Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Rzecz o Koronie

VII

Autor:Miya-chan
Korekta:IKa
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Fantasy
Dodany:2007-08-21 21:35:26
Aktualizowany:2008-09-23 21:41:26


Poprzedni rozdział

Gdyby Quellentha mogła tego ranka być na królewskim dworze i uczestniczyć w pochodzie, nie mogłaby pewnie wyjść z zadziwienia, jakim cudem jej władczyni udało się zebrać tylu ludzi... W dodatku t a k i c h ludzi. Nawet nie dlatego, że ostatniej nocy mało kto w pałacu spał i nawet sama Królowa powinna już dawno ulec zmęczeniu. Niezależnie od nastrojów panujących na dawnej Wyspie, rozpościerające się wokół miasto zawsze sprawiało wrażenie pogrążonego w letargu. Od niemal przylegających do niej ruin, których przez wieki nikt nie zdecydował się na powrót odbudować, do eleganckich, oplecionych bluszczem domów na obrzeżach - zawsze było tu spokojnie. I pusto, gdyż mieszkańcy przemykali ulicami bezszelestnie, na pierwszy rzut oka nie zwracając uwagi. Jak cienie. Jak duchy.

Gdyby świadkiem uroczystości był Biały Rycerz, nie omieszkałby porównać jej do parodii koronacji, którą pamiętał jak dziś. Co prawda tym razem miało się obyć bez zbiorowej egzekucji na Placu Zwyciężonych - dawniej Gwiaździstym - ale podniosłej atmosfery i symulowanych w pośpiechu wybuchów radości nie zabrakło. Poza tym, wtedy padało.

Gdyby ten zaszczyt przypadł Daneleanowi, bez wątpienia zaoferowałby swoją pomoc w tworzeniu odpowiedniej atmosfery. Niezależnie od tworzących się lub istniejących już stron konfliktu, a może wzajemnej adoracji, oprawa powinna być przecież jak najbardziej efektowna. Ot tak, żeby ukryć gnijące wnętrze.

Słońce jeszcze nie wzeszło, gdy brama pałacu się otwarła i wyszła przez nią niewiarygodna procesja. Na tle poszarzałych murów porażała krzykliwością kolorów; dla panującej do tej pory pustki stanowiła wręcz obrazę. Jednak z minuty na minutę ulice coraz bardziej zapełniały się mieszczanami, zbudzonymi przez nieoczekiwaną melodię. Wysokie, przeciągłe dźwięki wibrowały w uszach, a towarzyszył im odgłos kryształowych dzwoneczków i szybki, hipnotyzujący rytm. Wszystko to razem tworzyło całość jednocześnie odstraszającą i pociągającą. Nie wiadomo jednak skąd owa muzyka dobiegała - nie dało się zauważyć nikogo, kto ją grał...

Na przedzie szedł rząd ludzi okutanych opończami. Czerwone - czarne - czerwone - czarne - jak wymieszane pionki na szachownicy. Każdy z nich trzymał długi drąg z zawieszonym na czubku lampionem, z którego promieniowało wielobarwne światło. Machali tymi lampionami, jakby opędzali się od czegoś - od ciemności? W takim razie, czy nie lepiej było poczekać do świtu? Następni w kolejności, w takich samych strojach, wykonywali skomplikowany układ gestów, mrucząc monotonnie szereg niezrozumiałych słów. Być może sami nie pojmowali ich znaczenia, bo czasem któryś powiedział coś za szybko, inny poruszył rękami w niewłaściwy sposób... Nie zakłócało to jednak odbioru całości. Nie miało prawa zakłócać.

Potem wreszcie przyszła kolej na tancerzy, kolorowych jak bajeczne rajskie ptaki. Każdy z nich poruszał się inaczej, a jednak wciąż do tego samego rytmu. Trzydzieści sześć rodzajów tańców, gdyby komuś udało się policzyć. Otaczali lecącą nisko nad ziemią platformę, ozdobioną jeszcze większą ilością świateł i unoszącą wielki, przypuszczalnie ciężki tron. Na tronie tym, pod kunsztownie wykonanym baldachimem, siedziała Królowa, odziana w obcisłą suknię barwy ceremonialnego fioletu. Wyprostowana i nieruchoma jak posąg, lecz na jej ustach pojawiał się lekki uśmiech triumfu, gdy spoglądała kątem oka na Jorisa, stojącego po jej prawej stronie. On również się nie ruszał, a tylko patrzył przed siebie, jakby widział coś niedostępnego dla zwykłych śmiertelników; nosił kolczugę z jasnego metalu, a na wierzchu zieloną tunikę z wyszytym znakiem, który pochodził z dawno zapomnianego pisma.

Pochód szedł Królewską Aleją, dopóki nie zaczęła się rozdzielać na wiele innych ulic - wtedy rozdzielili się też tancerze i ludzie w opończach, nadal odprawiający swój rytuał. Zapełnili znaczną część miasta, niosąc ze sobą dziwaczną muzykę, niepokój i nieokreślone oczekiwanie, przyciągając tłumy widzów. Ponownie połączyli się w całość dopiero gdy Królowa wjechała ze swoim nowym rycerzem na Plac Zwyciężonych i rozejrzała się nie bez swoistej nostalgii. Wtedy wszystko ucichło i na środek wystąpił mężczyzna z lampionem. Niektórzy zgromadzeni rozpoznali w nim Hidbaldiera, jednego z czworga najwyższych oficerów.

- Zebraliśmy się, aby pożegnać Jorisa, który zaczyna swoją pielgrzymkę ku oświeceniu i doskonałości - zaczął sztywno i beznamiętnie, jakby kazano mu się w pośpiechu nauczyć roli na pamięć. Co zresztą było prawdą - nie nadawał się na mistrza ceremonii, ale poprzedniego stracono zaraz po koronacji i żaden do tej pory nie był potrzebny. Nikt lepszy się nie znalazł.

- Trwajmy zatem w modlitwie, aby jego zadanie się powiodło, a Istoty były mu przychylne - ciągnął, a ci, którzy wcześniej szeptali swoje zaklęcia, teraz je wznowili. Coraz głośniej i głośniej, aż słowa Hidbaldiera w nich zatonęły.

Wreszcie Królowa powstała z tronu i podeszła do krawędzi platformy, trzymając coś w dłoni. Za nią podążył wierny Joris.

- Przed tobą misja twojego życia, mój ty Rycerzu Chaosu - zwróciła się do niego cicho, lecz jakimś cudem jej głos dotarł do wszystkich zgromadzonych, nieważne jak daleko stali, nieważne o ile głośniej rozbrzmiewały słowa rytuału. - Wiesz, jak masz spełnić swoją powinność.

- Tak, Wasza Wysokość - potwierdził nieobecnym głosem, po czym uklęknął na jedno kolano i ucałował jej rękę.

Iseult Kruczowłosa skinęła głową i zawiesiła na szyi młodzieńca cienki łańcuszek z kulą wielkości dziecięcej piąstki, oprawioną w srebro. Kiedy kazała mu wstać, uśmiechnęła się, a jej oczy błyszczały euforią. Joris bez namysłu odwzajemnił ten uśmiech, przez co jego twarz w końcu nabrała wyrazu.

Tłum rozstąpił się, gdy na placu wylądowała gondola - podobna do tych z Ogrodu Tipharos, ale pomalowana na czarno. Ozdabiał ją taki sam symbol jak na tunice wybrańca Królowej. Ta przyjrzała się latającemu stateczkowi z aprobatą.

- Miejsca Mocy czekają na ciebie - powiedziała, a potem obserwowała jak Joris zeskakuje z platformy, wchodzi do gondoli i odlatuje na zachód, jakby uciekając przed wschodzącym właśnie słońcem.

- Dziś wielki dzień - przemówiła do poddanych, kiedy zniknął jej z oczu - Cieszcie się, bo nadchodzi dla nas nowa era.

Po tych słowach znów zasiadła na tronie i pozwoliła, by platforma zaniosła ją do pałacu. Jej świta również podążyła z powrotem; tylko pstrokaci tancerze pozostali na placu, a kiedy znów ruszyli w tan, rozbrzmiała świdrująca muzyka, która miała już nie milknąć przez resztę dnia.

W drodze Królowa uśmiechała się z rozbawieniem. W zasadzie całe to przedstawienie nie było potrzebne, a rytuał został naprędce wymyślony, ale mniej więcej tak to przebiegało w czasach, gdy bycie mistrzem przywołań wiązało się z wielkim zaszczytem i równie wielką odpowiedzialnością. Dlaczego więc nie wspomnieć na chwilę tamtych czasów?

- Ciekawe, czy będą się dobrze bawić - szepnęła do siebie.

*

Promienie słońca łatwo przebiły się przez cienkie rolety, pełniące bardziej funkcję ozdobną niż praktyczną. Połaskotały Quellenthę w nos, budząc ją z dziwnego, niepokojącego snu, który jednak umknął jej z pamięci, gdy tylko usiadła na łóżku. Przez głowę dziewczyny przeleciały błyskawicznie wspomnienia z poprzedniego dnia; nie zdołała poukładać ich w odpowiedniej kolejności, ale przynajmniej zorientowała się, gdzie jest.

Nie do końca jeszcze przytomna, rozejrzała się po przestronnym pokoju, mieszczącym się w jednym z najelegantszych hoteli w mieście. Jak przez mgłę pamiętała zadane jej pytanie, jak znaleźć najlepszą kwaterę; nie miała problemów z odpowiedzią. W Blasku Diamentów przepych szedł w parze z rozmiarami, dlatego najlepiej było wybrać hotel o największej ilości pięter. Oczywiście jeśli się było snobem z Sellphei, dekadentem z Phantelle... Albo też zakochanym szaleńcem, który oszczędzał miesiącami na jedną niezapomnianą noc we dwoje.

Wszystko to Quellentha wiedziała głównie z teorii, ale nie dała tego poznać swoim towarzyszom podróży. Przynajmniej miała taką nadzieję - nie wiedziała, co sądzić o nagłym wybuchu śmiechu ze strony Edmé i prychnięciu T'Surith. Jedynie Ern przyjął jej odpowiedź ze stosowną aprobatą, dzięki czemu nie spędzili tej nocy w kolejnej ciasnej klitce.

Czarodziejka podniosła się z miękkiego łóżka i stanęła przy oknie, podnosząc roletę. Kiedy spojrzała na rozpościerające się za szybą miasto, zmarszczyła brwi z rozczarowaniem - o poranku Blask Diamentów wyglądał szaro, jego budynki przytłaczały swoją wielkością. Zupełnie inaczej niż nocą - gdy pilotowany przez T'Surith statek zniżał się powoli w dół, miasto lśniło, zapraszając, zachęcając. Otwierając się przed gośćmi niczym kraina baśni.

Teraz natomiast spało, zdjąwszy z siebie kuszący czar.

- O, jednak już wstałaś - jedne z trojga drzwi uchyliły się i zajrzała przez nie Edmé - A już myślałam, że będę miała przyjemność wykopać cię z pościeli.

- Mówisz jakbym przespała pół dnia - obruszyła się Quellentha, nie odwracając się. Jakoś nie chciała być widziana w trakcie szerokiego ziewnięcia, które nastąpiło zaraz po tych słowach.

- Bo tak właściwie jest, skoro wspominałaś mi wczoraj, że Blask Diamentów nigdy nie śpi - zielonowłosa zdecydowanym krokiem podeszła bliżej i chwyciła ją za rękę. Była już w pełni ubrana, a także delikatnie umalowana. - Jazda do łazienki, zanim skończy się pora śniadaniowa!

Nim czarodziejka przypomniała sobie, co dokładnie wtedy mówiła, już została wepchnięta do śnieżnobiałego pomieszczenia z okrągłą wanną i trzema rodzajami natrysków. Po chwili wleciała za nią sukienka, która aż wołała o wypranie lub przynajmniej wyprasowanie. Większość swoich rzeczy Quellentha zostawiła w zniszczonym Płomiennym Oku - w pośpiechu nie miała głowy by się pakować - nie żywiła więc nadziei, że jeszcze kiedyś je zobaczy. Dobrze, że przynajmniej torebkę zabrała.

Stojąc przed wielkim lustrem i spłukując z siebie resztki snu, myślała sobie, że Blask Diamentów jednak sypia i zastanawiała się, ile jeszcze swoich opinii będzie musiała zweryfikować.

- O, nieszczęsna - westchnęła teatralnie Edmé, gdy jej towarzyszka wyszła z łazienki; nie wiadomo czy na widok jej samej, czy raczej sukienki - Zawsze tak ciskasz swoje ciuchy na podłogę, Quelle? Jak tuż przed namiętnym sam na sam?

- Wiesz, że nie - syknęła Quellentha, idąc po torebkę i starając się przy tym wyglądać godnie. Nie spodziewała się tylko, że zielonowłosa zareaguje na jej odpowiedź wybuchem dzikiego śmiechu. Po czymś takim pozostawało tylko obrazić się na cały świat.

- No dobrze, chodźmy już na to śniadanie. Poranek nie będzie trwał wiecznie - westchnęła sentencjonalnie Edmé, gdy już złapała oddech. Nie tracąc więcej czasu, wyciągnęła czarodziejkę z apartamentu, którego drzwi natychmiast same się zatrzasnęły.

Przejażdżka windą wydawała się ciągnąć ślimaczym tempem, lecz w końcu dziewczęta dotarły do restauracji. Tam czekali już na nie T'Surith i Ern; oboje nieskazitelnie eleganccy, siedzieli przy stoliku, wertując karty dań.

- Świetnie, że zjawił się ktoś, kto zna się na rzeczy! - odezwał się rudowłosy, pokazując im zestawy śniadaniowe - Co to może być agy'cervel?

- Móżdżki triccotenów albo ścigaczy celijskich - mruknęła Quellentha, krzywiąc się odruchowo.

- Nie brzmi to zbyt apetycznie - zgodził się z lekkim uśmiechem - Właściwie wolałbym cały poranek spędzić w łóżku.

Czarodziejka zachichotała, zasłaniając usta dłonią; dopiero teraz zauważyła, że mężczyzna ma podkrążone oczy i uśmiecha się dość blado.

- To są skutki wczorajszego popisywania się ponad własne siły - stwierdziła sucho T'Surith, przechwytując jej spojrzenie.

- Jesteś ostatnią osobą, która powinna się na to uskarżać - odparował jej Ern, zupełnie nie zrażony. Przygryzła wargę; przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż wreszcie kobieta w czerwieni na powrót zainteresowała się wyborem dań.

Ta krótka konwersacja przypomniała czarodziejce o czymś istotnym. Z lekkim okrzykiem chwyciła torebkę i wyjęła z niej mały, podłużny szafir o bladoróżowej barwie. Widząc, że co kilka sekund przemykają po jego powierzchni srebrzyste refleksy, odetchnęła z ulgą. No tak, przecież naładowała go zeszłej nocy, jeszcze w Płomiennym Oku... Łatwo było zapomnieć.

- Co to takiego? - zapytała żywo Edmé, która dotąd również dość niechętnie studiowała listę posiłków.

- Moje zewnętrzne źródło mocy - wyjaśniła Quellentha, nie kryjąc dumy. Takie klejnoty dostawali ci absolwenci uczelni w Becleim, którzy osiągali najlepsze wyniki z przedmiotów bezpośrednio związanych z magią. W tych zaś dziewczyna celowała, nawet jeśli kulała z historii i starocelijskiego. Nie omieszkała powiedzieć tego na głos, spuszczając skromnie oczy.

- To takie koło ratunkowe, w razie gdybym wyczerpała własne siły - dodała ochoczo, rumieniąc się pod zaciekawionymi spojrzeniami - Do tego pomaga w rzucaniu zaklęć, które normalnie byłyby zbyt skomplikowane i czasochłonne.

- Interesujące - tym razem uśmiech Erna nie był wymuszony - Mogę dotknąć?

- Proszę... - czarodziejka ostrożnie podała mu szafir, nie rozumiejąc dlaczego T'Surith prycha z rozdrażnieniem. Co dziwniejsze, zawtórowała jej Edmé.

Delikatnie, niemal pieszczotliwie, rudowłosy wziął klejnot w dłoń. Przyglądał mu się uważnie, jakby pragnąc prześwietlić go wzrokiem, odgadnąć, zrozumieć. Wreszcie skinął głową i oddał szafir właścicielce, która prędko schowała go z powrotem, nagle dziwnie podenerwowana. Może nie powinna była dawać swojego źródła mocy obcej osobie?... Po chwili jednak odegnała tę myśl. Ern nie zrobił przecież niczego podejrzanego, poza tym był sprzymierzeńcem.

Z bliżej niewyjaśnionego powodu westchnęła i wbiła wzrok w trzymane na kolanach dłonie. Zdała sobie sprawę, że chociaż być może zaimponowała towarzyszom swoją magią, bynajmniej nie mogła olśnić ich wyglądem.

- Po co my tu właściwie jesteśmy? - szepnęła żałośnie do Edmé, kiedy tamci dwoje, wreszcie zdecydowani, zamawiali śniadanie.

- Mnie pytasz? - zielonowłosa uniosła brwi - To twój świat. Kombinuj.

*

Dla Chani zakończenie regeneracji było powrotem do istnienia.

Ludzie mogli sobie nazywać jej stan „spaniem", ale tak naprawdę nigdy nie miała zaznać odpłynięcia w krainę snów. Kiedy wchodziła do komory odnowy, czas się dla niej urywał. Wszystko - również ona sama - przestawało być. Gdy zaś wracała do pełni sił, wszystkie doznania napływały do niej natychmiast, jednocześnie - nie stopniowo i leniwie, jak u budzącego się człowieka.

Tak było i tym razem, kiedy otwarły się jej oczy i pokrywa komory. Nie musiała się zastanawiać, kim jest; od razu poznała zapach świeżo przypieczonych grzanek, poświstywanie machiny zwanej „galernikiem" i szczęk narzędzi w rękach mechanika.

- Dzień dobry, śpiochu - postawny mężczyzna o wydatnej szczęce i włosach jak najeżona szczotka podniósł głowę znad naprawianego amikiri - Nie przypuszczałem, że potrzebujesz tyle snu. Dochodzi już południe.

- Ja też nie przypuszczałam - westchnęła Chani, otwierając walizeczkę, którą zwinęła Daneleanowi. Kiedy zbliżyła ją do komory, ta zmniejszyła się do rozmiarów małego palca i można ją było bez problemów schować. - Niemożliwe, żebym aż tak się wczoraj zmęczyła.

- Nie? Bo ja miałem wrażenie, że czasem znajdowałaś się w kilku miejscach jednocześnie - przypomniał Amadi, sięgając po grzankę - Słyszałem, że zemdlałaś w bocianim gnieździe, a po tym zajściu z patrolowcami wcale ci się nie dziwię.

Dziewczynę aż zamurowało na te słowa. Czy on sugerował, że straciła siły ze zdenerwowania? Tak naprawdę nigdy nie zaznała strachu - choć chyba była tego bliska tamtego dnia, gdy wciśnięta w ciemny kąt podsłuchała najgorszą i najbardziej dotkliwą w skutkach scysję Daneleana z Cairellem. Istniała wtedy od niedawna i niespecjalnie rozumiała ludzkie zachowanie, ale była wyczulona na emocje i magię, którymi tamci dwaj emanowali. Nigdy nie zdradziła Rayi szczegółów.

Tamto jednak było co innego. Co niby miało ją zdenerwować tym razem? Że „Meluzyna" mogła przegrać? Nonsens, te patrolowce pewnie nawet nie były zaprogramowane na walkę.

Już miała dać mechanikowi krótką i ciętą odpowiedź, kiedy otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich ciemnowłosa głowa Gavriela.

- No, żyje - odezwał się tonem, jakiego zwykle używa się przy słowach „a nie mówiłem?".

- Mógłbyś mówić do mnie, a nie koło mnie - obruszyła się Chani - Bo zakładam, że nie chodzi co o to maleństwo, które nadal ma dziurę w brzuchu.

- Błagam o wybaczenie - pierwszy oficer otworzył szerzej drzwi i skłonił się dwornie - Nie mogę mówić o amikiri, zwłaszcza, że Amadi jest właśnie w trakcie konsumpcji, ale tu obok stoi jeden taki, który bardzo się o ciebie martwił...

W tej chwili został bezczelnie odepchnięty i do środka wbiegł Soran, o mało nie potykając się o rozwleczone po pomieszczeniu części stateczku. Rzeczywiście wyglądał na dość podenerwowanego.

- Dobrze cię widzieć ca... - zaczął, jednocześnie wypuszczając powietrze, co doprowadziło go do ataku kaszlu.

- Całą i zdrową? - dokończyła domyślnie - No to wiedz na drugi raz, że mnie nie tak łatwo na dobre zwalić z nóg. Nie musisz się aż tak o mnie niepokoić.

- Och, on miał dziś jeszcze inny powód do niepokoju - roześmiał się Gavriel.

- Jakiż to? - zainteresował się Amadi, ubiegając Chani. Całe szczęście, bo jej pytanie byłoby retoryczne.

- Poranek w towarzystwie Cirsy Ha-v-g-n - Soran skrzywił się, wymawiając każdą literę nazwiska jak osobną sylabę - Osobiście wpisała mnie w poczet członków załogi.

- Trzeba było zamknąć oczy i myśleć o świetlanej przyszłości - podsunął poniewczasie pierwszy oficer.

- Nie mogłem zamknąć, a chętnie bym to zrobił - rozżalił się chłopak - Zwłaszcza, że tę prześwietlarkę oczu obsługiwał Nieves.

- O - Chani uśmiechnęła się lekko - Widzę, że już masz pewne pojęcie, czego się tu należy wystrzegać.

- Nie bardzo - przyznał się - Ale tak się niebezpiecznie wzdrygał, kiedy ta straszna kobieta nim komenderowała... Skąd miałem wiedzieć, czy niechcący nie uruchomi jakiegoś lasera albo czegoś w tym rodzaju?

- Nie, nie, akurat jemu takich rzeczy do rąk byśmy nie dali - zaprotestował rozbawiony Gavriel, machając rękami - No dobra, dzieciaki, bawcie się dalej same. Jeśli się nie sprężę, ermana znowu będzie chciała mnie zabić.

Pomachał wesoło całej trójce i odszedł szybkim krokiem, powiewając połami białego munduru.

- Wcale się jakoś specjalnie nie spieszy - zauważył Soran.

- On zawsze tak - wzruszyła ramionami Chani - A właściwie jaki ma powód?

- Na chwilę przed tym, jak się obudziłaś, Ieva ogłosiła, że kapitan wzywa do siebie co ważniejsze persony na statku - wyjaśnił Amadi - Będą spekulować, co może knuć Kruczowłosa.

- A my, szare myszki, dowiemy się wszystkiego później, w wersji okrojonej? - zmartwiła się dziewczyna z mandragory - Nie tak sobie wyobrażałam pewne rzeczy.

- Kapitańska kajuta jest przyciasna - mruknął mechanik - Nawet gdyby związać i gdzieś zamknąć Torrica i Nievesa.

Chani westchnęła cicho i spojrzała kątem oka na Sorana. Na jego twarzy wykwitł nieobecny uśmiech, który trochę ją zaniepokoił. Zaraz też zbeształa się za to - najprawdopodobniej sama się tak uśmiechała, kiedy planowała jakieś małe szaleństwa w Ogrodzie.

- Chodź, nie będziemy przeszkadzać - powiedziała zdecydowanym tonem.

Opuścili pomieszczenie, ostrożnie omijając części amikiri. Chani zastanawiała się, w jaki sposób stateczek zostanie przetransportowany, gdzie jego miejsce; gdy już zostanie złożony, raczej nie przeciśnie się przez drzwi, a magii w wykonaniu Nievesa trudno ufać...

*

- Powtarzamy informację, która wstrząsnęła całym Kontynentem - ogłosiła prezenterka, która pojawiła się na największym holoekranie Ogrodu Saphany. Znajdował się on w jednej z sal rekreacyjnych, tej o ścianach pomalowanych na jaskrawy róż - na taki pomysł wpadł jeden z wykładowców, który przeczytał gdzieś, że kolor ten poprawia samopoczucie i relacje międzyludzkie. Owa propozycja z pewnością by nie przeszła, gdyby nie zyskała entuzjastycznego poparcia Daneleana.

- Wczorajszego wieczoru doszło do niespodziewanego ataku na Płomienne Oko, jedną ze światowych skarbnic wiedzy - brzmiała dalej wiadomość, tym razem przyprawiona sztucznym dramatyzmem i patosem. Relacja na żywo była podana w prawdziwym popłochu, a zatem coś musiało się zmienić od tamtej pory. - Śledztwo w sprawie odkrycia tych, którzy dopuścili się tak okropnego czynu, podjęły władze miasta, jak również zawsze czujny Zielony Gaj.

- Okropnego?! Głupiego, ot co! - w prawym górnym rogu ekranu pojawił się starszy mężczyzna w szarej profesorskiej todze, poczerwieniały z oburzenia - Płomienne Oko zawsze było neutralne wobec wszelkich wojen, nikt nigdy go nie atakował! Przecież nie ma tu nic, co opłacałoby się niszczyć!

- Według zeznań świadków, trzęsienie ziemi wywołała gwardia magów bojowych o emblematach królestwa Holbroke - ciągnęła prezenterka, a tuż pod wizerunkiem uczonego ukazał się kolejny mały ekranik, tym razem z dwojgiem ludzi w zielonych mundurach.

- Wysłaliśmy już odpowiednich ludzi do Steen, aby zebrali informacje - odezwała się niska, surowa kobieta w oficerskiej czapce.

Tego już rozparty na kanapie Danelean nie mógł wytrzymać - parsknął niepohamowanym śmiechem.

- Od kiedy oni tak otwarcie wyjawiają mediom, co zamierzają zrobić?! - wykrztusił, słysząc, że ktoś wszedł do sali - Panika im się udzieliła?

- Napastnicy rzeczywiście nosili szaty magów z Holbroke, ale nie wygląda na to, że chcieli zniszczyć miasto - dodał młodszy stopniem i wiekiem towarzysz kobiety - Po ich zniknięciu okazało się, że szkody są o wiele mniej poważne niż się na początku wydawało.

- Z obecnych ustaleń wynika, że najwięcej zniszczeń dokonała jednostka z Zielonego Gaju swoimi bojowymi machinami - głos przejęła prezenterka, tym razem uśmiechając się radośnie.

- Oto dlaczego cała ta holowizja to kompletna bzdura - mruknęła Główna Ogrodniczka Saphany, stojąca obok kanapy i zapatrzona w ekran.

- Dlaczego? Jeden powód do śmiechu więcej - zaoponował czarnoksiężnik, wyraźnie jednak pochłonięty myślami o czymś innym.

- Choćby dlatego, że oglądasz po raz trzeci tę samą relację, zamiast udać się na zajęcia - powiedziała ostro kobieta - Masz dziesięć minut spóźnienia.

- Dziesięć minut to jeszcze nie koniec świata - machnął ręką, jeszcze bardziej denerwując przełożoną.

- Taki więc masz stosunek do dzielenia się swoją wiedzą?! - syknęła - Może powiedz to uczniom, którzy już czekają w sali wykładowej! Czy oni są tu dla ciebie, czy jednak ty dla nich?!

- Oczywiście, że ja dla nich - przyznał spokojnie Danelean - Tym bardziej należy to docenić, zamiast narzekać z powodu głupich dziesięciu minut. Magia jest przecież wieczna.

Główna Ogrodniczka westchnęła ciężko, po czym wyłączyła holoekran i wymaszerowała z sali. Czarnoksiężnik uśmiechnął się lekko i udał się jej śladem, na powrót zatapiając się we własnych rozmyślaniach.

*

Łagodny wietrzyk szumiał w paprociach i delikatnych liściach pierzaków, roślin występujących tylko na Archipelagu Guereńskim i tutaj, nad największą zatoką Sirkandu. Był jedynym i niezbyt pewnym źródłem ochłody, ale mieszkający tu ludzie - opiekunowie - niezbyt się przejmowali upałem. Właściwie nie przejmowali się niczym oprócz skrytego w gęstwinie drzew sanktuarium. Byli wszak kolejnym pokoleniem kapłanów, choć nie posiadali daru przywoływania, a ich modlitwy do Stwórcy o przywrócenie dawnej równowagi nie przynosiły rezultatów. Może dlatego, że w gruncie rzeczy nie wiedzieli, o co proszą? Przecież dawne czasy znali jedynie z opowieści przodków...

Głównym zadaniem tych odzianych na biało ludzi z ogolonymi głowami było zajmowanie się kwiatami. Samej świątyni Kheeraq, która dotkliwie odczuła zniknięcie Korony, nie mieli prawa odbudować - mogłoby to zostać zinterpretowane jako pierwszy krok do złamania starego prawa. Nadęci czarodzieje z innych stron świata nie daliby się pewnie przekonać, że Kamień Przywołań i tak pozostanie matowy i pokryty pajęczynami, bo nawet nie wiadomo, czego potrzeba, by go ożywić. Białe jak kość ruiny pozostawione więc były w spokoju, lecz dokoła nich sadzono najbarwniejsze, najpiękniejsze kwiaty, których nasiona i sadzonki przywożono z wielu różnych obszarów Aztodii. Opiekunowie zawsze dbali, by rośliny chowały się jak najlepiej, nawet jeśli wymagały innego klimatu.

Świątynia Kheeraq stała tu od czasów starożytności. Pamiętała upadek - a może i początki - Imperium Araceli; z pewnością pamiętała też powstanie Ogrodów, bo przecież użyczyła swej nazwy jednemu z nich. Od wieków jednak trwała pogrążona we śnie, z którego nikt już nie miał jej obudzić. Czasem tylko, cicho niczym koty, przemykali w pobliżu miłujący spokój asheri i pochylali głowy na znak szacunku. Czasem przypływali cudzoziemcy, traktujący to miejsce jako obiekt zwiedzania lub też dostarczający więcej kwiecia. Jednak tego dnia, kiedy słońce stało w zenicie, pojawił się niespodziewany przybysz.

Wylądował przed świątynią pojazdem zbudowanym na kształt jaskółki, wzniecając tumany kurzu i sprawiając, że najbliżej rosnące kwiaty pokładły się na ziemi, jakby przestraszone. Zanim jeszcze wysiadł, zbiegli się wszyscy opiekunowie, ustawiając się przed ruinami, być może po to, by odciąć drogę do nich. Wtedy drzwi pojazdu się uniosły i przybysz wyszedł pewnym, stanowczym krokiem. Powinien pasować do tego miejsca, srebrnowłosy i od stóp do głów obleczony w biel, a jednak w pewien sposób było wręcz przeciwnie. Może sprawiła to niepokojąca aura, którą emanował: pełna chłodu, a zarazem wzburzenia, rozpraszała panującą tu atmosferę ukojenia.

Patrzył w milczeniu na ludzi, którzy w innych okolicznościach nazywaliby się kapłanami, aż w końcu przemówił:

- Nadszedł czas.

A oni, choć jeszcze przed chwilą byli gotowi bronić świątyni, spuścili głowy i rozstąpili się z rezygnacją. Może dostrzegli gwiaździste godło na ogonie pojazdu, a może przeczuwali, że tak to się prędzej czy później skończy. Odsunęli się, robiąc przejście srebrnowłosemu mężczyźnie, który odpiął od pasa miecz o jaśniejącej - z pewnością nie od słońca - klindze i ruszył naprzód.

- Przykro mi - usłyszeli jego szept, zanim wkroczył do wnętrza świątyni. A może tylko im się wydawało; brzmiał tak cicho, że równie dobrze mógł być tchnieniem wiatru. Tak czy inaczej, wiedzieli, że już za kilka minut nie będą mieć Kamienia Przywołań, który można by reaktywować. Że właściwie mogliby się stąd wyprowadzić, bo czas ich służby dobiegł końca.

A może nie? Równie dobrze mogliby się zabrać za odbudowanie świątyni. Nikt już nie mógłby im zabronić.

Poprzedni rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.