Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Rzecz o Koronie

III

Autor:Miya-chan
Korekta:IKa
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Fantasy
Dodany:2006-05-01 12:57:29
Aktualizowany:2008-09-23 21:39:29


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Łóżko skrzypiało niemożliwie i było dziwnie wąskie jak na dwie osoby. Na szczęście Edmé bez ustanku siedziała przed lustrem, poprawiając włosy i majstrując coś przy swoich oczach - lekko skośnych i nieludzko pomarańczowych - zatem Quellentha mogła na razie poleżeć swobodnie, rozrzuciwszy ręce na boki. Po paru godzinach szaleńczej jazdy, jaką miała okazję odbyć poprzedniego dnia, czuła się zupełnie zesztywniała, a spędzenie nocy w takich warunkach w niczym jej nie pomogło. W dodatku sufit był pomalowany w czerwone ciapki. Czarodziejka westchnęła i przekręciła się na bok. Niestety Płomienne Oko stawiało wyłącznie na naukę, a nie na luksusy.

- Wiesz, nie mogę patrzeć jak tak cierpisz - usłyszała głos swojej nowej towarzyszki, która widziała w lustrze wszystkie jej udręki - Następnym razem mi przypomnij, że należy znaleźć lokal z pokojami dla dwóch osób... Niekoniecznie w sensie jednej czułej pary. Czasem zapominam, że choć jestem w stanie zasnąć na gołej ziemi w deszczu, to inni niekoniecznie.

- Często podróżujesz? - zapytała Quellentha, która po obudzeniu obiecała sobie, że będzie cały dzień obrażona. Za jazdę na małym skuterku bez zahamowań, za ten pokój, a także za to dziwne skracanie jej imienia i wymawianie go „Kel". Zaciekawienie jednak przeważyło - nie wyobrażała sobie tej wiotkiej dziewczyny, która potrzebuje godzinnego sam na sam z kosmetykami, śpiącej na ziemi w deszczu. To było po prostu niemożliwe.

- Owszem i z reguły sama - przytaknęła Edmé, przyglądając się swojemu odbiciu - To jest fajne, bo odpowiada się wtedy tylko za siebie, ale... - ściągnęła na chwilę usta - Czasem brakuje mi kogoś do potrzymania torby.

Zachichotała, ale Quellentha wychwyciła w jej głosie jakąś niepasującą nutę.

Jeszcze raz rzuciła okiem na sufit i podjęła próbę podniesienia się z łóżka. Poszło jej nawet łatwiej niż się obawiała.

- Cóż, przynajmniej lepsze to niż siedzenie w wieży - rzekła do siebie.

- A co, źle jest być nadworną czarodziejką? - podchwyciła zielonowłosa.

- Jeśli władca tak naprawdę nie potrzebuje czarodzieja - wzruszyła ramionami - Inaczej Jej Wysokość chyba by mnie z tobą nie wysłała. A może nie była ze mnie zadowolona i chciała sobie przygruchać nowego podczas mojej nieobecności?

Jeśli miała nadzieję na jakieś słowa pocieszenia, trochę się przeliczyła.

- A to ma sens - stwierdziła ku jej zaskoczeniu Edmé - Kiedy wzywała mnie na audiencję, widziałam jak rozmawia z jakimś facetem o czarach...

- Poważnie?! - Quellentha natychmiast się ożywiła - Z kim?

- Czy ja wiem? Miał różowe włosy - dziewczyna wstała i zaczęła chować kosmetyki - Wyglądał jak rycerz przebrany za błazna albo jak błazen przebrany za rycerza, ale mówił do twojej królowej coś o zaklęciach, więc chyba jednak był magiem.

Czarodziejka pokręciła głową; nie przypominała sobie nikogo takiego na dworze Królowej. Z drugiej strony jednak najczęściej siedziała w swojej wieży, więc mogła go po prostu przeoczyć.

Sięgnęła po zostawioną na krześle kremową sukienkę i przyjrzała jej się z dezaprobatą. Strój był pognieciony i miał małe rozdarcie przy szwie. Do licha, czyżby jeszcze do tego przytyła?

- Słuchaj, myślę, że powinnaś sobie sprawić coś pomarańczowego - lekko zachrypnięty głos Edmé wdarł się w jej pesymistyczne myśli - Dodałoby ci życia i ładnie by kontrastowało z twoją skórą...

W rezultacie Quellentha została dokładnie obejrzana, czując się jak eksponat na wystawie. Jak cenny eksponat, trzeba przyznać.

- Chociaż niekoniecznie z włosami, ale może z oczami? Pokaż oczka - ciągnęła zielonowłosa, zdecydowanym ruchem unosząc jej podbródek - O, pasuje. Wyglądałabyś jak słoneczko na niebie. Nie sądziłam, że zobaczę tu kogoś z twojej rasy.

Czarodziejce zakręciło się w głowie, gdy bez rezultatu próbowała coś wtrącić w ten potok wymowy, ale ostatnie słowa towarzyszki przywróciły jej kontakt z rzeczywistością.

- Wiesz coś o mojej rasie? - zapytała prędko.

- Spotkałam kiedyś dwóch chłopaków podobnych do ciebie - pokiwała głową dziewczyna - Ale ogólnie to dość tajemnicze istoty, mało komu w światach się ujawniają. A ty nie wiesz? - zdumiała się.

- Nie wiem - przyznała czarodziejka - Widzisz, wychowałam się w sierocińcu, nie mam pojęcia, kto mnie tam zostawił... Ale przynajmniej nie czułam się wyobcowana. Bywały tam większe osobliwości niż ja.

- Ha. No to przynajmniej nie masz krewnych, do których wolisz się nie przyznawać. Choć pewnie istnieją porządne rodziny. Takie, które nie zostawiają swoich dzieci w sierocińcach ani nie próbują zmuszać do małżeństwa...

Quellentha uśmiechnęła się słabo, słuchając tej przemowy na jednym wydechu. Doszła do wniosku, że im prędzej się podda, tym lepiej.

- Zawsze tak skaczesz z tematu na temat?

- Zawsze - potwierdziła radośnie Edmé - Mam bardzo podzielną uwagę i to jest jeden z powodów, dla których podróżuję samotnie. Ludzie mówią, że trudno za mną nadążyć... No ale nic, ty się ubierz, a ja pójdę znaleźć jakiś holoprzekaźnik.

Powiedziawszy to, jeszcze raz zerknęła w lustro i wyszła z pokoju. Czarodziejka natomiast odetchnęła z ulgą i odsunęła zasłony. Miała z okna dobry widok na czerwone wieże uniwersytetu i biblioteki.

*

Gabinet Chantal Véraflor, Głównej Ogrodniczki Saphany, zawsze robił na Rayi duże wrażenie, jako miejsce pełne dyskretnej elegancji i oczywiście kwiatów. Teraz stał tam Danelean, ze zwieszoną głową jak skarcony uczeń. Ilekolwiek jednak się nasłuchał od przełożonej, widać było na jej twarzy nie gniew, ale raczej niepokój. Dziewczyna uznała więc, że może uchylić drzwi szerzej.

- Zwracam uwagę, że Chani by się śmiertelnie obraziła za mówienie o niej jako o eksperymencie - powiedział właśnie Danelean. Głos miał pogodny, ale nie patrzył Chantal w oczy.

- Ale na szczęście jej tu nie ma - odparowała i zaraz potem ściągnęła brwi. Chyba uświadomiła sobie, że wyraziła się niekonsekwentnie.

- Rayu, dziecko - odezwała się z ulgą, widząc, że jej podopieczna wchodzi do gabinetu - Dobrze, że przyszłaś. Wyobrażasz sobie, kiedy tylko go pytam o zniknięcie Chani, odpowiada bezczelnie, że kiedy włamała mu się do pokoju i zabrała walizkę, jego tam nie było...

- Bo nie było - przyznała dziewczyna miękkim, nieco sennym głosem - Tylko ja byłam. Osobiście pomogłam Chani się pakować.

Tego już było dla Głównej Ogrodniczki za wiele. Odrzuciła głowę w tył i przechyliła się razem z krzesłem, próbując zebrać myśli. Mimo wszystko trudno było jej nie współczuć - przez dwa dni miała na głowie większość studentów Ogrodu, których zabrała na te koszmarne warsztaty w Becleim (mniejszość, pospołu z niektórymi wykładowcami, do dzisiaj odsypiała Aberturę), niedawno wróciła i co zastała? Przydałby się jej łyk ziółek i mocny sen, zamiast takiej nerwówki. Raya już zaczęła rozważać dosypanie czegoś do herbaty przełożonej, ale ta tymczasem powróciła do robienia wyrzutów.

- Co was obie napadło? - jęknęła - Mogę jeszcze zrozumieć, że Chani jest zdolna do takich szaleństw, ale że ty jej pomogłaś?

- Zwracam uwagę, że to Chani jest tą rozsądną i praktyczną - bąknął Danelean i coraz bardziej jasne stawało się, dlaczego nie podnosił głowy. Po prostu skrywał rozbawienie.

- Nie możemy zawsze wieść życia jak jedna osoba - stwierdziła delikatnie dziewczyna z mandragory - Jeśli któraś z nas chce zdobyć nowe doświadczenia poza Ogrodem, to po co zabraniać?

- Nie myślcie, że w ten sposób mnie uspokoicie - Chantal wyprostowała się i poprawiła rudozłote loki - Spokojna będę dopiero kiedy skontaktuję się z tą niemożliwą dziewczyną i upewnię się, że jest cała i zdrowa. Skąd im się biorą takie pomysły jak latanie do Igły? Igły! Jeśli nadal będą zakotwiczać w takich miejscach, w końcu się ukłują.

Podniosła się z krzesła i rzuciła winowajcom piorunujące spojrzenie.

- A wy lepiej już stąd wyjdźcie. Zanim przejdę do rękoczynów i zepsuję sobie reputację.

Danelean objął Rayę ramieniem i otworzył drzwi gabinetu.

- Zauważyłem, że i ty jej współczułaś, kiedy starała się mimo wszystko być groźna - powiedział z mądrą miną, kiedy wyszli na korytarz. Przed panią Véraflor był świadkiem kadencji jeszcze trojga Głównych Ogrodników i uważał się za eksperta od radzenia sobie z przełożonymi.

- A dziwisz się? - uśmiechnęła się dziewczyna - Wbrew pozorom wcale nie myśli o Chani tylko jak o eksperymencie. Boi się, że może się jej coś stać...

- Jasne - przyznał czarnoksiężnik - To tylko ten bufon z Ogrodu Kheeraq podchodził do tworzenia was jak do możliwości zyskania sławy. Nawet mojemu bratu zdarzały się przebłyski ludzkich uczuć... - uśmiechnął się drwiąco, ale jeden rzut oka na Rayę sprawił, że urwał i westchnął cicho.

- Właśnie, Danelean - spojrzała na niego błagalnie - Nie miałeś ostatnio jakichś wieści od Cairella?

- Ja? - uśmiechnął się z zadumą do własnych myśli, do wspomnień - Przecież jestem ostatnią osobą, z którą by się z własnej woli skontaktował. Już bardziej na miejscu byłoby, gdybym to ja ciebie o to pytał.

Dziewczyna zaczerwieniła się, a na jej twarzy poruszenie walczyło ze smutkiem. Czarnoksiężnik uznał, że lepiej spróbować ją pocieszyć.

- Chcesz pójść ze mną w piękne miejsce? - zapytał konspiracyjnym szeptem.

- Czemu nie - ożywiła się - Znasz zadziwiająco dużo ładnych miejsc.

- No to idź się zregenerować na zapas, bo przechadzka odbędzie się jutrzejszej nocy.

*

- Czekaj! Hej, no zaczekaj! - wołanie niosło się daleko, ale Chani uparcie udawała, że nie słyszy.

Szła jedną z wielu brukowanych ulic Igły i tylko czasami rzucała okiem, gdy ktoś chciał jej sprzedać coś kradzionego. Nie żeby miała ochotę - nie mówiąc już o pieniądzach - ale niektóre towary mogły być interesujące pod względem technicznym. Ciekawa była, czy załoga „Meluzyny" też zaopatruje się u takich szemranych typków. Skoro już tu przyjechali... Taki Nieves czy Cadeyrn, a nawet Gavriel, oczywiście mogliby, ale już Cirsa... Chani parsknęła śmiechem, wyobrażając sobie panią nawigator handlującą z przestępcami. Ustępowała surowością i stanowczością jedynie Luz Águedzie, a z pewnością była bardziej opanowana - zapewne prędko przekonałaby takiego potencjalnego sprzedawcę do pójścia na policję i szczerego żalu za swe przewinienia, przez co nic by nie kupiła.

- Hej, nie słyszysz?! - o, do licha, zawziął się. Dziewczyna przewróciła oczami i prędko skręciła w najciemniejszą uliczkę jaką dojrzała. Nic to jednak nie dało; to niemożliwe chłopczysko w przykrótkiej żółtej koszulce ani na chwilę nie spuściło jej z oka. Westchnęła z rezygnacją, kiedy wreszcie ją dopędził.

- Co ci przyszło do głowy, żeby mnie pilnować? - zapytała, oparłszy się o mur budynku i natychmiast od niego odskoczywszy. Był upaćkany czymś zgniłym.

- Już ci mówię: jesteś sama w zatłoczonym mieście, z dala od statku... - chłopak zaczął wyliczać na palcach - Jesteś kruchutką dziewczyną o ufnym spojrzeniu, toteż łatwo możesz stać się ofiarą jakichś nieprzyjemnych typów... Czy czegoś.

- O ufnym spojrzeniu - powtórzyła powoli, spoglądając na niego uważnie - Soran, ty mnie nie rozśmieszaj, dobra? Jak chcesz zobaczyć ufne spojrzenie, to zerknij z łaski swojej w lustro.

- Mówisz? - zdziwił się i odgarnął z czoła to idiotyczne czarne pasemko włosów - A słuchaj...

- Chani.

- ...Chani, właśnie. Dzięki. A tobie się zdarza patrzeć czasem w lustro?

Tym razem już definitywnie poczuła, że resztki jej cierpliwości się wyczerpały.

- Sugerujesz, że o siebie nie dbam, czy że siebie nie znam? - wysyczała z groźnym uśmiechem - Słuchaj teraz, bo nie mam zamiaru dwa razy powtarzać. To-jest-Igła. Rozumiesz? Miasto przestępców, jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na Kontynencie. Tutaj każdy może się okazać „nieprzyjemnym typem". A co ty robisz?! Nie dość, że paradujesz w kolorowym ubranku, co robią tylko szychy albo kompletne ciołki, to jeszcze wydzierasz się na cały głos! Jak myślisz, łatwo w ten sposób ściągnąć na siebie kłopoty?!

- Byłaś już tutaj, że tyle wiesz? - zainteresował się Soran.

Po takiej reakcji dziewczyna mogła już tylko załamać się nerwowo. Ale postanowiła być twarda.

- Nie trzeba tu być, żeby wiedzieć takie rzeczy - stwierdziła z werwą - Gdzieś ty się chował do tej pory, pod kloszem?

- No... Poza Trójkąt się nie ruszałem - wyznał skruszony.

- Całe życie?! - wykrztusiła, zapominając, że sama dotąd tylko dwa razy postawiła stopę na stałym lądzie.

- Właściwie nie wiem - nagle diametralnie zmienił się na twarzy - Mam amnezję... Pamiętam tylko ostatnie kilka miesięcy życia.

- Och... Wybacz - Chani uznała, że musi coś powiedzieć. Ten chłopak po prostu zarażał emocjami, więc lepiej było, żeby pozostawał w dobrym nastroju... A może nie?

- Nie przejmuj się - powrócił do szerokiego uśmiechu - I powiedz mi w takim razie: „Meluzyna" to w końcu statek piracki, czy nie? Bo skoro mówisz, że to takie parszywe miejsce, a oni w nim okrętują...

- My, Soran. My okrętujemy - poprawiła go Chani - Jesteśmy częścią załogi, więc powinieneś się zastanawiać raczej czy czujesz się piratem...

Urwała nagle, bo chłopak skoczył w jej stronę, zaciskając dłoń w pięść. Nie zdążyła sobie zadać pytania, czy przypadkiem nie zaczęła go irytować, bo przemknął obok jak błyskawica, płynnie zadając cios. Nie, oczywiście, że nie jej - uff. Za to jakiemuś bliżej niezidentyfikowanemu osobnikowi, który okazał się za nią stać. Minęła może sekunda, gdy z ciemnego zaułka wyłonił się drugi: wysoki, potężny i mało ludzki. Rzucił się na Sorana z wściekłym okrzykiem, wysuwając długie pazury.

Chani nie do końca rozumiała, co się właściwie dzieje, ale nie mogła spuścić oczu z walczących. A przynajmniej w a l c z y ł tamten zbir - bo jej towarzysz wydawał się zaledwie bawić z przeciwnikiem. Uchylał się zwinnie, nie przestając się uśmiechać, a ciosy zadawał jakby od niechcenia - zupełnie się nie spodziewała, że jest tak silny. Szybki - być może, ale na siłacza nie wyglądał; zresztą teoretycznie ten drugi powinien go przewyższać tak siłą, jak i zwinnością. Dziewczyna przyjrzała się napastnikowi w miarę dokładnie - szarawe umaszczenie i spłaszczona twarz, przywodząca na myśl dzikiego kota, zdradzały przynależność do wojowniczej rasy zuberi. A może do zbuntowanych asheri; w końcu jednych i drugich łączyły wspólne korzenie. W każdym razie człowiek w pojedynkę rzadko dawał radę pokonać taką istotę...

Tylko, że to właśnie napastnik już wkrótce leżał na ziemi, a Soran stał nad nim spokojnie i w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. Okręcił się na pięcie i spojrzał na nią jakby w oczekiwaniu na oklaski.

- Już się bawisz w rozbójnika?! - zawołała ze zgrozą - Ledwo się znalazłeś w ciemnej uliczce i zacząłeś nawijać o piratach?!

- Facet podkradł się do ciebie z nożem - chłopak popatrzył na nią jak na wariatkę (o, doprawdy!) - Miałem tak stać i patrzeć?

- A niech to... I nawet go nie usłyszałam? - Chani przyłożyła dłoń do czoła i pokręciła głową - No nie, i dałabym się tak kretyńsko załatwić?! Widzisz, zagadałeś mnie!

Jej towarzysz zamrugał i zmarszczył brwi, jakby o czymś myśląc intensywnie, potem otworzył usta... I zamknął.

- Co? - nie zrozumiała dziewczyna.

- Uwa... - zdecydował się wreszcie, ale zanim dokończył, poczuła, że ktoś wykręca jej ręce do tyłu - chyba ten pierwszy, od noża. Najwyraźniej nie oberwał tak mocno jak jego kompan.

- Nikt nie będzie sobie z nas drwił na n a s z e j ulicy - wysyczał prosto w jej ucho - A ty, chłoptasiu, lepiej nie próbuj niczego głupiego, póki mam twoją przyjaciółeczkę. Oddajcie nam co macie... A potem sobie porozmawiamy.

Chani widziała jak Soran opuszcza ręce, jak w jego oczach maluje się bezradność. Westchnęła ciężko.

- Dobra, kanalio - powiedziała zduszonym głosem - Sięgnij do mojej lewej kieszeni... Nic więcej nie mamy, nie rób nam krzywdy...

Zacisnęła zęby, kiedy bandyta wsadził rękę do kieszeni jej szortów i wydobył z niej jasny, lśniący kamień.

- Nosić przy sobie diament? - zaśmiał się nieprzyjemnie - Skąd ty się urwałaś, szczeniaro?

- Z Ogrodu Saphany - uśmiechnęła się szeroko i w tej samej chwili kamień eksplodował fioletowym dymem. Korzystając z okazji, Chani wyrwała się napastnikowi, chwyciła za rękę zdezorientowanego Sorana i razem wypadli na główną ulicę.

- Co... Co to było? - wykrztusił chłopak w biegu.

- Diament duszący, nie widziałeś? - rzuciła - Taka przeszkadzajka, którą wynalazłam wspólnie z siostrą.

- Ale chyba ich tym nie podusiłaś całkiem? - zahamował gwałtownie, patrząc na nią oszołomionym wzrokiem i nagle poczuła się seryjną morderczynią, która nie robi nic innego, tylko dusi ludzi gryzącym dymem.

- Nigdy się nie biłeś na poważnie, co? - zapytała.

- A jak bardzo „na poważnie" było w Turnieju Gladiatorów?

- Na to ja ci nie odpowiem - pokręciła głową - Wracajmy lepiej na „Meluzynę", przyda mi się drzemka w komorze regeneracyjnej.

- Jesteś chora?! - zaniepokoił się chłopak i Chani nie po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, jak blisko tej jego emocjonalności do teatralnej egzaltacji. Ale nie, nie było w nim nic sztucznego.

Skrzywiła się, dostrzegając w oddali wysoką postać w szaliku i płaszczu, który raz wydawał się brązowy, a raz zgniłozielony. Ten człowiek, przyjaciel Sorana, był jego kompletnym przeciwieństwem i trochę ją niepokoił. Zdaje się, że nie był przewidzianym dodatkiem do załogi, a jednak bezczelnie wparadował na statek i chyba zamierzał na nim zostać. Cóż, ona też bezczelnie wparadowała... W każdym razie miała nadzieję, że nie podejdzie i się nie odezwie. Ciarki ją przechodziły na dźwięk jego głosu.

- O, jest Hagane - Soran też go zauważył i uśmiechnął się szeroko - Dobrze, bo chyba bym nie znalazł drogi do aeroportu. Idziemy...?

- Ze mną byś się nie zgubił - prychnęła - I nazywam się Chani, ale następnym razem nie szukaj mojego imienia w pamięci w chwili niebezpieczeństwa. Podejrzewam, że masz nie amnezję, a przewlekłą i mocno posuniętą sklerozę, wiesz?

Nie rozmawiając więcej zniknęli pośród szaro ubranych mieszkańców Igły, próbujących nie odstawać od tłumu.

*

- I co teraz zrobimy? - załamywała ręce Quellentha - Naprawdę nie musiałaś im tak radośnie oznajmiać, że przysyła nas Królowa Betelgezy!

- Skąd miałam wiedzieć, że tu za wami nie przepadają? - westchnęła zielonowłosa, siadając obok niej na łóżku - Przyznaj się, czym podpadliście?

- Nasze królestwo bez trudu robi sobie wrogów od kiedy... Jest królestwem. Od ładnych kilku wieków.

- No dobrze, ale czy to naprawdę jest powód żeby nas nie wpuszczać do biblioteki?!

Czarodziejka zmarszczyła brwi, myśląc intensywnie. Nie miała zamiaru opuszczać Płomiennego Oka z pustymi rękami. Skoro owa tajemnicza Korona zaginęła na terenie Trójkąta, to od Trójkąta należało zacząć poszukiwania, a lepiej było nie jechać na to ponure pustkowie, nie zaopatrzywszy się przedtem porządnie - choćby tylko w informacje. A to miasto było przecież jednym z największych, jeśli nie największym, ośrodkiem wiedzy i nauki na całym Kontynencie...

- C i e b i e nie wpuszczą - powiedziała powoli po chwili namysłu - To ciebie widzieli w holoprzekaźniku. Mnie nie rozpoznają, a jeśli pokażę im kartę studencką z Becleim, nie powinnam mieć problemów z wejściem.

- Hej, to niesprawiedliwe! - teraz Edmé zaczęła się denerwować - Specjalnie przybyłam do Aztodii po wiedzę, a tymczasem będę musiała siedzieć grzecznie w pokoiku, nic nie robiąc?!

- Obawiasz się, że naczelny obetnie ci pensję? - uśmiechnęła się krzywo Quellentha.

- Pracuję jako wolny strzelec; nie lubię być ciągle na czyjeś zawołanie - prychnęła jej towarzyszka - Poza tym jestem korespondentem wojennym, a nie redaktorką rubryki o cudach-niewidach.

- Więc co tu właściwie robisz?

- Oprócz tego, że współpracuję z prasą, bywam też na przykład historyczką - wyjaśniła Edmé - Grzebanie się w książkach to moja pasja.

Quellentha znów poczuła się skołowana. Nie sądziła dotąd, że dzieje Aztodii mogłyby zainteresować historyków z innych światów. Zwłaszcza tak mgliście pamiętane dzieje. Na przykład o starożytnym Imperium Araceli pozostało pełno sprzecznych informacji, początki istnienia latających wysp były jedną wielką tajemnicą, a Korona... Właśnie, Korona.

- No cóż - mruknęła zielonowłosa z rezygnacją - W takim razie opowiedz mi przynajmniej, o co właściwie chodzi z tą Koroną.

Czarodziejka zamrugała ze zdziwieniem raz, potem drugi. Wreszcie wstała i zrobiła kilka kroków po pokoju.

- Zaraz, zaraz - wyjąkała - Wykonujesz zadanie dla Królowej, a nawet nie wiesz jakie?

- Poproszono mnie, żebym tu przyjechała i wykonała. Najwyraźniej dla was wszystkich to takie oczywiste, iż uważacie, że i dla mnie też...

- Czy ja wiem... Tak naprawdę to nie - zadumała się Quellentha - Korona jest na pół zapomniana i jedyne, co po niej zostało, to niekompletne legendy.

- Które się pewnie wzajemnie wykluczają?

- Raczej nie - pokręciła głową czarodziejka - Czekaj... Dasz mi coś do pisania?

Edmé ochoczo sięgnęła do torby, wyjęła swój zeszyt i pióro, i podała towarzyszce. Ta zaś na wewnętrznej okładce zaznaczyła trzy punkty.

- To są miasta, wierzchołki tak zwanego Trójkąta, paskudnego miejsca, nad którym wiecznie są chmury. My jesteśmy tu - wskazała punkt na górze - A Korona była gdzieś na obszarze Trójkąta, ale zniknęła po wielkiej wojnie, o której właściwie niewiele wiadomo... Tylko tyle, że Betelgeza ją wygrała.

- Jak można nic nie wiedzieć o wojnie? - zdumiała się zielonowłosa - Przecież to głównie wojny tworzą historię. W pewnym sensie.

- No widzisz, a z tamtej nie zostały żadne zapisy - skrzywiła się Quellentha - A jeśli nawet, to Płomienne Oko pewnie je trzyma w najciemniejszym kącie tej swojej biblioteki, za pancernymi drzwiami, i nikomu nie pokaże. Ludzie woleli nie pamiętać; rozpoczęła się dla nich nowa era i chcieli mieć spokój.

- Czy palenie za sobą mostów jest takie łatwe? - szepnęła do siebie Edmé, a głośno zapytała: - No to co jeszcze o tej Koronie?

- Podobno była wysadzana diamentami, rubinami i szmaragdami, a do tego świeciła w ciemności - ciągnęła czarodziejka - Jakkolwiek by to śmiesznie nie brzmiało... I gdyby ktoś ją znalazł, zjednoczyłby za jej pomocą cały Kontynent i wszystkie Ogrody.

- Ogrody... To słowo ma w sobie jakiś czar - stwierdziła historyczka z rozmarzeniem - O Ogrodach też wszyscy mówicie, więc chyba nie są zapomniane? Chciałabym wiedzieć jak najwięcej - uśmiechnęła się.

- Ogrody znajdują się na latających wyspach... Pamiętasz, czym się zachwycałaś wczoraj podczas jazdy?

- Tym czymś lecącym w oddali? - upewniła się Edmé - W świecące kropki?

- To była Wyspa Kaine, gdzie trenuje się wojowników - powiedziała Quellentha - Są jeszcze takie cztery oprócz niej... Choć dawniej było razem sześć.

- A tą szóstą była Wyspa Betelgezy? - zielonowłosa szybko kojarzyła - Dlaczego już nie lata?

- Według legendy ciężkie grzechy ją przygniotły do ziemi - mruknęła jej towarzyszka - A racjonalnego wytłumaczenia nie ma.

Odłożyła zeszyt na toaletkę, a sama padła na łóżko.

- Faktem jednak jest - powiedziała cicho - że przestała latać wkrótce po zniknięciu Korony...

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.