglądało.

Położyłam dłoń wewnątrz kręgu, aby lepiej wyczuć wibracje. Wciąż nie przestawałam myśleć o sposobie na zakłócenie przepływu energii w Ravengaardzie. Jeśli mi się nie uda, mogę utknąć tu na wieki z facetem, który bierze mnie za moją własną matkę. Maiandra nie wypłaci mi się do końca życia...

Nagle zerwał się wiatr. Zdążyłam zauważyć, że symbole zajaśniały białym światłem, po czym - przy towarzyszeniu oślepiającego błysku - opuściłam taras widokowy na wieży.

Dłuższa chwila minęła, zanim zorientowałam się, dokąd przeniósł mnie ten teleport. Przede wszystkim było mokro. I zimno. I ciemno. Siedziałam w wodzie głębokiej do kostek. Poderwałam się na równe nogi i wypowiedziałam odpowiednią inkantację. Zimne, bladoniebieskie światło lunarnego klejnotu pozwoliło mi ocenić sytuację. Pomieszczenie z kopułą! Zdziwiłam się tylko, że zamiast jeziora zaserwowano mi płytką kałużę. Chociaż z drugiej strony, może to i lepiej...

We śnie jezioro zdawało mi się nie mieć brzegów, ale teraz obeszłam całą salę kilkakrotnie, wzdłuż czarnych ścian.

- Co to ma być, no... - narzekałam, brodząc w wodzie i po raz siedemnasty oglądając idealnie gładkie ściany. Tafla "jeziora" również była nieskazitelnie gładka. Spróbowałam nawiązać kontakt z Maiandrą, ale tutaj nasza telepatia nie działała. Albo Czarna Dama była zbyt daleko, albo... przesunięcie międzywymiarowe? A kto powiedział, że to dziwne miejsce ma być materialne?

A może to tylko sen? Jeśli tak, to gdy tylko się obudzę, pakuję torbę i wynoszę się stąd. Bardzo dobrze, że nie mam żadnych traumatycznych wspomnień z przeszłości, żeby mnie prześladowały. Jeszcze skończyłabym jak Gilbert.

Ledwo o tym pomyślałam, a coś zaczęło się dziać. Powierzchnia jeziora wzburzyła się. Na środku wystrzelił monumentalny słup wody, sięgający niemal sklepienia. No, no, ładne efekty - pomyślałam z podziwem. W jednym momencie wszystko ucichło, a tam, gdzie jeszcze przed chwilą wypadłam z teleportu, stał główny powód całego zamieszania, w którym, zdaniem Maiandry, powinnam w tempie natychmiastowym się zakochać.

- O, witam - powiedziałam, starając się wyglądać w miarę godnie, co wcale nie jest takie proste, jeśli od godziny kręci się w kółko w zdecydowanie zbyt chłodnej kałuży. - Jak miło znów pana widzieć.

- Chciałbym cię przeprosić - powiedział cicho, podchodząc do mnie stanowczo zbyt blisko. - Za to wczorajsze. Nie gniewasz się?

Nie odpowiedziałam, zdziwiona tak nagłą zmianą w jego zachowaniu.

- Byłem pewien, że jesteś Evelyn. Jesteś do niej bardzo podobna...

- A widzisz, mam pecha - rzekłam, wzruszając ramionami. - Nie możesz o niej zapomnieć?

- Nie tutaj. Tutaj ona wciąż żyje. Wciąż mogę z nią być. Mogę śnić sen o niej, bardziej realny niż rzeczywistość.

Beznadziejny przypadek. Nie po to tu jestem, żeby leczyć złamane serce. Przez tyle lat, przecież to podchodzi pod jakąś obsesję!

- Zimno mi - uzewnętrzniłam jedyne targające mną uczucie. - Co to właściwie jest za miejsce?

- Ravengaard. Na planie astralnym - powiedział zbity nieco z tropu tragiczny kochanek. - No właśnie, jak tu weszłaś?

- Drzwiami. Teleport był uchylony. Pewnie KTOŚ zapomniał zapieczętować. O ile to dziwne coś można nazwać teleportem...

- Można.

- Dziękuję za jakże wyczerpującą odpowiedź. - A można się stąd w ten sam sposób wydostać?

- Nie można.

- Dzięku... co?! Nie można?! Ty to zrobiłeś specjalnie! Otworzyłeś teleport bez przejścia wstecznego tylko po to, żeby mnie tu przenieść i... i...

Jakoś nie mogło mi przyjść do głowy nic odpowiedniego. A nawet gdyby przyszło, to chyba nie odważyłabym się tego powiedzieć głośno. Gilbert był smutny. Chyba nawet zrobiło mi się go żal. Przez chwileczkę, ma się rozumieć.

- Ten teleport zawsze działał w jedną stronę - powiedział cicho. - Z powrotem jest inny sposób. Trzeba samemu otworzyć przejście.

- Nie potrafię. Aż tak utalentowana nie jestem.

- Weź mnie za rękę.

Po krótkiej chwili wypełniłam jego polecenie. Wszystko jest lepsze niż sterczenie tutaj w charakterze nieudolnej eksploratorki wież i wybrakowanych teleportów.

Przyciągnął mnie stanowczo zbyt blisko siebie.

- Łapy przy sobie! - ostrzegłam, jednocześnie upajając się zapachem jego ubrania.

- Nie denerwuj się.

Otoczył nas słup wody. Po chwili znaleźliśmy się na wieży. Wyzwoliłam dłoń z jego uścisku.

- Dziękuję. A teraz wybacz, że cię zostawię.

Nie patrząc na jego minę, pobiłam rekord świata w biegu po schodach. Nie zwolniłam nawet wtedy, kiedy już znalazłam się w zamku. Odetchnęłam z ulgą dopiero wtedy, kiedy zatrzasnęłam za sobą drzwi do łazienki, do której wpadłam jak po ogień. Napotkawszy zdziwiony wzrok Ilayde, która właśnie opiłowywała sobie paznokcie.

- Wyglądasz, jakbyś łaziła po kałużach. A wcześniej do jednej z nich wpadła - poinformowała mnie, to pewnie tak na wypadek, gdybym nie wiedziała. - Goni cię ktoś?

- Tak, łaziłam po kałuży, jednej, wielkiej, tak, najpierw w nią z wielkim hukiem wpadłam i tak, goni mnie, domyśl się, kto. No chyba, że mu się znudziło.

Jej wzrok, będący jednym wielkim znakiem zapytania, mówił wszystko.

- Moony, gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że zwariowałaś.

- To uznaj, że mnie nie znasz. Tak będzie dla ciebie łatwiej.

Nareszcie mogłam zanurzyć się w wannie po brzegi wypełnionej gorącą wodą. Tymczasem Ilayde dłuższy czas milczała, zapewne zastanawiając się, które pytanie zadać najpierw.

- Gdzie byłaś?

- Na wieży. I w miejscu, które co poniektórzy nazywają planem astralnym. Ale to bardziej skomplikowane. On tam sobie egzystuje jako odrębna czasoprzestrzeń.

- Odrębna?

- Odrębna. Mokra. I zimna. Jeśli zobaczysz jakiś otwarty teleport, omijaj go szerokim łukiem. No chyba, że masz ze sobą kalosze.

- Absurdalne.

- Ravengaard. Gramy w skojarzenia?

- Aha... No a on? Dlaczego uciekałaś?

- Posłuchaj, ten facet ma obsesję. W normalnych warunkach już dawno by o wszystkim zapomniał, ale nie tutaj! Rozumiesz, tu sny są realniejsze niż rzeczywistość. Nawet te na jawie. On chce śnić o niej bez końca, granica mu się zaciera, no i wiesz co będzie, jeśli nie uda mi się tego odwrócić.

- Ale co on ci zrobił?

- Póki co, nic. Gadał całkiem do rzeczy. I trzymał mnie za rękę. Nie podniecaj mi się tutaj, to była konieczność. Ja ci mówię, on nie znalazł się tam przypadkiem. Chociaż, gdyby nie on, pewnie dalej tkwiłabym w tej kałuży.

- Musisz powiedzieć o wszystkim Aleksandrowi. On się zamartwia. Myśli, że Gilbert to... wiesz.

- On się zamartwia? Bo uwierzę!

Tym razem ja w nią rzuciłam. Mydłem. Zręcznie się uchyliła.

- Ilayde, moja droga, zrób coś dla mnie. Kiedy już się stąd wyniesiemy, niemożebnie bogate, i zaczniemy wreszcie prowadzić normalne życie, koniecznie mi o czymś przypomnij.

- Hmm?

- Że muszę nauczyć się, jak otwierać takie różne przejścia i pojawiać się znienacka, dajmy na to, w słupie ognia. Jakby na to nie patrzeć, to jest bardzo pożyteczna umiejętność.

Schody. Strome, prowadzące we wszystkie kierunki. Setki, tysiące, miliony stopni. Na podeście w połowie schodów stałam ja. To sen - pomyślałam. Ale i tak coś mnie niepokoiło. Znalazłam się tutaj tak nagle, że nie wykluczałam, iż to raczej sprawka jakiegoś podstępnego teleportu, niż sen. Te czasoprzestrzenie czasami tak się na siebie nakładają, że człowiek nie zna dnia ani godziny, kiedy któraś spadnie mu pod nogi.

Spojrzałam w dół. Pode mną rozciągał się Ravengaard. Schody prowadziły do tarasu widokowego wieży w ogrodzie. Nagle ktoś objął mnie wpół. Poczułam znajomy zapach i wciągnęłam go głęboko do płuc.

- To mój sen - odezwała się ta rozsądna część mnie.

- Nie spadnij - rzekł Gilbert tym cichym, smutnym głosem. - Kiepska z ciebie czarodziejka, skoro wszedłem do niego bez problemu. Myślałem, że kto jak kto, ale ty będziesz się przed tym zabezpieczać.

- Nie będę - wyszeptała ta część mnie, nad którą umysł nie panował. Ta rozsądna w tej właśnie chwili zmarła śmiercią naturalną. Ja płakać za nią nie będę.

Dotyk jego dłoni na moim policzku. I ta chęć, żeby przestać myśleć o czymkolwiek, żeby na wieki trwała jedna chwila.

- Pomóż mi. Wiem, że po to tu jesteś.

- Nie potrafię.

- Potrafisz...

I wskazał dłonią na niebo, gdzie na tle granatowego aksamitu widniała okrągła tarcza księżyca. Tak wielka, że zdawało się, iż sama mogę wyciągnąć rękę, dotknąć jej...

I wrócić? Czy o tym wtedy pomyślałam? Wrócić tam, gdzie nigdy nie byłam, ale gdzie powinno być moje miejsce? Przecież nigdy nie miałam domu...

- Zostań tu ze mną, Evelyn. Arisa...

- Zostanę - szepnęłam, zaciskając powieki, aby na zawsze zatrzymać pod nimi blask księżyca.

Gdy je otworzyłam, sen się skończył. Przez okno wpadały promienie wschodzącego słońca, a serce waliło mi jak oszalałe. Nie myśląc o tym, co robię, szybko się ubrałam i pobiegłam do Ilayde.

- Śpię - jęknęła z głową pod kołdrą. - Ciemno jest, nie widzisz? Noc.

Dość brutalnie zerwałam z niej kołdrę i uświadomiłam jej tym samym, że słońce wzeszło już kilka minut temu.

- On przesadza - oznajmiłam poważnie. - Wynosimy się stąd.

- Co? Kto? Bo ja ci zaraz powiem, kto przesadza.

- Milcz. Wiesz, co on zrobił? Wszedł do mojego snu!

Ilayde zsunęła się z łóżka, ziewając.

- Czy to ty nie przesadzasz? Ten zamek źle na ciebie działa. Ja rozumiem, że dziś jest pełnia, ale żeby rzucać się na ludzi przed świtem...

- Ja się nie rzucam - rzekłam odruchowo i zamyśliłam się. - Zaraz, coś ty powiedziała?

- Ja? Nic - wymamrotała niezbyt przytomnie. - Ja się dzisiaj nie wyśpię... Pełnia, jeśli o to ci chodzi. Dzisiaj. Nie udawaj, że nie wiesz.

- Pełnia... - zaczęłam kojarzyć fakty. - On pokazał mi księżyc... Był tak blisko... Gilbert, nooo! Powiedział, że potrafię mu pomóc...

Ilayde z nieciekawą miną przysłuchiwała się temu wygłaszanemu półgłosem monologowi.

- Może ty się jeszcze wyśpij... Albo faktycznie stąd zwiewajmy, zanim mi tu do końca zwariujesz.

- Nie, stój! - wykrzyknęłam. - Mam!

- Nie martw się, nigdzie się nie wybieram. Co masz?

- Rozwiązanie. Mam rozwiązanie naszego problemu. Ilayde, ty przecież genialna jesteś!

- Wiem. Mogę iść spać?

- Nie, masz mnie słuchać. Mam sposób na chwilowe zakłócenie tego przeklętego pola, które namieszało w głowie temu romantycznemu kochankowi. Problemem było zdobycie odpowiednio potężnej mocy, prawda? A ja wykorzystam fakt, że podczas pełni mój aktywizuje się. Jeśli go odpowiednio pobudzę...

- Wysadzisz nas w powietrze - dokończyła za mnie Ilayde. - Nie pamiętasz już, jak to było, kiedy podczas ostatniej pełni wymyśliłaś, żeby rozpalić ognisko? Magią właśnie? Poszedł cały las, ledwo żeśmy zdążyły uciec.

- To był wypadek przy pracy. A teraz uwolnię całą energię...

- Czego nigdy nie próbowałaś i czego wolę nie oglądać w twoim wykonaniu.

- W sposób całkowicie kontrolowany!

- A to równa się rozwaleniu tej i kilku najbliższych czasoprzestrzeni. Dobranoc - ze stoickim spokojem dokończyła Ilayde i padła w pościel.

Jak zwykle we mnie nie wierzy. Ja zresztą również powoli dochodziłam do wniosku, że to, co planuję, do najbezpieczniejszych zabaw nie należy. Ale wiedziałam, że tylko moc wyzwolona podczas aktywacji klejnotu może być odpowiednia, o ile oczywiście uda mi się nad nią zapanować... Ale uznałam, że o to zamartwię się później.

Na korytarzu wpadłam na Aleksandra. Dosłownie. Tym razem nie było sposobu na dyskretne zniknięcie mu z oczu.

- Podobno mówiłeś z Gilbertem - zaczęłam bez ogródek, nie dając mu dojść do głosu. - Nie wiem, dlaczego się na mnie boczysz, ale wiedz, że nie mam nic przeciwko temu.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - zapytał zgryźliwie, bynajmniej nie poetycznie. - Teraz już wiem wszystko. Jesteś mu przeznaczona, tak?

- Takich bzdur ci naopowiadał? - roześmiałam się. - A jeśli nawet byłaby to prawda, co byś zrobił? Przecież między nami nic nie ma.

Poeta zbladł nagle.

- Jak to... nie ma? - wydusił z siebie wreszcie. - To ja bym tobie... nieba przychylił, a ty...

Wzruszyłam ramionami i uciekłam, modląc się, żeby nie usłyszeć jego kolejnych słów. Za kogo on mnie ma? Co on sobie wyobraża? To wszystko przez moc tego zamku. Trzeba działać, i to szybko. Skoro okazja nadarza się już dzisiejszej nocy, nie ma co zwlekać.

Jeszcze przed południem opowiedziałam Maiandrze o moim planie. Czarna Dama kiwała głową w rytm moich słów. Zastanawiało mnie, ile zrozumiała z tego, co jej powiedziałam.

- Tej nocy? - zapytała tylko.

- Tak. Dokładnie w momencie, kiedy księżyc wejdzie w fazę pełni. Według moich obliczeń nastąpi to o północy.

- Kiedyś powiedziałaś - wskazała palcem na błyskotkę na mojej szyi - że go nie używasz.

- Bo zazwyczaj tego nie robię - nie wiadomo dlaczego zmieszałam się. - Po pierwsze, odpowiednio pobudzony może wyzwolić dużą moc, zwłaszcza podczas pełni. Do tej pory rzadko tego potrzebowałam. Po drugie - boję się, czy uda mi się nad tym zapanować.

Maiandra uniosła brwi w niemym zapytaniu.

- Wszystko właśnie dlatego, że jestem półkrwi Selenitką - powiedziałam cicho, patrząc na swoje dłonie. - Czuję, że jestem związana z księżycem, moja aura reaguje na jego fazy. Podczas pełni moja moc jest silniejsza niż w pozostałe dni. Ale czuję, że czegoś brakuje. Czasami mam wrażenie, że nie panuję nad tym wszystkim, że... że usiłuję podnieść igłę leżącą na tafli lodu. Że gdybym była czystej krwi, wtedy to wszystko wyglądałoby inaczej. Bywa, że ta moc wymyka mi się, ucieka. I boję się, że tym razem nie dam rady nad nią zapanować.

- Uda ci się - rzekła Maiandra głosem pozbawionym emocji. - Musi ci się udać, jeśli płynie w tobie krew twojej matki. Jesteś dla nas jedynym ratunkiem.

- Wiem - powiedziałam, podnosząc wzrok. Jakoś wcale mnie to nie pocieszyło...

To nie koniec zaskakujących wydarzeń tego dnia. Najwyraźniej znudzona Ilayde wpadła na pomysł. Jeden z tych jej słynnych pomysłów, które napadają ją nie wiadomo kiedy i po co. Chyba tylko po to, żeby dręczyć człowieka.

- No wiesz, to trzeba zrobić uroczyście - tłumaczyła mi, przymierzając przed lustrem swoją suknię i eksperymentując z makijażem, czego efekty były piorunujące. Niekoniecznie w pozytywnym sensie.

- Dlaczego? - zapytałam tylko, z nadzieją, że nie odbierze tego jako wezwania do burzliwej dyskusji.

- Bo to takie romantyczne! Mroczne zamczysko, zakochany w tobie książę pragnący wyrwać się spod mocy straszliwego czaru... I ty! - powagę swoich słów podkreśliła tak gwałtownym ruchem ręki, że gdybym nie cofnęła się o krok, niechybnie bym oberwała.

- Ja?

- Jako jego wybawicielka, ma się rozumieć! Piękna i szlachetna... A Gilbert...

- Wtedy już nie będzie we mnie zakochany - przerwałam jej. - Bo przestanie mylić mnie z moją matką. I bardzo dobrze.

- Dziwna jesteś - Ilayde wzruszyła ramionami. - To będzie takie romantyczne...

- Zwłaszcza, jeśli tego nie przeżyję - dokończyłam i wyszłam z pokoju, nie oglądając się na przyjaciółkę.

- Zaczekaj! - zawołała po chwili osłupienia i pobiegła za mną, zatrzymując mnie w korytarzu. - Będzie uroczyście. Bo ja tak chcę, rozumiesz? Urządzimy sobie piknik w ogrodzie. Zrobisz iluminację. A o północy... rzucisz zaklęcie... To będzie piękne, prawda? Proszę...

Przemowa ta, rozpoczęta w tonie rozkazującym, a zakończona w żałosno-błagalnym, zrobiła na mnie spore wrażenie. Zgodziłam się. Na twarzy mej przyjaciółki pojawił się rozbrajający uśmiech. Pomyślałam, że Maiandra i Aleksander nie będą mieć nic przeciwko. I Gilbert...

Gdy zmierzchało, wszystko było już gotowe. Maiandra zachowywała się zupełnie inaczej niż zwykle - nie była sztywna i spięta, odniosłam wrażenie, że jest w niej coś z młodej dziewczyny. Biegała między zamkiem i ogrodem, szeleszcząc suknią i po raz pierwszy dane mi było zobaczyć, jak posługuje się magią. Wyczarowała kilkanaście bladobłękitnych, zimnych płomyczków, które zawisły w powietrzu, pogrążając ogród w jasnej poświacie, która kojarzyła mi się ze światłem księżyca w pełni...

A kiedy Maiandra tylko skinęła głową, płomyczki rozedrgały się i zaczęły wydobywać z siebie cichy, delikatny dźwięk dzwonków.

- Gdzie Gilbert? - zapytałam cicho, korzystając z tego, że Ilayde i Aleksander jeszcze nie zeszli do ogrodu. W jednej chwili Maiandra spoważniała.

- W takie noce jak ta... - szepnęła, ukrywając się w cieniu, jak gdyby chciała, abym nie widziała jej twarzy - cierpi podwójnie. Pełnia tak silnie przypomina mu o Evelyn... nie wiem, kiedy przyjdzie.

Zaraz potem w ogrodzie pojawiła się Ilayde, spowita w chmurę błękitnych i różowych koronek, prowadzona pod rękę przez Aleksandra. Co za błazenada - pomyślałam i przypomniałam sobie, że sama uległam błaganiom Ilayde i włożyłam sukienkę...

Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam z tego wieczoru. Przy pierwszej nadarzającej się okazji opuściłam towarzystwo i zaszyłam się w najdalszym krańcu ogrodu, w jakimś zapuszczonym zakątku, który wyglądał, jak gdyby od lat nie tknęła go ludzka stopa. Tu już nie było widać ścieżki, całkowicie zarośniętej. Usiadłam między ścianami zieleni, przetykanej kwiatami swobodnie rosnących dzikich róż, krzewów o delikatnych, splątanych gałązkach. Starałam się nie patrzeć w stronę wieży, chociaż wyraźnie - zbyt wyraźnie - wpływała na mnie jej obecność. Czułam się jak uczennica przed ważnym egzaminem, niemająca pewności co do pomyślnego wyniku tegoż - niemająca pewności co do czegokolwiek.

Moje myśli krążyły daleko, gdzieś w pobliżu zwieńczonego czarną, nieprzeniknioną kopułą, wyjątkowo irytującego miejsca gdzieś na granicy... sama nie wiem czego, w każdym razie bardzo ładnie to brzmi. Chyba dość eufemistycznie to ujęłam, bo w Ravengaardzie słowo "granica" ma zupełnie inne brzmienie niż w jakimkolwiek innym miejscu.

Usłyszałam, jak ktoś przedziera się przez krzaki, ale nawet nie podniosłam wzroku. Niespecjalnie interesowało mnie, kto to taki.

- A myślałaś, że cię tak zostawię?

Oczywiście, Aleksander. Tylko westchnęłam, a on usiadł obok mnie.

- Niech ci się nie wydaje, że ja nic nie wiem. Masz jakąś robotę do wykonania, właśnie tej nocy, prawda? Dla tego mężczyzny?

Skinęłam głową i wymamrotałam coś na kształt odpowiedzi twierdzącej.

- Nie wnikam w to...- ciągnął.

- Proszę bardzo! - nie wytrzymałam, zrywając się na równe nogi. - Bardzo chętnie ci wytłumaczę. Wysadzę ten zamek w powietrze. Rozłożę go na części pierwsze, każdy kamień osobiście rozkruszę obcasem dopóki się nie upewnię, że granica przesunęła się o przynajmniej kilka czasoprzestrzeni. Teraz już wiesz, idź do nich, recytuj im wiersze, a przy okazji powiedz, że aż do północy mnie nie zobaczą.

Zniknął bez słowa, szybciej niż się tego spodziewałam. Znów zostałam sama. Zmrok zapadł całkowity. Minuty mijały, przemieniając się w godziny. Patrzyłam na księżyc, wznoszący się coraz wyżej ponad horyzont. Wreszcie, kiedy dotarło do mnie, że ta chwila nadeszła, udałam się do wieży. Nie podniosłam głowy, przechodząc obok Aleksandra, Ilayde i Maiandry. A oni milczeli, rozumiejąc chyba powagę sytuacji.

Powoli wchodziłam po schodach. Ja byłam gotowa - wieża chyba też. Znów czułam silne pulsowanie magicznego pola. Istotne było, abym dopasowała się do jego rytmu. W tym właśnie leżał problem - jeden błąd i energia zostanie skierowana nie tam, gdzie trzeba. Wolałabym nie myśleć, co wtedy się wydarzy.

Wreszcie dotarłam na szczyt wieży. Oparłam się o poręcz, przez chwilę wdychałam nocne, rześkie powietrze. Spojrzałam w dół. Między bladobłękitnymi płomyczkami krążyły ćmy, tajemnicze nocne motyle o śnieżnobiałych, zwiewnych skrzydłach. Wszyscy zwrócili wzrok na mnie. Maiandra, o twarzy poważnej i spokojnej, zupełnie jakby lepiej ode mnie znała się na tym wszystkim i była pewna, że mi się uda. Wierzyła we mnie. Ilayde zaciskała palce na różowych koronkach, patrząc na mnie wzrokiem pełnym ufności i lęku zarazem. Aleksander...

Gilberta wciąż nie było. Przez chwilę zastanawiałam się, co on tej nocy przeżywa - ale natychmiast odegnałam od siebie te myśli. Nie powinnam się tak rozpraszać, nie teraz. Ale, rozumiecie, w obliczu takiej sytuacji trudno było mi zachować całkowity spokój ducha.

Księżyc wisiał nisko, tuż nad moją głową, niczym olbrzymia lampa. Aż chciało się wyciągnąć ku niemu rękę. Ale to nie czas był na takie zabawy. Zdało się, że wszystko zamarło. Wiatr ucichł, przestały drżeć najdrobniejsze liście w koronach drzew. Nie było znać żadnego ruchu, jak gdyby czas zatrzymał się specjalnie dla mnie, pozwalając mi smakować i utrwalać sobie w pamięci tę jedną, najważniejszą chwilę. Skrzyżowałam więc ręce na piersi i zamknęłam oczy, odgradzając się od tego niezwyczajnego spokoju, co niby cisza na morzu niechybnie zwiastował burzę.

- Promieniu księżyca jasny, stoję na pomoście między światłem a cieniem. Czy słyszysz me wołanie?

Kryształ na mojej szyi zadrżał. Dotychczasowy spokój wokół mnie został przełamany, zaczęły uderzać we mnie, jedna po drugiej, fale magicznego pola zamku, który w ten sposób odpowiadał na moje poczynania.

- Pośród nocy czarnej jak nicość niosę do ciebie te słowa. Użycz mi swojej mocy, czekam w pokorze, gotowa...

Zerwał się wicher. Żeby nie stracić równowagi, musiałam obiema rękami oparłam się o poręcz. Ale nie mogłam stracić tchu, pod żadnym pozorem nie wolno mi było przerwać inkantacji! Teraz już bezczelnie krzyczałam wiatrowi prosto w twarz:

- Niech stanie się! Niech stanie się czar, niech zrodzi się moc, niechaj jej dostąpię! Promieniu księżyca, który dałeś mi życie...

Pomyślałam, że jako jedynie półkrwi Selenitka nieco mijam się w tym miejscu z prawdą, ale cóż... Wszystko rozwijało się pięknie, kryształ rozgrzewał się, część wstępna została odwalona. Wstępna, a zarazem najłatwiejsza. Skupiłam się na krysztale i zaczęłam powtarzać zaklęcie raz jeszcze - w języku mojej matki. Dopiero teraz zrozumiałam, jak wielką moc mogę wyzwolić, dokonując pełnej aktywacji kryształu. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie wymknie mi się z rąk...

Byłam już blisko ostatnich słów, a kryształ parzył moją skórę, gdy coś odwróciło moją uwagę. Nie myśląc o tym, co robię, obróciłam się na pięcie. Wiatr uderzył mnie w plecy. A przede mną stał Gilbert.

- Evelyn! - krzyknął. - Nie!

Nie byłam w stanie mu odpowiedzieć. Skończyłam inkantację. Kryształ otoczyła silna, złocista poświata, która zaczęła się rozszerzać. Po kilku chwilach objęła nas, wieżę, zamkowy ogród, cały Ravengaard - wszystko zalały potoki oślepiającego światła. A tam, gdzie dotarła poświata, wiatr zamierał, nikły wszelkie dźwięki. Wiedziałam, że to chwilowe. Przez tę krótką chwilę szumiało mi w uszach - a Gilbert przyciągnął mnie do siebie i pocałował.

Wtedy moc się uwolniła. Wybuch, seria błysków, mocne uderzenie, które pchnęło mnie na kolana. A kryształ... Płonął żywym ogniem. Ostatnie, co zapamiętałam, to dotyk dłoni Gilberta, wciskającego mi coś do ręki i jego przerażone oczy - i niebo wirujące nade mną.

Kiedy znowu otworzyłam oczy, zajęło mi dłuższą chwilę zorientowanie, się leżę na podłodze na szczycie najwyższej wieży Ravengaardu, ściskając w dłoni coś zimnego. To był pierścień. Srebrny pierścień z dużym, ciemnoniebieskim kamieniem, który, gdy się weń spojrzało, zdawał się mienić wszystkimi odcieniami błękitu. A gdy patrzyło się weń dostatecznie długo, można było dostrzec, ukrytą jakby za mgłą, sylwetkę Ravengaardu...

Przestałam zajmować się pierścieniem, wsunęłam go na palec i sprawdziłam umysłem przestrzeń wokół mnie. Była czysta. Żadnych cudzych myśli kłębiących się dookoła, żadnego niepotrzebnego napięcia, żadnego ładunku magii. Udało mi się? A i niebo powoli wracało do przyzwoitości i gwiazdy przestały kręcić się w kółko.

- Moony! - usłyszałam czyjś przerażony głos. Po schodach wbiegła Ilayde, podkasawszy falbaniastą suknię. Za nią kroczył Aleksander.

- Udało mi się? - upewniłam się, powoli wstając. Aleksander rzucił się, aby mi pomóc. - Czy w zamku wszystko w porządku?

- To było okropne! - mówiła Ilayde. - Zerwał się taki straszny wiatr i było tyle światła! Coś się zmieniło, nawet ja to czuję, jest zupełnie inaczej, wiesz...

- Dobrze! - uspokoiłam ją. - Gdzie Maiandra, Gilbert? Był tu ze mną.

- No bo... - plątała się moja przyjaciółka. - Wtedy ta poświata...

- Ona usiłuje powiedzieć ci - rzekł Aleksander - że zniknęli.

- Co?! - krzyknęłam i zbiegłam na dół. Rozejrzałam się po ogrodzie. Ciemno, cicho, pusto. Jakaś zabłąkana ćma musnęła skrzydłami moją twarz.

- Spartaczyłam robotę! - krzyknęłam do Ilayde i Aleksandra, którzy podążali zaraz za mną. - Byli zbyt związani mocą zamku i przeszli na drugą stronę.

Usiadłam na kamiennym stopniu u stóp wieży i zaczęłam tłumaczyć:

- Byli tak bardzo blisko granicy, że przekroczyli ją, kiedy wszystkim zachwiałam. Stali się wędrowcami wśród snów, niematerialnymi istotami, żerującymi na cudzych snach... Musiałam stracić panowanie nad kryształem... Wtedy, na wieży... Tak, straciłam równowagę, kiedy Gilbert... Wszystko się zachwiało...

Nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej. Ukryłam twarz w dłoniach i zaczęłam płakać. Ilayde i Aleksander po prostu milczeli. Moja przyjaciółka przyglądała się pierścieniowi na moim palcu. Wreszcie poeta rzekł:

- No i cóż, koniec. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ułożyć o tym balladę.

I wtedy musiałam się uśmiechnąć.

Zapewne zaskoczę was jeśli powiem, że Ravengaard zmienił się bardziej, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Otóż nie tylko mieszkańcy tego niezwykłego zamku zniknęli, ale i te wszystkie bogactwa, które tak bardzo podobały się Ilayde. Po wspaniałym wyposażeniu komnat nie pozostał ślad - tylko puste, czarne i zimne ściany. Zupełnie jak gdyby wszystko to było tylko snem i ulotniło się jak mgła w chwili, gdy granica się przesunęła. A raczej gdy ja ją, dość niezgrabnie zresztą i nie bez skutków ubocznych, przesunęłam.

Aleksander powrócił do Orenii. Nie zajęło mi dużo czasu przekonanie go do tego kroku - wydaje mi się nawet, że po mojej brawurowej akcji na wieży zaczął się mnie bać. Lepiej późno niż wcale. Czyli najgorzej na tym wszystkim wyszła Ilayde - straciła i utkane z sennych marzeń skarby, co do których była pewna, że jakimś cudem staną się kiedyś jej własnością, jak i Aleksandra - co do którego zdawała się mieć podobne plany. Pocieszałam ją, że za tydzień zapewne o nim zapomni.

Znów ruszyłyśmy na trakt, jak zwykle bez wyznaczonego celu. Co ciekawe, gdy tylko zostawiłyśmy za plecami czarną sylwetkę Ravengaardu, nabrałam przekonania, że snem było wszystko co tam przeżyłyśmy i że gdybym obejrzała się przez ramię, nie dostrzegłabym bram, murów ani strzelistych wież. Jedyne co pozostało, to osobista satysfakcja z faktu, że przynajmniej wiem, kim był mój ojciec. Ale nie jestem pewna, czy z tą wiedzą stałam się szczęśliwsza.

Poprzedni rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.