Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Rzecz o Koronie

VI

Autor:Miya-chan
Korekta:IKa
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Fantasy
Dodany:2006-12-07 01:51:08
Aktualizowany:2008-09-23 21:41:08


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Kiedyś, podczas jednego z tych bardziej przygodowych odcinków Turnieju Gladiatorów, który osiągnął chyba największą oglądalność w swoich dziejach, zawodnicy musieli zmierzyć się ze stworzeniem zwanym „Neo-Quis". Miało toto ostre zębiska, fioletowe łuski i przypominało węża ze skrzydłami, długiego na kilka metrów. Fruwało nad przepaścią, ostatnią przeszkodą na drodze do zwycięstwa, a Soran był jedynym, który nie próbował się obok niego prześliznąć, tylko zmierzyć się w otwartej walce. Skoczył bestii na grzbiet i mając do dyspozycji tylko sztylet, pozbawił ją wzroku, przez co nie wiedziała, co i gdzie atakować, i rozpłaszczyła się o skałę. Pozostali zawodnicy - przeciwnicy - wykorzystali okazję i pobiegli naprzód; w końcu o to chodziło. Jednak Soran przeżył moment zaskoczenia, kiedy sam dotarł do punktu zakończenia przygody i zastał ich czekających z wyrazem podziwu na twarzach i odsuwających się z drogi, by sam potwierdził swoje zwycięstwo.

Potem co prawda został zrugany przez organizatorów Turnieju za zepsucie najdroższego potwora, ale koszty prędko zwróciły się z nawiązką.

To właśnie wspomnienie przyszło mu do głowy, kiedy celnie wylądował na twardym gruncie czyli na dachu jednego ze statków patrolowych, czując wiatr we włosach i przypływ adrenaliny w... No, właściwie wszędzie.

„Grunt" był może i twardy, ale nie pewny - chłopak ustał może przez sekundę, zanim opadł na niego całym ciałem, chwytając się mocno wolną ręką jednego ze skrzydeł. Tym razem miał ze sobą szablę, a przeciwnik nie był łuskowanym gadem, a raczej płaszczką... Choć tamten potwór, mimo bardzo realistycznego wyglądu, również krył w sobie tylko mechanizm. Z drugiej strony jednak miał tylko kły, podczas gdy patrolowiec mógł zaskoczyć bardziej morderczymi niespodziankami...

I przede wszystkim, gdzie to draństwo miało oczy?!

W pewnej chwili podleciał jeden z tych śmiesznych, szpiczastych stateczków. Przez przezroczysty dach Soran zobaczył wyraźnie pilotującego go pirata - tego z ciemnymi okularami, niewymawialnym imieniem i wiecznie znudzoną miną, teraz dla odmiany wściekłego. On też zauważył chłopaka i zaczął pospiesznie dawać mu jakieś znaki, a w końcu chwycił coś w rękę i zaczął bezgłośnie wołać. Soran zagapił się na niego ze zdziwieniem, a jeszcze bardziej się zdumiał, kiedy stateczek nagle zrobił salto i odleciał, ścigany - a raczej asekurowany - przez drugi, identyczny.

Chłopak musiał mocniej złapać się skrzydła, a szablę dla wygody wbić w jakąś szczelinę, bo patrolowiec, na którym się znajdował, nawrócił, przyspieszył i ruszył w pogoń. Jedynym słusznym wyjściem było zamknąć oczy i wczuć się w pęd, tak jak mu radził Hagane jeszcze w Zielonym Gaju, podczas nauki jazdy wojskowym ścigaczem.

- W którymś momencie przyzwyczaisz się i prędkość stanie się dla ciebie zupełnie naturalna - mówił wtedy - Więcej: trudno ci będzie na powrót zwolnić.

Soran zawsze pamiętał o radach przyjaciela, a wypełnianie ich było dla niego dziecinnie proste. I rzeczywiście, czuł, że coraz bardziej staje się jednością z wiatrem, że szybkość łagodnieje i maleje w... No, nie w oczach, ale w czymś tam. W ciele, może we krwi, która krążyła coraz spokojniej... O właśnie, oczy! Jak, u licha, dostać się do oczu tej bestii? Chłopak uniósł powieki i zobaczył, w co właściwie wbił ostrze swojej broni...

Uśmiechnął się do siebie i spróbował podważyć to szablą. „To" czyli klapę, pod którą przy odrobinie szczęścia mógł znajdować się mechanizm. Nie żeby było wygodnie robić coś takiego tylko jedną ręką i to podczas lotu, ale w końcu do wszystkiego się nadawał, prawda? Te słowa często słyszał od Hagane i zawsze zbywał je machnięciem ręki. Teraz jednak... Jakoś go zmotywowały. Po chwili przeszkoda zaczęła ustępować, aż wreszcie odpadła całkowicie - przyklejona była? A co pod nią? Jakieś rządki kolorowych guzików, jakiś ekranik? Soran właściwie nie miał nic do stracenia, dotykając jednego z przycisków...

Oj, chyba jednak miał i trochę się przeliczył. Patrolowiec posłał strumień energii prosto w kierunku stateczku z „Meluzyny", który na szczęście w porę zrobił unik... Tylko po to, by omal nie wpaść na pojazd towarzysza i na drugą maszynę wroga, ostrzeliwaną bezskutecznie przez działa piratów. Akurat kiedy jeden z amikiri wzleciał w górę, by uchronić się przed rozbiciem, trafił go błękitny pocisk mocy, wystrzelony ze statku...

- O żeż, to chyba moja... - syknął, ale nie dokończył, bo jego osobista bestia, jak już myślał o maszynie, zaczęła znowu strzelać, tym razem bez jego „pomocy". I w tym momencie przeniósł się myślami z powrotem na Arenę, znów był Gladiatorem ujeżdżającym skrzydlatego węża. Reszta świata jakby przestała istnieć. Niewiele myśląc, zaczął wciskać inne guziki, nie martwiąc się przy tym o siebie, a jedynie o uciekające sprzed nosa zwycięstwo. W Turnieju Gladiatorów nie można było zginąć - chyba, że się naprawdę o to starało - można było jednak przegrać. A przegrani mówili, że porażka to najgorsze, co ich spotkało. Tymczasem Soran nigdy... Nigdy dotąd...

Wrócił do rzeczywistości, uświadamiając sobie, że już nie leci z zawrotną prędkością. „Bestia" wisiała w powietrzu, obracając się tylko dokoła własnej osi. Zanim chłopakowi zakręciło się w głowie - musiał na nowo przyzwyczaić się do wolnego tempa - zobaczył, że trafiony amikiri nie został zniszczony, a tylko schwytany niczym w błękitną sieć, natomiast drugi podlatuje bliżej i otwiera szklany dach. Kobieta o starannie dopracowanym bałaganie na głowie, nie przejmując się siedzącym jej na ogonie drugim patrolowcem podniosła się z siedzenia pilota i, trzymając coś w ręce, przemówiła.

- Słyszysz mnie, Soran? - aż się wzdrygnął, słysząc jej głos tuż obok siebie. Nerwowo złapał za kieszenie spodni i w jednej z nich wyczuł niewielki przedmiot. Zaraz, zaraz, kiedy oni mu dali oídoprzekaźnik? Chyba już tego dnia, gdy dołączył do załogi...?

- Słyszę - powiedział z nieszczęśliwą miną, wyciągnąwszy urządzenie z kieszeni.

- Jeśli podprowadzę ci ten patrolowiec, zdołasz go zestrzelić? - zapytała piratka - Zdaje się, że do naszych dział dorwał się Sandberg, a on jest lepszym sternikiem niż kanonierem.

- Postaram się - obiecał, czując dziwną suchość w gardle. Prawie jakby się bał. P r a w i e.

Musiał sobie przypomnieć, którego przycisku użył za pierwszym razem, a czasu miał niewiele. Piratka dobrze zsynchronizowała swój lot - i lot pojazdu wroga - z leniwymi obrotami jego „bestii". Przy trzecim obrocie zdecydował się, zacisnął zęby i wcisnął guzik, który uznał za właściwy.

Odetchnął z ulgą, kiedy jego wybór okazał się słuszny.

Zestrzelony patrolowiec spadł w dół, a piratka - jak jej było na imię?! - podleciała do unieruchomionego towarzysza i wystrzeliła linę, która przyssała się do jego pojazdu. Oba amikiri zbliżyły się do „bestii"; z tego holowanego wyskoczył mężczyzna w ciemnych okularach i po chwili znalazł się obok Sorana.

- Jak ty zdołałeś wyłączyć zdalne sterowanie? - zdziwił się, patrząc na rzędy przycisków - Zakład, że nigdy wcześniej takiego nie widziałeś... Podobno głupi zawsze ma szczęście.

Chłopak skrzywił się, bardziej z żalu niż ze złości, ale tamten nie zwrócił na to uwagi.

- Nie jestem Nievesem, ale chyba to doprowadzę do „Meluzyny"... - powiedział przez zęby, przyglądając się mechanizmowi. I rzeczywiście, ubezpieczany przez towarzyszkę zdołał podlecieć patrolowcem do statku. Tam czekał już Uyanni, ciemnoskóry pirat z dredami, a także Nieves z dziwnym, różowo-błękitnym ptaszkiem na ramieniu.

- Na takim statku to chyba powinna być raczej papuga? - to było pierwsze, co przyszło Soranowi do głowy, kiedy stanął na pokładzie. Tamci dwaj spojrzeli na niego jak na wariata i wybuchnęli śmiechem, ale widać było, że są pod wrażeniem.

- Stary, masz szczęście debiutanta czy zawsze tak szalejesz? - Nieves podbiegł i klepnął go w plecy.

- Coś ty, on przecież jest bohaterem i gwiazdorem - roześmiała się rozczochrana piratka, która wysiadła już ze swojego amikiri i rozejrzała się wkoło - O, widzę, że Jayanti już czeka, kogo by uleczyć...

Uleczyć? Rzeczywiście, jakby na potwierdzenie jej słów, ptaszek zleciał z ramienia Nievesa i skierował się do skwaszonego typa w przeciwsłonecznych okularach. Który, nawiasem mówiąc, nie cieszył się z tego.

- Mam tylko siniaka na czole, obiłem się o Kuntheę! - opędził się od tej dziwnej pielęgniarki z groźną miną i natychmiast pobiegł do wnętrza statku.

- No tak, Cadeyrn to zawsze wie, co robić - Uyanni wyszczerzył zęby - Pójdzie do Ievy, ona mu podmucha, pogłaszcze, buzi da...

Kolorowy ptaszek podfrunął do drugiej z pacjentów, również tylko posiniaczonej, natomiast Sorana olśniło i spojrzał w górę, na zapomniane bocianie gniazdo.

- Chani, jesteś tam jeszcze? - zawołał - Widziałaś?

Nie słysząc odpowiedzi, błyskawicznie wspiął się do miejsca, gdzie wcześniej siedziała piegowata blondynka. Owszem, nadal tam była... Tyle że leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczami.

- Chani? - powtórzył, przypadając do niej i potrząsając - Chani, odezwij się!

- Dlaczego nie zwróciliście uwagi?! - zawołał rozpaczliwie w dół kilka sekund później - Ona zupełnie nie oddycha, nie ma pulsu, nic!!

- Przynieś ją tutaj - odpowiedziała nowa osoba na pokładzie, jak gdyby nigdy nic. Ten elegant, pierwszy oficer.

- Niby jak sam mam to zrobić?! Przecież nie będę z nią skakał!

- Jeśli nie żyje, to co jej za różnica? Lepiej byś oddał mi szablę - rzekł tamten ironicznie, wzruszając ramionami.

- Soran, widzisz tam takie pokrętło? - przynajmniej Uyanni się ulitował - Przekręć je, jeśli łaska.

Chłopak spełnił polecenie i z westchnieniem zawodu odkrył, że bocianie gniazdo zjeżdża w dół. Jeśli wszystko na „Meluzynie" było zautomatyzowane, to po co właściwie była ta żywa załoga?

Ponownie stanął na pokładzie z Chani na rękach. Skoro nie robili afery z jej stanu, to albo byli nieczuli, albo jednak żyła. Wolał myśleć, że jednak to drugie, ale i tak nie krył niezadowolenia.

- Grzeczny chłopiec - pochwalił go pierwszy oficer - Gratuluję udanej akcji, a teraz oddaj szablę. Jestem do niej przywiązany, jasne?

Soran prychnął i zwrócił mu broń, nie wypuszczając dziewczyny z ramion. Rozdrażniony odwrócił się i stanął oko w oko (chłodne, niebieskie) z Cirsą.

- Gdybyśmy wiedzieli, że tak się popisujesz, wyleciałbyś z tego statku wcześniej niż byś na nim stanął.

- Ej, nie przesadzaj - pohamował ją elegant - Wszyscy tutaj, poza tobą, rzecz jasna, od dawna tęsknili za takimi wyczynami.

- Sama pani widzi! - potwierdził Soran, zaskoczony tą nagłą solidarnością - Czy nie tak właśnie powinno być?

- Tak dobrze grasz swoją rolę, czy taki jesteś niemądry? - zapytała pani nawigator, ale nie czekała na odpowiedź, tylko zwróciła się do pierwszego oficera: - Panie Illéz, proszę ułożyć gościa z Ogrodu do snu, a potem przyjść do kapitańskiej kajuty. Jestem pewna, że kapitan Venaros już dała nauczkę panu Sandbergowi za to, co wyprawiał z działem.

- Cirso, kto tu właściwie jest starszy stopniem, co? - zaczął tamten, ale zmroziła go wzrokiem i odeszła.

- Taki los - skwitował - Lepiej się przyzwyczajaj, mały. I chodź, trzeba się zająć tą śpiącą królewną.

*

Lot przebiegał spokojnie, wręcz łagodnie - jakby pasażerowie „Diamond Night" wracali z pikniku, a nie z pola walki. Łatwo było zapomnieć, że gdzieś tam w dole nieznani wrogowie atakują miasto, więc Quellentha szybko zaczęła odpływać w beztroskę. Przynajmniej na tyle, na ile mogła, bo pewne rzeczy nadal jej w tym przeszkadzały... Pierwszą była oczywiście pamięć o misji od Królowej. Napojona i uspokojona winem, wypytała Edmé o jej brawurowy wypad do Trójkąta. Zielonowłosa mówiła o zmiennobarwnym niebie i niebezpiecznych wahaniach pola magicznego z entuzjazmem, który czarodziejce wydał się zupełnie nie na miejscu. Tak niewiele czasu minęło, a już tęskniła za cichą betelgezańską wieżą, jakby sama omal nie została zmieciona i zgnieciona przez szalejące tam moce - Edmé opowiadała naprawdę barwnie i obrazowo. Gdyby nie interwencja nieoczekiwanych sprzymierzeńców, z obu dziewcząt pewnie niewiele by zostało...

O, właśnie. Drugą przeszkodą była T'Surith, która co prawda przestała wbijać w nie wzrok, ale wiązało się to z faktem, że zaczęła je kompletnie ignorować. Najpierw przechadzała się powoli i z gracją, popijając wino i wpatrując się w martwy punkt, a wreszcie usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, jak do medytacji. Zamknęła oko i skoncentrowała się tak głęboko, że sprawiała wrażenie nieobecnej duchem. Gdyby jednak coś spróbowało zakłócić ten stan, zerwałaby się natychmiast, w pełnej gotowości - tak przynajmniej stwierdziła Quellentha i przez cały ten czas siedziała jak trusia, wciśnięta w fotel.

To Edmé zbuntowała się pierwsza. Wstała i ostentacyjnie zaczęła przeszukiwać pomieszczenie. Nie odmówiła sobie nawet zaglądnięcia pod fotele; dziwne, że nie podniosła stolika, by przyjrzeć się każdej nodze.

- Jeśli szukasz kamer, niczego nie wskórasz - usłyszała w pewnym momencie gardłowy głos T'Surith - Są ukryte pod permanentną iluzją.

- Permanentną iluzją? - Quellentha zapomniała, że miała siedzieć cicho - To jakaś specjalna?

- Wydawało mi się, że pełnisz funkcję nadwornego maga - kobieta rzuciła jej spojrzenie spod przymkniętej powieki. Nie było w jej tonie nagany ani sarkazmu, ale czarodziejka i tak poczuła się jak zrugana uczennica. Jakby znowu zapomniała odrobić pracę domową na któryś z najnudniejszych przedmiotów w szkole magii. Postanowiła wziąć się jednak w garść.

- W Aztodii nie można się n a u c z y ć sztuki tworzenia ułudy - powiedziała z mądrą miną - Jest ona przypisana wyłącznie rasie nuinet i wiąże się z wodą.

- Nie macie tu iluzji? - T'Surith wreszcie okazała jakiś ślad emocji - Przecież... Dobrze, wyjaśnię ci.

Na te słowa również Edmé usiadła, gotowa na wykład i równie zdziwiona tym, co powiedziała Quellentha.

- Mag może stworzyć iluzję i kontrolować ją, ale do tego musi być bez przerwy skoncentrowany - zaczęła kobieta w czerwieni, nieoczekiwanie smutniejąc - Jednak może również nauczyć się wytwarzać trwałe złudzenia, których nawet on sam już nie rozwieje.

- Wtedy to zadanie przypada łamaczowi iluzji - pokiwała głową zielonowłosa.

- To niesprawiedliwe! - Quellentha miała ochotę tupnąć nogą - Dlaczego nikt nie wpadł na to, żeby przywieźć z innych światów te tajemnice i podzielić się nimi z innymi adeptami wiedzy magicznej?!

- I dlaczego w ogóle powiedziałaś nam o tych kamerach? - nie dawała spokoju Edmé - Przecież ktoś tu wyraźnie nie chciał, żeby zostały odkryte, skoro nałożył te iluzje...

- Za to dostajecie złudzenie równych szans - stwierdziła enigmatycznie T'Surith, spoglądając na drzwi do kabiny pilota. Zobaczywszy, że czerwona (jakżeby inaczej) lampka nad nimi pulsuje, podniosła się z podłogi.

- Zbliżamy się do celu podróży - oznajmiła i podeszła do wiszącego na ścianie przekaźnika. Wzięła go do ręki z kamienną twarzą.

- P o b u d k a - powiedziała głośno, tonem jaki mógłby kruszyć diamenty, jakiego mogłaby użyć, skazując kogoś na śmierć. Zarówno Quellenthę jak i jej towarzyszkę przeszedł dreszcz. Obie wcisnęły się głębiej w fotele, gdy przeszła obok nich, kierując się do kabiny pilota.

- Już nas pozbawiasz swojego towarzystwa? - odważyła się zapytać Edmé.

- Lepiej by ktoś żywy siedział za sterem przy lądowaniu - wyjaśniła T'Surith - A nie lubię kiedy on przejmuje kontrolę.

*

Po ochrzanieniu Torrica z góry na dół Luz Águeda odczuwała przemożną potrzebę, by usiąść wygodnie w swoim fotelu i wychylić kielich likieru - nie cierpiała tego słodkiego paskudztwa i być może właśnie dlatego jeden łyk wystarczył, by przywrócić jej trzeźwość myślenia. Cóż, w tej chwili potrzebowała więcej niż łyku, choć wątpiła, że w rezultacie przestaną trząść jej się ręce. Jednak alternatywa w postaci ziołowej herbatki i pikantnych ciasteczek Dominica jakoś jej nie odpowiadała.

Pod drzwiami jej kajuty czekał Hagane, wyprostowany jak struna. Wyglądało więc na to, że miłe chwile z kieliszkiem trzeba będzie odłożyć... Przynajmniej do momentu, kiedy ten nowy i jej piraci - jakoś jeszcze nie umiała myśleć o Soranie jako o członku załogi - przyjdą by oficjalnie pochwalić się zwycięstwem. Zawsze przychodzili.

- Wejdź - z rozmachem otworzyła przed gościem drzwi, kłaniając mu się drwiąco. Skinął głową i przekroczył próg; szalik skutecznie zasłaniał dolną część jego twarzy, ale w oczach na ułamek sekundy coś błysnęło. Kiedy wskazała mu krzesło, usiadł bez słowa, nie zdradzając, z czym właściwie do niej przyszedł. Luz Águeda nie skomentowała tego; nadal czuła się jego dłużniczką za Cirsę, dlatego pozwalała mu być na „Meluzynie". Nie zamierzała jednak prosić by mężczyzna łaskawie się odezwał; po prostu usiadła, kładąc nogi na biurko i chwytając swój miniaturowy oídoprzekaźnik.

- Ieva, raport - zażądała twardo.

- Odnośnie czego konkretnie? - zapytał dziewczęcy głosik - Bo zdążyły już przelecieć wiadomości ze świata i pani ulubione słuchowisko o tych nieśmiałych zakochanych, ale widziałam też jak Nieves szedł do maszynowni z narzędziami, pewnie znowu coś rozkręcać...

- Dość, dość - dowódczyni przerwała ten słowotok - Atakują nas patrolowce Betelgezy, a ty chcesz mi streszczać słuchowisko?

- To my je atakujemy - czyżby w słowach Ievy zabrzmiała nuta złośliwego triumfu? - Najpewniej leciały zbadać, czy to faktycznie Holbroke przypuściło najazd na Płomienne Oko. Bo tak podawali w najświeższych wiadomościach, na kilku kanałach. A teraz przepraszam, ale Cadeyrn przyszedł, więc bez odbioru.

- No to się nie dowiedzą - rzekła Luz Águeda bezmyślnie, po czym wyłączyła przekaźnik i poszła po swój upragniony likier. Ha. Czyżby niezamierzenie opuściła poprzeczkę i załoga przestała ją traktować poważnie? Nawet ta różowowłosa pannica, czy raczej paniusia, choć to słowo do niej nie pasuje... Och, rzeczywiście, łyk nektaru bogów (tfu!) pomógł. Przypomniała sobie, że załoga nie jest bardziej bezczelna niż zwykle, a zamieszanie wywołał ten żółtodziób, który... Który przed chwilą skakał po patrolowcach wroga. Ale nie, postanowiła, że nie będzie się nim przejmować. Nawet jeśli jego ochroniarz siedział naprzeciwko i wpatrywał się jak sroka w gnat.

- Jaki interes miałaby Kruczowłosa w posyłaniu do Płomiennego Oka? - szepnęła do siebie.

- Na pewno nie jest to chęć wsparcia najeźdźców - odezwał się wreszcie Hagane.

- A niby co, pragnienie strzeżenia pokoju na Kontynencie? Sugerujesz, że pod tą przykrywką mogłaby zaatakować Holbroke? Powtórzyć historię Shauli?

- Ty to powiedziałaś - wysoki mężczyzna wzruszył ramionami - Wyspa już nie lata, nie zapominaj. Nie mogłaby więc spaść na stolicę Holbroke.

Luz Águeda zmarszczyła brwi i upiła kolejny łyk z kieliszka. Nie zaproponowała gościowi, żeby się poczęstował, wiedząc, że i tak by odmówił.

- Dlaczego siedzisz tu spokojnie, kiedy twój przyjaciel zmaga się z niebezpieczeństwem? - zapytała, nie zwracając uwagi na skrzypienie drzwi - Nie chciałeś go opuścić na statku, ale w walce już tak?

- To jego walka i jego los - powiedział spokojnie Hagane - Ja zrezygnowałem ze służby pięć lat temu, sama wiesz.

- Ale teraz nie jesteś w wojsku, tylko na „Meluzynie".

- Jestem tu, by upewnić się, że Soran da sobie radę.

- Ciekawe, że nie czujesz potrzeby upewnienia się naocznie - usłyszeli chłodny głos Cirsy, która przed chwilą weszła do kajuty i przysłuchiwała się wymianie zdań - Ciekawe, że my wszyscy chowamy się w tym przytulnym gniazdku, podczas tamci toczą bój.

- Skoro tu jesteś, to albo ten bój skończył się na dobre, albo przyszłaś mnie pocieszać - odcięła się jej dowódczyni - A ponieważ nie dostałam od Ievy żadnych wstrząsających raportów... Mów, co masz do powiedzenia.

- Przynajmniej jeden amikiri musi wrócić do naprawy, tym razem gruntownej - relacjonowała pani nawigator beznamiętnie - Kuntheą zajmuje się Jayanti, a Cadeyrn przypuszczalnie szybko do siebie dojdzie.

- A ten smarkacz?

- Jest niemożliwy - Cirsa wydęła usta - Najpewniej zaraz tu przybiegnie i wszystko wam sam opowie. Z gestykulacją.

- Dlaczego wreszcie nie zaatakujecie Betelgezy otwarcie, zamiast bawić się w podchody? - zachrypiał Hagane, wywołując tym prychnięcie jasnowłosej. Był chyba jedynym człowiekiem mogącym ją sprowokować.

- Mówisz jakbyś nie pamiętał jak to się skończyło przed pięciu laty - mruknęła, odwracając wzrok.

- Moja rodzina ma z nimi na pieńku od czasu wojny z królestwem Shauli - ucięła twardo Luz Águeda - Dobrze wiemy, czego się po nich spodziewać. Dlatego uważam, że jeszcze nie czas.

Jeszcze kiedy mówiła, drzwi się otworzyły i wpadł Soran, ścigany przez rozdrażnionego i ubawionego zarazem pierwszego oficera.

- Rzeczywiście, wszyscy są tutaj - rozejrzał się, starannie ignorując kamienne spojrzenie Cirsy - Powiedzieli, że dobrze się spisałem! Hagane, dlaczego nie patrzyłeś? Wszystkie Turnieje Gladiatorów zawsze oglądałeś!

- To były widowiska ku uciesze tłumów - mężczyzna za nic miał rozżalony ton przyjaciela - Teraz niepotrzebne ci już brawa. Nawet niewskazane.

- Właśnie, żółtodziobie, to nie cyrk - podchwyciła Luz Águeda - Żadnych więcej objawów niesubordynacji!

- Jasne, ermana, mów mu tak dalej - roześmiał się Gavriel, któremu złość ostatecznie przeszła - To oczywiste, że i tak będzie brał przykład z reszty załogi.

- To, że większość podwładnych nie traktuje poważnie swojego dowódcy, nie oznacza, że i Soran tak musi - rzekł Hagane tak cierpko, że pierwszy oficer aż się skrzywił.

- Co on taki nie w sosie? - zwrócił się do najbliżej stojącej osoby.

- Hagane się dziwi, że nie planujemy Ostatecznej Walki z dawnym Ogrodem Betelgezy - powiedziała Cirsa w przestrzeń - Jakbyśmy mieli do dyspozycji armię.

- Też ma się co dziwić - parsknął śmiechem - A co, gdybyśmy przypadkiem wygrali? Luz Águeda straciłaby swój cel w życiu i dopiero musielibyśmy znosić jej humory...

- Jak to straciłaby? - wtrącił się Soran - To celem życiowym piratów nie jest latanie po niebie i piracenie?

Tirneńczyk nie mógł nie uśmiechnąć się z uznaniem. Znał jednak swoją dowódczynię całe życie i dobrze wiedział, że żeglowanie w chmurach samo w sobie jej nie wystarczy.

- Jej przodek Hernán był mieszkańcem Ogrodu - wyjaśnił chłopakowi cicho - Ale wyniósł się z nietajoną urazą, kiedy jego brat Raazel zginął w tej kretyńskiej wojnie. Ta uraza trwa przez pokolenia, a jeszcze...

- Co takiego? - zdziwił się głośno Soran, po czym podbiegł do biurka pani kapitan, przepchnąwszy się obok Hagane i Cirsy - To tylko o to chodzi? Uniosła pani swój statek w powietrze, zebrała wierną załogę, gotową skoczyć za panią w ogień, niebo nad całym światem mogłoby do was należeć... I wszystko to zaledwie dla prywatnej wojny?!

Nikt nie zdążył go powstrzymać przed rzuceniem tych słów i trudno było nie zauważyć jak Luz Águeda zmieniła się na twarzy, kiedy je usłyszała. Zacisnęła jednak zęby i nie odezwała się.

- Lepiej stąd wyjdź, chłopcze - Cirsa położyła rękę na ramieniu Sorana i skierowała go do wyjścia - Lepiej będzie jeśli udasz się ze mną i dasz sobie wreszcie prześwietlić oko. O ile oczywiście nadal chcesz należeć do tej załogi.

*

Tylko jeden z patrolowców powrócił i omal nie rozbił się o zachodnią wieżę. Strażnicy zdołali go zestrzelić - najwyraźniej ktoś go przechwycił i zmienił tor lotu... Prędko zameldowano o tym Królowej, pochłoniętej planowaniem jutrzejszego dnia; nie złościła się na dowódczynię strażników o zakłócanie spokoju. Wręcz przeciwnie.

- Przeszukajcie szczątki statku - poleciła - Jeśli zapis przebiegu lotu ocalał, chcę by jutro mi go dostarczono, gdy już będzie po wszystkim.

- Za pozwoleniem, Wasza Wysokość - odezwała się klęcząca przed nią kobieta w mundurze - Co nam z tego przyjdzie? Prawdopodobnie ten patrolowiec nawet nie dotarł do miejsca przeznaczenia.

- Być może jednak odkryjemy coś ciekawszego... A czy „Czarnoskrzydła" została już namierzona?

- Tak jest - odpowiedziała Margaid - Hidbaldier nie miał problemów z odebraniem sygnału nadajnika... Jeśli jednak mogę coś dodać, obawiam się, że Biały Rycerz się zorientował.

- To nic - uspokoiła ją Królowa - Byłabym rozczarowana, gdyby tak się nie stało. Dokąd teraz leci?

- Tak jak Wasza Wysokość podejrzewała, do ruin Kheeraq.

- A więc właśnie tam chce zacząć - skinęła głową - Cóż, my rozpoczniemy od drugiej strony, od Amenti. Jutro w królestwie zapanuje radość. Ż ą d a m, by zapanowała.

- Tak jest - Margaid stanęła na baczność, przykładając pięść do serca, po czym opuściła komnatę.

- Bez odbioru - powiedziała już do siebie Królowa, uśmiechając się drwiąco. Nic dodać, nic ująć - wydając rozkazy brzmiała nie jak głowa państwa, lecz jak dowódca floty bojowej. Zabawne, to stawiało ją na jednej pozycji z piratką z Tirnegni... Która skądinąd zachowywała się jak rozkapryszony dzieciak, kłócący się o piaskownicę. Miała jednak swoje powody - wiele z nich niejako odziedziczyła po przodkach, więc od wieków były przedawnione, ale przez ostatnie kilka lat zdążyła też wyrobić sobie własne zdanie o Betelgezie. Królowa ciągle pamiętała wydarzenia w Zielonym Gaju, w których obie miały swój udział. Bez wątpienia mogły być dla siebie godnymi przeciwniczkami.

Z drugiej strony trudno było jej się dziwić owym zatargom sprzed pokoleń... Zwłaszcza po odebraniu znalezionego przez Jorisa przekazu. Tak, tego Iseult była pewna. Raazel Venaros nie powinien był nigdy służyć Koronie. Nie zniknęłaby, gdyby nie on.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.