Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Rzecz o Koronie

V

Autor:Miya-chan
Korekta:Irin
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Fantasy
Dodany:2006-10-07 11:19:37
Aktualizowany:2008-09-23 21:40:36


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ogród Saphany układał się już do snu. Światła gasły, a na wielkie okna opadały zasłony. Tylko dwie postacie, uśmiechające się do siebie konspiracyjnie, nie zważały na to zupełnie... Wkroczywszy do swojego własnego świata z osobnym niebem, którego nie zasłaniał żaden dach.

- Właściwie dlaczego czekaliśmy do nocy? - nie mogła nie zapytać Raya. Droga z żółtej cegły złociła się pod jej nogami, a drzewa i krzaki coraz bardziej się zagęszczały. Cud, że w ogóle jeszcze było widać to niebo.

- Widok jest wtedy lepszy - Danelean wyprzedził ją o krok i uniósł zwisającą nisko gałąź, aby nie przeszkadzała im przejść - Dziwne, że pytasz, skoro tak lubisz noc. Ileż to razy trzeba cię było zanosić do komory regeneracyjnej, bo zostawałaś dłużej...

- Popatrzeć na gwiazdy, tak - dziewczyna zatrzymała się, spoglądając w górę i usiłując dostrzec kawałek nieba - Chodzi mi o to, że przecież z dnia potrafisz zrobić noc, więc jaka to dla ciebie różnica, kiedy?

- Jak to jaka? - roześmiał się - Chcę, żeby było jak najbardziej prawdopodobnie. Powinno tak być. Zasługuje.

Raya zadumała się nad tymi słowami, po czym sięgnęła do gałęzi i zerwała jeden listek. Był gładki i chłodny w dotyku, jak prawdziwy. Położyła go na dłoni i dmuchnęła, a on poleciał z wiatrem. Jak Danelean był zdolny do koncentracji na tych wszystkich szczegółach naraz?

Napotkała jego spojrzenie; obserwował jej zachowanie z uznaniem.

- Cieszę się, że ze mną idziesz - powiedział - Pasujesz.

Odwzajemniła uśmiech, ruszając dalej drogą. Rzeczywiście, czuła się na miejscu wśród całej tej ułudy... Nie, złe słowo. Wytworów wyobraźni. To Chani tak sceptycznie podchodziła do iluzji i wszystkiego, co nieprawdziwe. Gdyby ona tu była, pewnie strzelałaby na prawo i lewo komentarzami, podważającymi sens istnienia tej scenerii. Sens istnienia wyobraźni, być może - jakby sama jej nie miała.

- Jak długa jest ta droga? - Raya odruchowo zniżyła głos, słysząc w górze śpiew jakiegoś ptaka - Dojdziemy tam dzisiaj, czy trzeba będzie czekać do następnego wieczora?

- Już tyle nocy przewędrowałem, a dzisiejsza dobrze się nadaje na zakończenie wędrówki...

- Potrzebowałeś tylu nocy? Żeby było jak najbardziej prawdopodobnie?

- Tu mnie masz - zaśmiał się czarnoksiężnik - Ta droga jest całkowicie symboliczna, raczej nigdy tam taka nie prowadziła. Ale odwlekałem ten moment, bo chwile radosnego oczekiwania są najlepsze, wiesz?

- Myślę, że wiem - dziewczyna pokiwała głową z przekonaniem - Dla mnie to dopiero pierwsza noc, a już się nie mogę doczekać.

Ledwo skończyła mówić, a ujrzała, że droga nagle się urywa.

- Mało wytrwała jeszcze jesteś - Danelean rozgarnął kolejną plątaninę gałęzi - No to patrz.

Wybiegła z lasu prosto w gwiaździstą noc, po czym zahamowała gwałtownie na skraju urwiska - ciekawe czy by z niego spadła? - spoglądając na wielką dolinę, najwyraźniej cel wyprawy. Czarnoksiężnik dołączył do niej dopiero po chwili - jeszcze odwlekał? Cóż, wyraz jego oczu mówił, że warto było przeciągać tę chwilę. Co w nich było - zadowolenie z siebie czy po prostu podziw dla rozpościerającego się w dole widoku?

Obiektem podziwu było ogromne miasto, położone między siedmioma górami; niewysokimi, ale o spiczastych szczytach. Przepływała też przez nie rozgałęziona rzeka... Jakby natura chciała zapewnić temu miejscu swoje najlepsze dary. Oprócz blasku odbitych w wodzie gwiazd, miasto migotało mnóstwem wielobarwnych świateł, z pewnością nie pochodzących od zwykłych latarni. Ze wzniesienia, na którym stali Raya i Danelean, widać było, że miejski obszar jest jakby podzielony na dwie części: od tej większej, głównej, odchodziło coś w rodzaju odnogi, do której prowadziło kilka dróg na różnych poziomach wysokości. Wznoszące się tam budynki miały kopulaste dachy, niby ze szkła, choć wcale nie przezroczyste. One jako jedyne chyba nie migotały, miały za to niezwykle jasne barwy i to też było na miejscu. Wszystko wydawało się doskonale do siebie dopasowane.

Jedynym, co przeszkadzało Rayi, była jakaś dziwna statyczność. Miała wrażenie, że patrzy na obraz - piękny, szczegółowy, ale jednak obraz.

- Nie zapomniałeś o czymś? - zwróciła się do towarzysza szeptem, bo mimo wszystko czuła się jak profanatorka, zakłócając tę... Ciszę. Tak, to było właśnie to, co jej nie grało - czy tak wielkie miasto, nawet widziane z pewnej odległości, nie powinno być gwarne? Migoczące światła sugerowały, że nocą jest co najmniej równie żywe jak za dnia, lecz nie pojawiła się żadna nawet sugestia dźwięku.

I wyglądało na to, że Danelean także jest tym zdziwiony.

- I co teraz? - podjęła Raya - Schodzimy tam, czy...

Ledwo wysunęła tę propozycję, sceneria wokół zadrgała jak holoprzekaz z zakłóceniami i płynnie się zmieniła. Bez fajerwerków, bez wielkich efektów specjalnych, w jednej chwili stanęli na środku jednej z wielu ulic miasta.

Widziane „od wewnątrz" robiło wrażenie zamkniętej przestrzeni, stapiając się z rozgwieżdżonym niebem. Budynki ze wzorzystymi ścianami o nasyconych barwach i zaokrąglonych krawędziach jaśniały jak nafosforyzowane. Fantazyjnie zdobione dachy wznosiły się spiralnie, jakby chciały porobić dziury w nielicznych obłokach. Przypominało to nieco architekturę Ogrodu - a może odwrotnie?

Pięknie. Tylko, że nadal zupełnie cicho.

I żadnych ludzi.

Właśnie tak myśleli, dopóki nie usłyszeli za sobą kroków.

Danelean odwrócił się błyskawicznie i przywołał na twarz uśmiech rozbawienia. Dziwnie to wyglądało zestawione z czujnością w spojrzeniu - Rayę od razu przeszedł dreszcz. Zawsze kiedy widziała u niego taki wyraz twarzy, nie oznaczało to niczego dobrego. Dla osoby, do której się uśmiechał.

- Może powinienem był się spodziewać - niski głos przybysza w białej pelerynie przerwał gęstą ciszę. Uśmiech został odwzajemniony po chwili namysłu, ale dziewczyna nie wiedziała czy odetchnąć z ulgą, czy wręcz przeciwnie.

- Aż taki chciałbyś być przewidujący? - Danelean powiódł ręką wkoło - To jeszcze ja czy już ona?

- Może żadne z was - Biały Rycerz zbliżył się kilka kroków - Przecież przybyłem tutaj, choć nie ma mnie ani na waszej Wyspie, ani na mojej. Może właśnie zmieniliśmy stan...

- Świadomości? - wtrąciła Raya.

- To by, podejrzewam, oznaczało szaleństwo - odpowiedział jej czarnoksiężnik kącikiem ust.

- Raczej miałem na myśli stan bytu czy też poziom istnienia... Ale szaleństwo właściwie pasuje - srebrnowłosy rozejrzał się, a w jego wzroku pojawiła się jakaś tęsknota - Obsesje zwykle prowadzą do szaleństwa.

- Mów za siebie - odciął się Danelean - My nie mamy żadnej obsesji. Kierowała nami głównie chęć przygody, prawda, Rayu?

Dziewczyna kiwnęła głową, patrząc na Białego Rycerza z uwagą. Na chwilę napotkała jego wzrok.

- Skąd pewność, że to miasto tak powinno wyglądać, mistrzu iluzji? - zapytał.

- A skąd ta pewność u Kruczowłosej, rycerzu wspomnień? - odparował czarnoksiężnik.

- Tego nie wiem, ale nawet chciałbym, żeby miała rację... Gdyby nie to, że muszę ją powstrzymać.

- Powstrzymać? Dlaczego zapobiegać, skoro można odebrać? Pozbawiasz się wyzwania.

- Jeśli ona chce odzyskać Koronę w ten sposób, co myślę, powstrzymanie jej będzie większym wyzwaniem - srebrnowłosy skrzywił się jakby połknął coś kwaśnego. Najwyraźniej nie był z tych, których bawi ryzyko.

- Jesteście obaj tacy enigmatyczni jakby podsłuchiwały was tłumy ludzi - nie wytrzymała Raya.

- Jeśli jesteśmy na innym poziomie istnienia, sztuczna dziewczynko - odpowiedział jej drwiąco Biały Rycerz - to może są tutaj ludzie i nas słyszą... To my ich nie słyszymy.

- Masz szczęście, że nie ma tu mojej siostry - skomentowała to smacznym głosem.

- A jeśli zmieniliśmy stan świadomości, to może mamy halucynacje i właśnie tamujemy ruch uliczny - dodał Danelean.

- Ciekawe, że właśnie ty mówisz o halucynacjach i to w takim otoczeniu.

- Naprawdę się cieszę, że tu ze mną przyszłaś - pogłaskał ją po głowie i na chwilę uśmiechnął się inaczej, tylko do niej. Tylko na chwilę.

- Lepiej stąd już wyjdźcie - ostrzegł ich Biały Rycerz - Jeśli ona teraz patrzy... Was w swojej wyobraźni nie uwzględniła.

- Wmieszamy się w tłum - odparł Danelean beztrosko.

- Jaki znowu tłum? - zdziwiła się Raya - Ten, którego nie słyszymy?

- O, tamten - jej towarzysz wskazał w lewo i nagle okolica wypełniła się muzyką, wydawaną przez mnóstwo instrumentów. Skrajnie różnych, ale doskonale zharmonizowanych. Drogą szła defilada ludzi ubranych we wszystkie kolory tęczy, rozentuzjazmowanych, szczęśliwych. Coraz bardziej się zbliżali, ale nie widzieli, że ktoś stoi im na drodze - czy oni też byli iluzją, czy rozwialiby się pod dotykiem? Ci, którzy szli pośrodku, trzymali sznury, na których trzymała się czerwona poduszka z niewielką skrzynką.

Raya oderwała od nich wzrok i spojrzała znów tam, gdzie stał Biały Rycerz. Jednak ten zdążył już zniknąć.

- No nic, pora na nas - Danelean ujął ją pod ramię.

- Za szybko - powiedziała z wyrzutem - Za dużo stania w miejscu.

- Zakład w takim razie, że jeszcze tu wrócimy? - puścił do niej oko i wyszli z iluzji, prosto do tropikalnego parku na Wyspie Saphany. Wyszli bez najmniejszego trudu, a czarnoksiężnik prędko oddalił się bez słowa.

Raya westchnęła z żalu przemieszanego z zachwytem. Przez moment stała jeszcze przy przezroczystej ścianie i patrzyła na pierwsze gwiazdy, ale udała się do snu prędzej niż zwykle.

*

Gdyby nie lekki zawrót głowy i ogólna dezorientacja, Quellentha mogłaby przynajmniej podziękować nieznajomemu mężczyźnie za pomoc. Tymczasem jedynie wpatrywała się z osłupieniem w jego szczupłą twarz o wąskich zielonych oczach i ujmującym, nieco kpiarskim uśmiechu, pozwalając się podtrzymywać. I jeszcze te dziwne słowa, które do niej skierował...

- D... Dlaczego? - odpowiedziała wreszcie pytaniem, złoszcząc się na siebie w duchu za drżenie w głosie.

- A źle rozumuję? Proszę mnie poprawić, jeśli coś jest nie tak - odezwał się dziwnie znajomym głosem - Bohaterka stawia czoła niebezpieczeństwom, przeżywa dramatyczne wydarzenia, aż w końcu znajduje bezpieczną przystań w ramionach wybawcy. Pytałem, czy tak to wygląda z pani perspektywy.

- A nie jest przypadkiem tak, że to bohater przechodzi przez te wszystkie niebezpieczeństwa, żeby zaznać spokoju z wybawioną kobietą w ramionach? - czarodziejka zmarszczyła brwi, dokonując w myślach przeglądu awanturniczych powieści, które czytała po kryjomu jeszcze w sierocińcu. Kiedy to marzyła przede wszystkim o lokach i przygodach... Nagle dotarło do niej z całą mocą, w jakiej sytuacji się znalazła.

- O czym my tu rozmawiamy!? - wykrzyknęła, wczepiając palce w czerwone rękawy nieznajomego - Miasto w dole się rozpada, moja... Moja towarzyszka podróży sama pojechała do Trójkąta, a ja tu stoję i beztrosko flirtuję?!

- O. Nie powiem, że nie jest mi miło tego słyszeć - mężczyzna nie przestawał się uśmiechać - Może właśnie tego pani potrzeba? Jestem pewien, że w ostatnich dniach nie miała pani czasu na relaks.

- Miałam go aż za dużo, zanim się w to wpakowałam! Wtedy narzekałam, więc teraz muszę zacisnąć zęby i działać!

Sama się sobie dziwiła - ot, stała i wylewała się komuś zupełnie obcemu na temat, którego z pewnością nie rozumiał. Nie przerwał jednak tego potoku słów, za to puścił ją w końcu i odgarnął ciemnorude włosy za ucho - Quellentha zauważyła, że było spiczaste. Aż miała ochotę zapytać go, z jakiej jest rasy: w Aztodii spiczaste uszy miały rzadko spotykane rasy tennin i elfów - z jednym przyjaźniła się w dzieciństwie - ale jednak bardziej wydłużone niż u tego nieznajomego czy u niej samej.

- W porządku - powiedział uspokajająco - Pani towarzyszka jest tutaj, cała i zdrowa. Ze skóry wychodziła z niepokoju o panią. Proszę usiąść, a ja ją zawołam.

Dopiero posadzona w wygodnym fotelu Quellentha rozejrzała się wkoło. Tylko kilka razy w życiu - niestety, niestety! - latała statkami powietrznymi, ale żaden z nich nie przypominał w środku eleganckiego salonu. Tu zaś stały dwa fotele, stolik ze szklanym blatem, a w kącie... Chyba barek. Do licha, tyle szkła i ono dotąd się nie stłukło?! Teraz co prawda statek leciał spokojnie, ale nie sądziła, by zawsze tak było. W każdym razie wnętrze było urządzone ze smakiem, w tonacji szaro-, a może srebrno-czerwonej i oprócz wyjściowych, miało jeszcze dwoje drzwi w przeciwległych ścianach. Jedne właśnie zostały otwarte przez rudowłosego i ukazała się w nich Edmé.

- Quelle! - pisnęła, rzucając się czarodziejce na szyję, a na jej twarzy malowała się radość i ulga - Całe szczęście, że cię znaleźli w tym pobojowisku! Bo inaczej nie dałabym im spokoju, wiesz?

- Nie wątpię - oszołomiona Quellentha trochę się dziwiła temu wybuchowi entuzjazmu. A chyba nie powinna, przecież mogła się spodziewać czegoś takiego. W dziennikarce można było czytać jak w otwartej książce.

- Trudno byśmy nie znaleźli... Byśmy nie szukali - rudowłosy przyglądał się im przenikliwie - W końcu mamy wspólny cel. I wspólną pracodawczynię.

- A! To już wiem, gdzie pana słyszałam! - ucieszyła się czarodziejka - To pan siedział na balkonie, prawda?

- Atakowany przez tego bezczelnego chłopaczka - pokiwała głową Edmé - Też byłam lekko zdziwiona, kiedy mnie namierzyli na obrzeżach Trójkąta.

- Zaskakiwanie to nasza specjalność i polecamy się na przyszłość - mężczyzna ukłonił się jej, po czym zwrócił się do jej odnalezionej towarzyszki - A pani jest czarodziejką na dworze Betelgezy. I nazywa się pani... Quellentha?

- Quellentha Hayido - skinęła głową, z nagle ściśniętym gardłem. Jego spojrzenie przeszywało na wylot.

- Ern Fáel ev Saedd - przedstawił się, podnosząc jej dłoń do ust - Słyszałem, że każdy kwiat hodowany w Ogrodzie Hayido wyrasta ponad zwykłe kwiaty. Chętnie się przekonam.

- Coś takiego. Też spoza tego świata, a już świetnie zorientowany - odezwała się Edmé z wyrzutem - Quelle, dlaczego ja nie jestem taka zorientowana?

- Spoza Aztodii? - podchwyciła czarodziejka - Jak Królowej się udało... Skąd ona ma takie kontakty?

- To twoja pani, chyba powinnaś wiedzieć, skąd.

- Nie da rady... Ona jest nieprzenikniona i nikomu się nie zwierza. Ni-ko-mu.

Podczas kiedy dziewczęta wymieniały opinie na temat pani na Betelgezie, rudowłosy zdążył nalać do kieliszków czegoś musującego. Następnie podszedł do wyjścia i złapał za wiszący przy nim przedmiot, nieco przypominający oídoprzekaźnik i najwyraźniej mający podobne zastosowanie.

- T'Surith, mogłabyś wykazać trochę uprzejmości i przyjść się przywitać - powiedział.

- A wtedy ty przejmiesz stery? - odparowała niewidoczna kobieta przez równie niewidoczny głośnik.

- Myślę, że raczej pójdę się położyć - odpowiedział - Niestety... A nie wypada zostawić gości samych.

Tym razem nie było odzewu, ale nie minęła minuta, gdy otworzyły się tajemnicze dotąd drzwi - najwyraźniej prowadzące do kabiny pilota - i wyszła przez nie kobieta o ciemnej karnacji i drapieżnej urodzie. Jej czarne włosy były krótkie i roztrzepane, z dłuższymi pasmami po obu stronach twarzy, jak u Edmé. Nosiła czerwony kombinezon, który dokładnie opinał jej zgrabną sylwetkę, a jednak jakimś cudem nie krępował ruchów.

- Włączyłam autopilota, a ty wcale nie wyglądasz na zmęczonego - powiedziała gardłowym, elektryzującym głosem, podchodząc do Erna. Również miała spiczaste uszy, a na prawym oku nosiła jaskrawozieloną przepaskę z serduszkiem, psującą (?) ogólne wrażenie.

- A czy kiedykolwiek było inaczej? - szepnął, rzucając porozumiewawcze spojrzenie, które natychmiast przechwyciła.

- Już? - zapytała, nieźle skrywając zaskoczenie.

- Za chwilę - skinął głową - Obudź mnie za jakieś dwie godziny, chyba że coś nam zakłóci lot.

- Jasne - patrzyła jak jej towarzysz kłania się dziewczętom i znika za drzwiami po lewej. Dopiero wtedy sama baczniej przyjrzała się znaleziskom. Pod jej twardym spojrzeniem natychmiast zbladły i zesztywniały.

- T'Surith feirc T'Amaren - przedstawiła się - Witajcie na „Diamond Night".

- Gdybym nie wiedziała, że przybyliście z innego świata, zapytałabym, czy jesteście z tego miasta z Trójkąta - odezwała się Edmé zaskakująco nieśmiało - Z Blasku Diamentów.

- Zbieżność nazw - kobieta w czerwieni przeciągnęła się leniwie i wzięła jeden z napełnionych kieliszków - Niemniej właśnie tam lecimy.

- Macie jakiś konkretny powód? - zainteresowała się Quellentha, która również poczuła się niepewnie.

- Nie bardziej niż wy - wzruszyła ramionami T'Surith, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Wreszcie spostrzegła, że obie pasażerki nie reagują na to zbyt dobrze.

- Nie lubicie być pod stałą obserwacją? - domyśliła się - Tu wszędzie są kamery. Przywykniecie.

*

Czuła mocne szarpnięcie, przerywając projekcję. Pozwoliła przewodom schować się do wnętrza hełmu i zdjęła zasłonę, obejmując się ramionami. Tym razem wyjście było trudniejsze niż poprzednio, nie dlatego, że nie potrafiła kontrolować wizji, o nie. Po prostu nie chciała jej zostawiać. Nie o to jednak chodziło, by cieszyć się nierealnymi obrazami, lecz o to, by przywrócić je światu, w pełni prawdziwe... Czyż nie?

A tymczasem nawet zwykłe kryształowe ostrza nadal przechodziły przez materię jak duchy!

Królowa wstała z tronu, coraz bardziej odzyskując kontakt z rzeczywistością. Za to młodzieniec, który zajmował zdobione krzesło naprzeciwko niej, miał z tym widoczne problemy. Po tym jak przewody odłączyły się od niego i przestał dzielić doznania z Iseult, siedział bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami i zastygłym wyrazem podziwu na twarzy.

Biedny, niemądry Joris, który tak sceptycznie podchodził do jej magii. Jakikolwiek miał własny cel, kiedy tu przybył, teraz będzie już jej i zrobi wszystko w imię odzyskania Korony, na którą przed chwilą patrzył jej oczami. To dziewczątko o zielonych włosach, bardziej pomysł Białego Rycerza niż jej, na pewno nie byłoby takie podatne na nowe ideały. Wysłanie jej w świat z równie niemądrą małą czarodziejką było zdecydowanie lepszym pomysłem... Ciekawe, czy coś odkryją. Przyglądanie się ich podróży może być zabawne, ale najpierw trzeba załatwić bardziej niecierpiące zwłoki sprawy...

Pani na Betelgezie podeszła do jednej ze ścian i lekko dotknęła jej dłonią. Ściana zafalowała, zawibrowała i w jednym miejscu zrobiła się przezroczysta. Po chwili ukazała się na niej zdziwiona chłopięca twarz o równo przystrzyżonej grzywce.

- Clive - odezwała się Królowa z irytacją - Dlaczego to ty tam jesteś, a nie Hidbaldier?

- Bo on śpi - wyjaśnił niezmieszany paź.

- Więc obudź go natychmiast, a sam znajdź Velta i przyjdźcie tutaj - nakazała - Nieszczęsny Joris powinien się znaleźć w łóżku. Przyda mu się mocny sen... Przed jutrem.

Chłopiec skłonił się i zniknął, a gdy minęło kilka minut, na jego miejscu pojawił się mężczyzna o surowej - choć zaspanej - twarzy i zaczesanych do tyłu ciemnych włosach. Miał bliznę na policzku i czarny mundur ze złotymi guzikami.

- Wasza Wysokość wybaczy, ale... - zaczął od razu, ale uciszyła go machnięciem ręki.

- Jeśli przespałeś najnowsze wieści z Kontynentu, nie obchodzą mnie twoje tłumaczenia!

- To była ciężka noc, nie tylko dla mnie - przypomniał Hidbaldier - Ale Clive nie przespał. Płomienne Oko zostało zaatakowane.

- Tak jak przypuszczałam - nastrój Królowej trochę się poprawił - Idź zatem do komnaty maszyn i załaduj dwa dyski oznaczone na złoto. Leżą pod innymi dyskami, na samym dole. I życzę sobie, aby zjawił się u mnie Biały Rycerz.

- Ależ... Nie ma go od wczoraj - zająknął się mężczyzna - Zabrał „Czarnoskrzydłą" i ulotnił się bez słowa, więc... Myśleliśmy, że Wasza Wysokość wie.

- Nie wiedziałam. Ale nie dziwi mnie to - stwierdziła i przerwała połączenie.

Niemądry Biały Rycerz. Rycerz cieni, wojownik z białej mgły. Jak dotąd najbardziej oporny z pionków. Czyżby poleciał do ruin Kheeraq, do Amina Betel, do innych Miejsc Mocy daleko poza Kontynentem? Chcąc zaprzepaścić wszystko, o co zawsze tak zawzięcie walczył? Jakim byłby wspaniałym partnerem w poszukiwaniach, gdyby tylko okazał trochę uległości...

Zbliżyła się do Jorisa, wciąż patrzącego pustym wzrokiem, pochyliła się nad nim i lekko dmuchnęła mu w twarz. Oczy młodzieńca się zamknęły i osunął się bez świadomości. Z bezwładnym ciałem i delikatną twarzą przypominał porzuconą lalkę.

Doprawdy, jutro zapowiada się dobry dzień. Niemądry Biały Rycerz.

Głupi ludzie.

*

Gwiazdy świeciły zadziwiająco blisko. Pewnie po to na „Meluzynie" było bocianie gniazdo, aby zbliżyć się do nieba nawet bardziej. Chani była pewna, że jej siostra również zmarudziła i do tej pory siedzi w oknie. Wyczuwała intuicyjnie, że Raya przeżywa właśnie coś miłego.

Żaglami targał wiatr, czasem słychać było kroki - Cadeyrn i Uyanni snuli się bez celu po pokładzie, Torric stał przy sterze. Poza tym było zupełnie cicho, co jak wiadomo, pirackim okrętom zupełnie nie przystoi... Do czasu.

- Chani, schowaj mnie!! - rozległo się rozpaczliwe wołanie z dołu.

Dziewczyna wychyliła się i zmierzyła Sorana przeciągłym spojrzeniem. Był zdyszany, nie tyle ze zmęczenia, co raczej z przejęcia.

- To chodź tutaj - rzuciła, wzruszając ramionami - Zmieścisz się.

Nie trzeba mu tego było dwa razy powtarzać - od razu rozjaśnił się na twarzy. Chani ze zdumieniem patrzyła jak chłopak bierze rozbieg, odbija się od pokładu i... Po prostu wbiega na maszt. Biegł tak przez parę sekund, po czym odbił się znowu - jakimś cudem nie spadając, za to wyskakując w górę, łapiąc za liny od żagla... Tamci na dole unieśli głowy i wytrzeszczyli oczy, a kiedy Soran znalazł się już w bocianim gnieździe, Uyanni wyszczerzył białe zęby i zaczął bić brawo. Chłopak nie spodziewał się takiego zainteresowania, ale ukłonił się z zadowoloną miną.

- Ty lepiej siadaj, zanim ci się coś stanie - westchnęła Chani - Zwracasz w ogóle uwagę na istnienie czegoś takiego jak grawitacja?

- No... Tak, inaczej bym chyba wisiał w powietrzu? - zdziwił się - Podniebni piraci nie robią takich rzeczy przez cały czas?

- A uczestnicy tych twoich turniejów tak? Zresztą nieważne... Siadaj i powiedz, co cię tu przygoniło.

Kiedy tylko mu o tym przypomniała, wyraz jego twarzy zmienił się błyskawicznie.

- Ta przerażająca kobieta nadal jest na mnie zawzięta... Właśnie mi zdjęła odciski palców, jakbym był jakimś przestępcą - wykrztusił, a Chani z trudem stłumiła wybuch śmiechu - Zdołałem jej zwiać, zanim prześwietliła mi oko. Co jest, mam już wracać do Zielonego Gaju, tym razem jako więzień?!

- A nie mogłeś po prostu zapytać, po co jej to, geniuszu?

- No, pytałem! Ale tylko patrzyła tymi swoimi lodowatymi oczami...

- No to się dowiedz, że twoje dane zostaną wprowadzone do komputera pokładowego, przez co będzie cię zawsze można zlokalizować - wyjaśniła dziewczyna - To znak przynależności do załogi.

- O żeż... Wygłupiłem się?

- Na to wygląda.

- Ty też to miałaś? - w zielonych oczach Sorana pojawiło się zaciekawienie. Kolejna prędka zmiana nastroju.

- Nie, nie miałam. Ja... Nie jestem tu przecież na stałe - Chani zawahała się zanim schowała ręce za plecami. I tak przecież nosiła rękawiczki, zresztą kto by się przyglądał jej dłoniom z tak bliska, by zauważyć brak linii papilarnych? Nie wiedzieć dlaczego uznała, że ten niemożliwy osobnik, który właśnie usiadł obok niej, mógłby.

Dziwne. W Ogrodzie Saphany fakt, że była stworzona, był traktowany na porządku dziennym. Tutaj, na „Meluzynie", wiedziano tyle, że nie jest do końca człowiekiem, co jednak w niczym nie przeszkadzało... Ale odniosła wrażenie, że nie zniosłaby, gdyby Soran się dowiedział. Dziwne...

Jeszcze raz sięgnęła myślą do Rayi, ale nic nie wyczuła - najwyraźniej siostra już „spała". A Główna Ogrodniczka pewnie nie przestała się zamartwiać, jak one wytrzymają osobno; tymczasem dopóki mogły wyczuwać się nawzajem, fizyczna rozłąka specjalnie nie przeszkadzała.

- Dobrze mieć taką pokrewną duszę, nie? - szepnęła, nie do końca zdając sobie sprawę, że mówi na głos. Mimo wszystko Raya nie mogłaby tego usłyszeć.

- Mówiłaś do mnie? - głos Sorana całkowicie wyrwał ją z zamyślenia. Popatrzyła w jego stronę, lecz tak naprawdę nie na niego, raczej - przez.

- Nie - odrzekła w końcu, kierując wzrok z powrotem na gwiazdy.

- Szkoda, bo odpowiedziałbym, że na pewno tak - chłopak chwycił w palce czarny kosmyk włosów i zaczął się nim bawić - Ale jeśli nie do mnie, to do kogo? Jesteśmy tu tylko my.

- Dlaczego miałabym pytać cię o pokrewieństwo dusz?

- No... Nie wiem - zmieszał się - Ja bym ciebie spytał. Czasem mam uczucie, że nigdzie tak naprawdę nie pasuję i wierzę, że...

- Że co? Że bym to zrozumiała? - prychnęła Chani - Poza tym dlaczego ktoś, kto dopiero co był gwiazdą w Blasku Diamentów, miałby czuć się wyrzutkiem? Dziwny jesteś.

Wbrew pozorom starała się uważać na słowa; przecież gdyby była za ostra, jeszcze by jej się tu rozpłakał... No dobrze, może to była lekka przesada, ale mimo wszystko...

- Słyszysz? - odezwała się nagle, podnosząc się z miejsca. Sama co prawda wcześniej wyczuła niż usłyszała nieznany sygnał, ale to była okazja do zmiany tematu. Zresztą już po kilku sekundach usłyszał cały okręt.

- Uwaga, wszyscy na i pod pokładem - w głośnikach rozbrzmiał ciepły i wesoły głosik Ievy, która zostałaby idolką wśród personelu jakiegoś promu międzyprzestrzennego, gdyby ten wariat Cadeyrn nie zaciągnął jej na „Meluzynę" - Właśnie krzyżujemy tor lotu z dwoma statkami patrolowymi Betelgezy. Nadlatują od bakburty i o ile utrzymają takie tempo, może dojść do zderzenia. Jeśli zechcecie je zaatakować, na zmęczonych po walce będzie czekała ziołowa herbata i ciastka. Życzę miłego wieczoru.

Trzej znajdujący się w zasięgu wzroku Chani piraci ożywili się jak dzieci - o tak, Soran zdecydowanie pasował do tej załogi - i podbiegli do lewego nadburcia, wytężając wzrok, jakby mogli zobaczyć gołym okiem dwa czarne punkciki w niemal bezchmurną noc. Zaczęli o czymś rozmawiać przejętymi - no, może w przypadku Cadeyrna to za mocne słowo - głosami; najwyraźniej już planowali atak, bo kiedy na pokład wypadł Gavriel, od razu zabrał się do objeżdżania ich.

- Już się rozpędzacie?! - wołał, łapiąc się za głowę - Były jakieś rozkazy? Były? Torric, na wszystkie demony, przestań pozwalać statkowi dryfować! Czy ktoś już przełączył sterowanie na mechaniczne? Bo ty przecież nie!

- Spokojnie, p a n i e Illéz - Uyanni podszedł i poklepał go po ramieniu - Nie udawaj, że sam się nie cieszysz na rozróbę. Chyba kapitan cię nie zabije?

- Też mi rozróba. Dwie maszyny wypełnione kablami, żadnego krzyżowania mieczy...

- Uważaj, bo zaraz z tobą skrzyżuję miecz - Luz Águeda pojawiła się za pierwszym oficerem jak duch i aż zbladł z zaskoczenia. Ale kobieta i tym razem go nie zabiła, przeszła za to do wydawania rozkazów, zadziwiająco jak na nią spokojnie i konkretnie. Torric zostawił ster - najwyraźniej ktoś już go przestawił - i pobiegł pomóc przy działach. Cadeyrn też prędko udał się pod pokład. Miał wylecieć razem z Kuntheą, w „amikiri", jednoosobowych pojaździkach zwiadowczo-zaczepnych, które... Które...

- ...Jeszcze nie są do końca naprawione - uzmysłowiła sobie Chani zduszonym głosem - Czy oni do cna poszaleli?

- Powinienem pomóc - stwierdził Soran, podnosząc się - Nawet jeśli jeszcze nie prześwietlili mi oka.

Niewiele myśląc, przesadził barierkę i zjechał w dół po linie, przypominając innym o swoim istnieniu.

- Co teraz? Co mogę zrobić? - zwrócił się gorączkowo do osłupiałej Luz Águedy. Ta wciągnęła powietrze ze świstem.

- Żółtodzioby precz z pokładu! - huknęła - Do Ievy na ciastka i jazda nam spod nóg!!

- Da mu pani spokój, może się przydać - Uyanni wziął go w obronę, potrząsając dredami - Jest zaskakująco zręczny.

- To niech zręcznie wybywa z pola rażenia, a ty powinieneś być w tej chwili przy działach, nieprawdaż?!

Zrugany wycofał się z największą nonszalancją, na jaką go było stać. Tymczasem dwa maleńkie zielono-brązowe stateczki opuściły już „Meluzynę" i leciały na spotkanie patrolowców, coraz bardziej widocznych na niebie.

- Jeśli Torric teraz zacznie strzelać, może strącić swoich - szepnęła do siebie Chani - Ale jeśli oni...

Jeszcze raz spojrzała w dół; mogłaby bez większych problemów zjechać po linie tak jak Soran, ale zbyt długie zwlekanie z regeneracją zaczynało dawać o sobie znać. Pozbawione magii ciało mogłoby jej nie usłuchać. Gdyby spadła, może nie zrobiłaby sobie krzywdy, ale wywołałaby zbędne zamieszanie.

Cadeyrn i Kunthea już wystawiali na próbę sztuczną inteligencję przeciwników, bawiąc się z nimi w kotka i myszkę. Sporo ryzykowali, chcąc podprowadzić patrolowce bliżej „Meluzyny", aby stały się łatwiejszym celem... W pewnej chwili któreś z nich straciło kontrolę nad swoim pojazdem, który zaczął zataczać kręgi w powietrzu i omal nie zderzył się z maszyną od Betelgezy. Drugi amikiri nadal to podlatywał do patrolowca, to się wycofywał, wyraźnie jednak oddalając się od macierzystego statku, przeciwnie niż na początku. O ironio, to właśnie Luz Águeda pierwsza pobiegła do Ievy - do oídoprzekaźnika. Ponieważ głośniki nie zostały wyłączone, wszyscy dokładnie słyszeli, jak nadaje.

- Amikiri-1, zgłoś się! - powtarzała na próżno - Cadeyrn, do kroćset, odpowiedz!!

- Ja też nie mam z nim łączności, kapitanie - zamiast wywoływanego odpowiedział niski głos Kunthei - Mogę lecieć go ubezpieczać, ale czy strącicie wtedy ten mój?

- Jeśli nadal będzie za tobą leciał, nie ma szans! - warknęła Luz Águeda z bezsilną złością - Że też Betelgeza musiała wysłać te diabelce z a n i m naprawiliśmy amikiri!

Chani nie mogła nie uśmiechnąć się pod nosem. Kto inny być może powiedziałby odwrotnie, ale kapitan „Meluzyny" nawet w naprawdę kiepskiej sytuacji brała stronę swojej załogi.

Pojazd Cadeyrna nadal wywijał hołubce i było to o tyle dobre, że przeciwnik nie mógł w niego trafić. Natomiast ten drugi, bardziej sprawny, uciekając przed patrolowcem obniżył lot. Gdyby oba przeleciały pod okrętem, można by było zrzucić na maszynę z Wyspy kotwicę... Chani powstrzymała atak chichotu. Przecież wepchnęła się tu, żeby być chociaż jedną rozsądną wśród załogi, nie po to, by myśleć tak jak oni!

I rzeczywiście, w pewnym momencie amikiri przemknął pod „Meluzyną" - pozostawało mieć nadzieję, że patrolowiec nie zmieni celu i nie zacznie mierzyć do okrętu...

Na to się jednak nie zanosiło. Bo kiedy czarny pojazd zbliżył się dostatecznie, Soran niepostrzeżenie wyjął zza pasa Gavriela szablę, po czym błyskawicznie wspiął się na nadburcie i skoczył.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.