Opowiadanie
My Dream
My Dream
Autor: | Pleiades |
---|---|
Korekta: | IKa |
Serie: | Final Fantasy |
Gatunki: | Dramat, Fantasy |
Dodany: | 2007-04-03 15:25:37 |
Aktualizowany: | 2008-03-13 20:50:35 |
Opowiadanie ze zbiorów Inner World of Final Fantasy
umieszczone za zgodą autora.
Notka od autora:
Mam dzisiaj ponury nastrój, a więc napisałam ten krótki, smutny tekst. Na szczęście to tylko moja wyobraźnia i nic takiego naprawdę się nie wydarzyło.. Ale mogło... I właśnie ta myśl jest z lekka przerażająca. Oto więc najgorszy z możliwych scenariuszy...
Postacie oczywiście należą do Squaresoftu. Albo do Eidos.. Albo do siebie samych, o ile istnieją. Whatever...
Temat - tendencyjny, ten, na który Pleiades najbardziej lubi pisać. Rycerz i czarownica.
Tym razem Seifer POV.
----
Odwrócił twarz. I w noc spogląda
wczorajszą - wstecz. Na czole poblask
dogasa łun. I jeszcze żąda
ognia i krwi, i głodu. Miecz
opuścił jakby - lekko, lecz
lśni brzeszczot grozy, na przegubie
za rzemień uwiązany twardo.
Zdeptaną drogę mierzy wzgardą
kamiennych oczu. Wie, że ubiegł
tyle, co z aort krwi wytoczył.
Więc zwiesza skroń i spuszcza oczy,
i gnie kolana...
Stanisław Ryszard Dobrowolski - "Nasz czas"
---
Widziałem ją co dzień...
Jak szła wolno przez korytarze mego świata... Pośród poświaty magii i niesamowitości. Piękna jak zawsze... Kruczoczarne włosy otaczające jej oblicze.. Długie, błyszczące w porannym słońcu...
I te oczy... W kolorze czystego złota. Piękne i przejrzyste, niczym jej dusza...
Nie mogłem się oprzeć jej urokowi. Z każdym dniem coraz bardziej wypełniała me serce..
Pragnąłem być tylko z nią. Z dala od reszty świata. Tylko ja i ona, ma odwieczna piękność....
Uśmiechała się do mnie, a ja kąpałem się w jej czystej miłości, sam kochając ją z każdą sekundą, z każdą minutą coraz mocniej, niemal nieskończenie. Byliśmy razem, szczęśliwi i silni, otuleni przeznaczeniem, pozostający pod pieczą starożytnych legend. Tylko ja i ona.
Rycerz i czarownica...
Edea, moja Edea... wybrała właśnie mnie, abym jej służył. Spośród wszystkich swych dzieci, które tak bardzo kochała, którymi opiekowała się niegdyś i była skłonna oddać za nie życie - spośród nich to właśnie ja, Seifer Almasy, stanąłem przy jej boku, aby ziścić me odwieczne marzenie, które utkwiło w mej pamięci na przekór wszystkim złym mocom. I nawet siły opiekuńcze, te wielkie nieśmiertelne stworzenia, które tak chętnie przyłączaliśmy do swych umysłów podczas treningów - nawet one nie były w stanie wymazać z mej pamięci tego jedynego celu, dla którego pragnąłem wciąż żyć.
Pani moja, Matron, pomogła mi przypomnieć sobie to, co mi GFy odebrały. Przy niej na powrót odkryłem przeszłość, odkryłem miejsce, które jako jedyne powinienem nazywać domem, aż w końcu - odkryłem, iż to właśnie ona jest źródłem mego najwspanialszego marzenia. Byliśmy sobie przeznaczeni, od samego początku, jak tylko po raz pierwszy stanąłem przed tą nieskończenie piękną kobietą i jako dziecko pierwszy raz zatopiłem swe spojrzenie w jej opiekuńcze, pełne miłości złote oczy.
Dziś, jako naczelna czarownica Galbadii, patrzy na mnie tym samym spojrzeniem co przed laty. Jednak nie patrzy już na zatrwożone, małe i słabe dziecko. Patrzy na mężczyznę, który służy jej z największym oddaniem, patrzy na swego protektora, rycerza, gotowego oddać za nią życie.
---
Patrzyłem w zamyśleniu przez okno na ponurą, oświetloną nielicznymi latarniami ulicę, ciągnącą się wzdłuż płotu naszego pałacu. Nieliczni ostatni przechodnie pospiesznie przemykali, zajęci setką swych własnych, jakże dla nich ważnych spraw. Cóż, każdy miał prawo do życia w sposób, jaki wybrał. Nigdy jednak nie potrafiłem zrozumieć, co też tych biednych ludzi tak pociąga w zwyczajności, w codzienności w szarości.... Jeśli już jest się świadomym własnego istnienia, to czemuż nie żyć mocno, silnie, tak, aby być zauważanym przez innych? Dlaczego nie zrobić czegoś wielkiego, czegoś znaczącego?
Uśmiechnąłem się nieznacznie, z optymizmem patrząc na oświetlony w oddali łuk tryumfalny.
Jestem niemal taki, jak owa budowla. Silny, niepokonany.. I już wkrótce świat o mnie się dowie. Z radością w sercu oczekuję chwili, kiedy ten szary, nic nie znaczący tłum pozna mnie i moje uczucia. Będę mógł wtedy wykrzyczeć ku całemu światu - oto moja czarownica, którą chronię, którą kocham i która jest teraz waszą panią. Będę rządzić przy jej boku, razem podbijemy cały świat, czyniąc go lepszym. Jakaż szkoda, że ci głupcy jeszcze tego nie rozumieją... Niestety, Galbadia pełna jest głupców - chociażby takim był Martine. Kiedy usłyszał mój głos przez telefon, był naprawdę mocno zatrwożony. Kiedy go poinformowałem, że przejmujemy jego ogród, zdawał się całym sobą zaprzeczać temu faktowi, starając się udowodnić, iż jednak to on ma ostatnie zdanie.
Ale nic z tego... Dyrektor ogrodu Galbadia musi wiedzieć, iż jest tylko pionkiem w naszej ponurej grze. Jeśli będzie się opierać, spotka go niemiły koniec. Chcąc nie chcąc, będzie musiał nam oddać ogród. Edea pragnie uczynić z ogrodu swoją bazę i tak się właśnie stanie - dopilnuję, aby nic nie stanęło na przeszkodzie ku realizacji naszych wielkich planów.
- Panie Almasy.... - usłyszałem nagle głos za swoimi plecami. Odwróciłem się powoli, spotykając się ze znużonym spojrzeniem tego starego głupca, Vinzera Delinga - Czy do parady już wszystko przygotowane?
Kim jestem, aby tłumaczyć się przed tym pozbawionym rozumu człowiekiem? Ogarnąłem go pogardliwym spojrzeniem. Nie musiałem odpowiadać na zadane pytanie. Ten starzec nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest tu w tej chwili nikim. Pałac prezydencki należy do Edei, a on musi być jej bezwzględnie posłuszny.
Cóż, być może i był jej posłuszny, ale od pierwszego naszego spotkania byłem pewien, iż mnie nie lubi. Zapewne jeszcze dobrze pamiętał dotyk zimnego ostrza mego Hyperiona na własnym gardle. Gdyby wtedy mnie Edea nie powstrzymała, nie otworzyła mi oczu na to, co w życiu tak naprawdę się liczy, nie pokazała swej troski i cierpliwości - z pewnością bez wahania przeciągnąłbym ostrzem po jego tłustej szyi, pozbawiając go życia i delektując się jego ciepłą krwią, spływającą po mych dłoniach. Bywały chwile, kiedy żałowałem, iż jednak ten przebrzydły człowiek jeszcze żyje i drwi ze mnie, wielkiego rycerza.
- Proszę się nie obawiać - syknąłem ze złością - Poradzimy sobie.
- Doskonale - Deling skinął głową - Inauguracja nowej ambasador musi wypaść jak najlepiej. Nie chciałbym żadnych niespodzianek..
- Kontroluję sytuację.. - odpowiedziałem, nieco się uspokoiwszy. Mordercze myśli opuściły moją głowę - Wszystko idzie jak należy. Wojska też już są w pogotowiu.
- Dobrze. Zaczynamy punktualnie o 19:00 - Deling spojrzał na zegarek - Czyli za pół godziny. Pan też musi się przygotować. Pani ambasador życzyła sobie, aby pan jej towarzyszył.
Zacisnąłem zęby w przypływie nagłej wściekłości. Dobrze znam swoje miejsce. Ten cholerny starzec nie musi mi o nim przypominać. Miałem go już serdecznie dosyć. Tak też, nie czekając na dalsze jego słowa, odwróciłem się, udając się w stronę wyjścia z jego gabinetu. Nie odezwałem się już do niego ani słowem.
---
Edea była jak zwykle piękna i spokojna. Być może i nawet bardzo pewna siebie. No cóż, to był jej wieczór, a ja pragnąłem ponad wszystko zadbać o to, by ten dzień zaprawdę był najwspanialszą jej inauguracją.
Siedziała na tronie. Jej długie, rozpuszczone włosy swobodnie opadały wzdłuż jej ramion. Nie poruszyła się, na jej ustach błąkał się niewinny uśmiech, ogarnęła mnie swym błyszczącym w ponurym świetle spojrzeniem.
Wokół nas ciemność, niezmierzona niczym okalające jej pokój kurtyny. Cisza i wieczny spokój. Zapewne taki, jaki się czuje w chwili śmierci. A ja, zatapiając w niej własne oczy czułem się niemal jak ktoś, kto traci właśnie dla niej swą duszę, kto odlatuje ponad znane stany świadomości.
- Seifer.... - jej usta poruszyły się wypowiadając me imię niczym najdelikatniejsze z zaklęć. Biło od niej tyle ciepła i czułości.. Nie mogłem się wprost opanować, by nie podejść blisko niej, uklęknąć tuż przed nią i pocałować jej przepiękne wargi, zatopić się w jej złotych oczach.
Lecz ona, delikatnym gestem, niczym matka, wplotła dłoń w moje włosy, z wielką opiekuńczością przyglądając się mej zmęczonej twarzy.
Spuściłem wzrok, bojąc się jej spojrzenia, a raczej tego, czy nie odkryje mych jakże niewłaściwych w stosunku do niej uczuć... Przecież była kobietą, z którą związała mnie przeszłość... Ona, jako rodzina, jako ktoś, kto w pewnym stopniu zastąpił matkę, której nigdy nie miałem.... Moja Matron...
Ująłem jej dłoń i pocałowałem, przymykając oczy, gdy me usta dotknęły jej otulonej cienką rękawiczką skóry. Tak bardzo chciałem pokazać jej, jak ją kocham... Ile dla mnie znaczy....
- Już czas.. - szepnąłem, spoglądając na jej bladą, pełną uroku twarz. Tak delikatną i tak zmysłową.. Pełną uczucia i magii...
- Tak.. - odpowiedziała, mrużąc oczy, ogarniając mnie spojrzeniem spod gęstych czarnych rzęs - Idź już. Prezydent czeka.
Moje serce zlodowaciało na myśl o stojącym za drzwiami, na podium, człowieku, którego nie chciałem oglądać w tym pięknym dniu.
- Zejdę do pojazdu - poinformowałem. Przytaknęła, o nic więcej nie pytając. Wstałem więc i udałem się w stronę wyjścia prowadzącego ku bramie głównej pałacu., tam, gdzie stał nasz paradny pojazd, którym mieliśmy wśród wielkiego tryumfu objechać miasto.
---
Stałem wpatrzony w rozpalone pochodnie, w setki neonów i w światła ogni sztucznych. Mrużyłem oczy w zadowoleniu, ogarniając szary tłum władczym spojrzeniem. Z każdą chwilą coraz bardziej oczekiwałem mej pani, która miała właśnie pojawić się na balkonie, by przemówić do tych, którzy od dziś pozostawali pod jej ścisłą kontrolą.
Pojawiła się wkrótce, wśród owacji i ogólnie panującego w dole radosnego szaleństwa.
Wstąpiła na mównicę. Tuż za nią, ku memu wielkiemu zdziwieniu, ujrzałem podążającą krok w krok Rinoę, lekko chwiejącą się na nogach i usiłującą utrzymać równowagę.
Co też ta dziewczyna tu robi? Dlaczego podążyła za ma panią? Czyżby szukała mnie? Wiedziałem iż zawsze do mnie czuła coś więcej niż przyjaźń, ale nie sądziłem, że była zdolna podejść tak blisko pałacu prezydenckiego.
Spojrzałem na majaczącą w oddali rezydencję generała Carawaya - jej dom.. Dlaczego też generał nie upilnował córki?
Byłem pewien, iż Rinoa znajduje się pod wpływem zaklęć Edei.. Była taka nieprzytomna, tak bardzo nieobecna... Mrużyła czarne oczy w całkowitym omamieniu, nie spostrzegła nawet mnie. Co się wydarzy dalej?
Było mi to w zasadzie obojętne. Dziewczyna co prawda była ładna i miła, ale.. ja już nie mogłem być blisko niej. Znalazłem inny cel w życiu, o wiele bardziej szlachetny i chwalebny. Czarownica to ktoś więcej niż zwykła ma miłość i uwielbienie. Poświęciłem Edei wszystko, w co kiedykolwiek wierzyłem. Całe swoje dawne życie. W imię starożytnych legend.
Edea rozpoczęła swoja przemowę. Jej głos popłynął magiczną oceaniczną falą, rozlewając się z głośników na okalający pałac tłum, niczym zgubna fala przypływowa, zatapiająca piaszczyste plaże ludzkiej świadomości. Tak też szarzy mieszkańcy stali, wsłuchani w jej melodyjny głos, zagłębieni w jej magiczne zaklęcia, nieświadomi swej własnej zguby.
Jedynie prezydent, wciąż stojący tuz przy boku czarownicy, zdawał się być niezwykle zaniepokojony obrotem spraw.
Jego interwencja była bardzo nieskuteczna, w dodatku wymierzona w złą osobę.
Z satysfakcją patrzyłem, jak potężna magia Edei unosi prezydenta w powietrze i ciska nim o pobliski próg. Prezydent zdążył jedynie cicho jęknąć, kiedy zaklęcia dosięgły jego wątłego starego ciała. W powietrzu uniósł się swąd spalonych ludzkich tkanek. W kilku pojedynczych drgawkach Vinzer Deling wyzionął ducha.
Zrobiło mi się niedobrze, więc odwróciłem wzrok, spoglądając ponownie w kierunku oświetlonego łuku tryumfalnego.
Edea zakończyła swoją przemowę i właśnie schodziła z podestu ku naszemu pojazdowi. Zatrzymała się na chwilę, uczyniwszy dziwny gest ręką. Przymrużyłem oczy, wyłapując z ciemności nocy dwie zwierzęce sylwetki dobiegające od strony ulicy i w jednym susie dopadające stojącą na podium nieprzytomną ze strachu Rinoę. Zwierzęta zwaliły ją z nóg, targając dziewczynę pyskami w stronę wnętrza pałacu.
- Seifer. Już czas - melodyjny głos Edei tuż przy moim boku pozwolił mi w jednej chwili zapomnieć o widzianym wydarzeniu i skupić wszelkie me zmysły na ruszającej właśnie sprzed placu paradzie.
Wrota pałacu otworzyły się z jękiem i ruszyliśmy. Otuleni potężną magią i setką różnokolorowych świateł. W powietrze raz po raz wybijały rozpadające się na tysiące drobnych iskier ognie sztuczne, mój wzrok utkwiony w ich błyskach oraz w nieśmiertelnym ogniu rozpalonych wokół naszego podestu pochodni. Niektórzy mówili, iż jest to ogień szczególny, rozpalany tylko przy wyjątkowych okazjach, pochodzący od świętego ognia Phoenixa, tak skrupulatnie przechowywanego w skarbcu miasta Deling i czekającego wszystkie te lata na chwalebne wejście czarownicy na szczyty władzy.
Ogień Phoenixa, roztaczający wokół nas swój nieskończony blask, odbijał się złotem od ostrza mego Hyperiona, od oblicza mej ukochanej czarownicy, od nas.... Szliśmy więc w chwale, otoczeni niesamowitością tej jedynej i niepowtarzalnej chwili.
Zaśmiałem się radośnie, gdy nasz pojazd skierował się w stronę łuku tryumfalnego.
Zwróciłem twarz w stronę mej piękności, siedzącej spokojnie na tronie. Obdarzyła mnie pełnym miłości spojrzeniem, w jej oczach ujrzałem niesamowity blask. Blask tryumfu.
---
Wjechaliśmy pod łuk dokładnie w chwili, gdy prezydencki zegar umieszczony na pałacu wyświetlił godzinę 20:00.
Stałem spokojnie, oparłszy ostrze Hyperiona o podłogę. Odgarnąłem jasne kosmyki włosów z czoła, wdychając w płuca orzeźwiające czerwcowe powietrze. Spojrzałem w malujące się powyżej pionowej kamiennej ściany niebo, odgadując ukryte pod kłębiastymi chmurami gwiazdozbiory. Dziwne, cały dzień niebo było tak pogodne, a teraz zebrały się na nim chmury...
Chwilę później sklepienie łuku zasłoniło mi widok ciemniejącego w zmierzchu nieba.
Przymknąłem oczy, wsłuchując się w wystrzały ogni sztucznych, w oklaski tłumu, w dźwięczne dzwonienie biżuterii ozdabiającej ciało mej pani.
Nagły zgrzyt wyrwał mnie z zamyślenia. Otworzyłem oczy, zaskoczony nieprzewidzianą sytuacją.
Tuz przed czołem naszego pojazdu ciężko i z wielkim hałasem opadła stalowa krata, wbijając swe najeżone grotami ostrza w beton.
Moja pani wstała z tronu, w zaskoczeniu rozchylając usta i mrużąc złote oczy. Spojrzałem na nią przez moment, z niepewnością malującą się na twarzy. Nie wiedziałem co powiedzieć. Taka sytuacja nie mogła mieć miejsca, przecież wszystko miało być tego wieczoru idealne, bez problemów.. Kto zakłócił nasz spokój tym incydentem?
Tancerze, podążający przed korowodem rozpierzchli się w panice, gdy krata opadła za ich placami. Tłum zamarł w niemym zdziwieniu, żołnierze rozstawieni na ulicy jakby z lekka się wystraszyli, podejrzanie rozglądając się wokół.
Nagły zgrzyt za naszymi plecami. Zarówno ja, jak i Edea w tym samym momencie odwróciliśmy się, patrząc z niedowierzaniem, jak druga krata spada, wbijając się w ziemię. Byliśmy uwięzieni pod łukiem. Nie mogliśmy się stamtąd wydostać!
- Biggs! - ryknąłem w stronę prezydenckiego pałacu. Wśród tłumu ujrzałem znajomą sylwetkę, usilnie przeciskającą się pomiędzy zaskoczonymi osobami.
- Jestem! - wysapał żołnierz, patrząc na nas z niepokojem malującym się w jego ukrytej za żołnierskim hełmem twarzy. Jego zaciśnięte nerwowo usta widziałem jednak doskonale i to one zdradzały nastrój żołnierza.
- To nie stój tak! Zrób coś z tymi kratami! - wrzasnąłem, mój Hyperion skierowany w stronę zaskoczonego dowódcy
- Tak jest! - zasalutował, po czym pobiegł wzdłuż alei, znikając mi z oczu.
Westchnąłem, rozglądając się wokół. Szalejący na ulicach tłum rozpierzchł się chaotycznie po placu. Niektórzy ludzie, z jakąś dziwną paniką wskazywali palcami w stronę malującego się w oddali na dachu prezydenckiego pałacu karuzelowego zegara.
Wytężyłem wzrok, usiłując dostrzec coś niezwykłego pośród wirujących i świecących figur.
- Edea... - powiedziałem, wskazując palcem w tamtą stronę. Choć sam nie mogłem niczego dostrzec, to jednak przez chwilę zdawało mi się, iż widzę tam subtelny, niemożliwy niemal do wychwycenia ruch.
Pani moja przestąpiła kilka kroków naprzód, spoglądając we wskazanym kierunku.
Nagły huk wystrzału był jedyną rzeczą, jaką usłyszałem w tym momencie.
Niewątpliwie ktoś, będący na zegarze, oddał w naszym kierunku strzał.
Nie zdążyłem ostrzec mej pani. Jedynie zdołałem w ciągu ułamka sekundy zwrócić w jej stronę głowę, by stwierdzić, iż wyciągnęła dłoń, usiłując podnieść pole ochronne.
Z jakichś względów pole ochronne nie zadziałało. Zamiast błękitnego błysku tarczy ujrzałem przeszywający powietrze świetlisty pocisk, który natychmiast ugodził Edeę.
Rozległ się potworny chrzęst rozrywanego ciała.
Z niedowierzaniem patrzyłem, jak moja pani, z rozwartymi w niemym przerażeniu ustami, zatoczyła się do tyłu i straciła równowagę, osuwając się na podłogę.
Złapałem ją w ostatnim momencie, otaczając ją mymi bezpiecznymi ramionami, patrząc z malującą się na twarzy paniką w jej pełne bólu, wpół przymknięte oczy.
- Edea! - jęknąłem, padając na kolana z jej drobnym ciałem w mych objęciach.
Odchyliła głowę do tyłu, łapiąc z wielkim wysiłkiem powietrze, które i tak nie chciało orzeźwić jej płuc. Jej uwolnione spod nakrycia włosy rozsypały się wokół jej drobnej sylwetki ciemnoczarnym kręgiem, błyszcząc w poświacie nieśmiertelnego ognia pochodni.
Ujrzałem krew.
Spływała obficie z rany tuż nad jej prawą piersią, znacząc szkarłatne ślady na jej aksamitnej skórze. Rubinowe krople spływające z niewielkiej rany kapały jedna po drugiej na podłogę, na moje kolana i dłonie.
- S-seifer.. - jęknęła, w przerażającym cierpieniu usiłując pochwycić choć chaust orzeźwiającego powietrza
- Matron! - krzyknąłem, wciąż nie wypuszczając jej ciała ze swych objęć. W desperackiej próbie poszukałem dołączonych do siebie uzdrawiających zaklęć. Delikatnie dotknąłem dłonią jej krwawiącej rany, szepcząc Curagę za Curagą.
Każde zaklęcie odbijało się od jej ciała niczym od tarczy. Jęknęła w rozdzierającym bólu, zaciskając zęby.
Moje niemal niewidome ze strachu oczy po raz pierwszy od dłuższej chwili spojrzały nieco bardziej przytomnie na jej oblicze. Wzrok zatrzymał się na zdobiącym jej szyję błękitnym klejnocie, otoczonym bogatymi złotymi ornamentami.
- Co to jest? - spytałem, chwytając przedmiot ręką. Jego blask.. Taki znajomy.. Już niegdyś widziałem tę ozdobę..
Wnet sobie przypomniałem.
To jest przedmiot, który Robert Caraway trzymał u siebie w domu. Doskonale go znałem, albowiem bywałem w tym domu od czasu do czasu, kiedy jeszcze widywałem się z jego córką.
To jest Odine Bangle! Przedmiot hamujący magię.
- Kto ci to dał? - spytałem Edeę, zaciskając pięść na znienawidzonym klejnocie.
- Tamta... dziewczyna... - odpowiedziała z widocznym wysiłkiem.
Zakląłem w myślach, zrywając klejnot z jej szyi i odrzucając go najdalej od nas. Potoczył się po asfalcie, wciąż niezmiernie lśniąc swym niemagicznym błękitem w poświacie ogni i świateł.
A więc to tak.. Po to tu przyszła Rinoa.. Aby wręczyć Edei ów wątpliwy prezent, doprowadzić ją do niechybnej śmierci...
Rinoa, dlaczego nam to zrobiłaś?
W moich oczach pojawiły się łzy, skutecznie utrudniając mi widzenie. Rozmazany obraz czarownicy, spanikowanego tłumu, ogni, całego świata.
- Edea... - szepnąłem, przybliżając ponownie dłoń do jej piersi, wypowiadając kolejne magiczne zaklęcie. Jęknęła cicho, kiedy Curaga rozlała się po jej ciele błękitną poświatą zwiastującą życie. Krew jednak nadal sączyła się ze zranionego ciała. Z każdą minutą przybywało jej, płynęła strużkami z jej pleców, rozlewając się w szkarłatnej kałuży tuż pod jej tułowiem.
Uniosłem ją lekko, spoglądając na jej plecy. Bez wątpienia stwierdziłem, iż kula przeszyła ją na wylot.
- Na Boga, co oni ci zrobili... - wyszeptałem, przykładając dłoń do jej pleców uwalniając kolejne uzdrawiające zaklęcie spomiędzy mych palców.
Jedyne co poczułem w zamian to ciepło otaczającej moją dłoń krwi... Jej krwi...
- Nie... - szepnąłem, przybliżając twarz do jej twarzy. Niemal czułem na policzku ciepło bijące od jej bladej skóry - Matron... Nie możesz umrzeć.... - Zdjąłem z dłoni zakrwawioną rękawicę, delikatnie przeczesując nagimi palcami jej rozpaloną skroń i jedwabiście miękkie włosy.
Odpowiedziała bardzo słabym uśmiechem, który naraz wykrzywił grymas cierpienia i chęć łapczywego zdobycia choć odrobiny powietrza. Przestrzelone płuco odmówiło posłuszeństwa. Zakaszlała, kuląc się w konwulsjach i otaczając ramionami mój tułów. Z kącika jej ust popłynęła strużka krwi znacząc szkarłatne ślady na jej kremowo białej szyi.
- Seifer.. Przytul mnie.. Proszę.... - wycharczała, spoglądając pełnym potwornego bólu wzrokiem w moje wypełnione łzami oczy.
Nie mogłem już dłużej powstrzymać smutku. Łzy wypełniające moje oczy poczęły spływać po policzkach. Jasne, pełne żalu krople kapały na jej bladą skórę, mieszając się z jej własną krwią.
Dotknąłem wargami jej rozpalonego czoła
- Nie, Matron... - wciąż mówiłem, choć sam coraz mniej wierzyłem w jej ocalenie. Curaga za Curagą, kropla krwi za kroplą.. Nic nie mogło uratować jej od skutków śmiercionośnej kuli tak nagle przeszywającej jej wątłe ciało - Nie umrzesz... Obiecuję - wyszeptałem do jej ucha, wdychając słodki, cudowny zapach jej miękkich włosów, czując ciepło bijące od jej ciała i mieszające się z mym bólem, cierpieniem.
- Zawsze cię.... kochałam - wyszeptała. Jej długie palce, odziane w czarną rękawicę, przemierzały delikatnie mój policzek i gardło.
Spojrzałem w jej gasnące oczy. Dostrzegłem łzy, które zaraz późnej spłynęły ku jej skroni. Łzy tak szczere i tak prawdziwe, jakich jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem..
Nie chciałem czekać. Wciąż płacząc i tuląc jej drobne ciało, zbliżyłem usta do jej warg, składając na nich delikatny niczym muśnięcie motylich skrzydeł pocałunek.
Czując moje usta na swoich westchnęła lekko, przymykając oczy.
Po chwili jej wciąż gładząca mój policzek dłoń opadła bezwładnie wzdłuż jej wątłego, zbroczonego krwią ciała.
Spojrzałem na jej nieruchomą sylwetkę. Więcej łez napłynęło do moich oczu.
- Edea!!! - moje gardło rozdarł potężny krzyk. Nie mogłem już nic dla niej zrobić. Przytuliłem ją mocno do siebie, nie zważając na lepką, wciąż ciepłą krew wsiąkającą w moje ubranie, dotykającą mojej skóry.
Moja ukochana... moja czarownica umarła... Konała w straszliwych cierpieniach, nie mogąc nikomu przekazać swej mocy. To było najstraszniejsze. Każdy potomek Hyne powinien mieć możliwość przekazania swej magii dalej, swej następczyni. Inaczej nigdy nie może spocząć w spokoju. Tymczasem Edea, najwspanialsza osoba jaką kiedykolwiek znałem, wydała ostatnie tchnienie nie doczekawszy się tego odwiecznego prawa.
Moja Edea nigdy nie będzie spokojnie spoczywać....
Ukryłem twarz w jej nieruchomej piersi, głośno łkając.
Co powinien zrobić rycerz w takiej chwili?
Nic..
Nie potrafiłem jej obronić.. Mego jedynego istnienia, mego sensu życia. Dlaczego więc sam miałbym żyć? Tak nie powinno być.. To ja miałem zginąć, a ona powinna żyć nadal.. Dlaczego więc umarła w mych ramionach?
Tak bardzo chciałbym podążyć za nią.. Przecież już nic więcej mnie na tym świecie nie trzymało... Dlaczego los nie zabrał mnie wraz z nią, ku wiecznej ciszy, otaczającej nas oboje, w szczęściu i wyzwoleniu od naszych śmiertelnych ciał?
A może jednak.. może miałem coś jeszcze tu do zrobienia?
Źal i smutek w sercu ustąpił nagle miejsca wściekłości. Czułem ogarniającą mnie złość. Pragnąłem ponad wszystko odnaleźć zabójcę mej ukochanej i wymierzyć mu sprawiedliwą karę. Niech zginie w cierpieniach, niech wie, jak bardzo skrzywdził moją Matron, niech zapłaci za wszystko, co nam uczynił!
Zapragnąłem zemsty....
Delikatnie ułożyłem jej stygnące ciało na podłodze, po raz ostatni ogarniając wzrokiem jej pełną wiecznego spokoju i piękna twarz. Otarłem rękawem wciąż napływające mi do oczu łzy. Pochwyciłem Hyperiona w dłoń, zaciskając palce na jego rękojeści.
Nagły metaliczny huk zwrócił moją uwagę. Odchyliłem głowę w bok. Byłem pewien, iż właśnie żołnierze podnoszą trzymające nas w śmiertelnej pułapce kraty. I tak to już nie miało znaczenia... Edei żadna siła już nie mogła ocalić.
Ale to nie był odgłos podnoszonych krat. To jakiś samochód, rozpędzony na ulicy, z impetem uderzył tylną częścią nadwozia w stalowe ogrodzenie. Pręty jęknęły i połamały się pod wpływem uderzenia. Chwilę późnej z samochodu wyskoczył jakiś chłopak, przeciskając się pod łuk tryumfalny w moją stronę.
Nie mógłbym go pomylić z nikim innym....
Chłodne błękitne spojrzenie, rozwiane przez wiatr włosy, srebrny gunblade dzierżony w dłoniach...
Squall...
Nie zdążyłem odezwać się do niego ni słowem, gdyż tuż za nim na podium weszły jeszcze dwie inne osoby, które wnet rozpoznałem.
Jedną z nich była niebiesko odziana, czarnowłosa dziewczyna. Tak dobrze mi znana... Najwyraźniej przeżyła śmiertelny atak gadzich stworzeń. Moje serce opanowała złość, jako że zbyt dobrze jeszcze pamiętałem złoty przedmiot, który podarowała kilkanaście minut temu Edei i który doprowadził mą ukochaną czarownicę do śmierci.
Wściekłość i żal. Z takimi oto uczuciami szarżującymi w mym sercu spojrzałem w jej pozornie dobrotliwe, ciemne oczy. Wnet spuściła ze mnie wzrok. Tchórzliwa dziewczyna bała się nawet wziąć na siebie odpowiedzialność za tak haniebny czyn.
Drugą osobą, wkraczającą w mój ponury świat był wysoki chłopak. W pierwszej chwili go nie poznałem. Jego twarz ukryta była pod rondem kowbojskiego kapelusza, zwłaszcza iż chłopak opuścił głowę, nie chcąc patrzeć na rozgrywający się przed jego oczami dramat. W dłoniach dzierżył karabin snajperski.
Zamarłem... Już wiedziałem, że to on był tym, który strzelił, odbierając Edei życie.
Jakże ten chłopak, ten demon, który zniszczył nasze wieczne szczęście, ma czelność pojawiać się tuż przed obliczem rycerza, drwiąc sobie z mego oddania i gorącej miłości żywionej do tej jednej jedynej osoby, która była mi bliska przez całe życie...?
On, w ciągu ułamku sekundy, odebrał mi wszystko, co miałem i w co wierzyłem.
On, sprawił, iż wszechświat przestał istnieć i nic się już w życiu nie liczyło...
On był mordercą.
- Seifer... - delikatny i spokojny głos Rinoy, jakby przepełniony współczuciem - Ja...
Wstrętna hipokrytka..
- Jesteście zadowoleni z tego, co zrobiliście? - spytałem z goryczą w głosie, nie pozwalając dziewczynie dokończyć zdania. - Spójrzcie....
Moja dłoń uniesiona na wysokość naszych twarzy , zwrócona w ich kierunku. Na dłoni błyszcząca w życiodajnych płomieniach pochodni krew.. Krew tej, którą tak bardzo kochałem...
- Zabiję was... - wyszeptałem, zaciskając zęby. Czułem, jak do oczu znów napływają mi łzy, chciałem je za wszelką cenę powstrzymać. Ale nie mogłem. Ruszyłem więc powoli do przodu, przestępując kilka kroków, unosząc lekko Hyperion, kierując jego ostrze w stronę przeciwników.
- Daj spokój, Seifer.. - odparł chłodno Squall, w jego oczach wciąż niezmieniony, lodowaty blask - To już koniec...
Krzyknąłem, zamierzając się na przeciwnika. Dopadłem go w pojedynczym skoku, wykonując gunblade'em potężny wymach. Squall zareagował natychmiast, blokując mój atak własną uniesioną w górę bronią. Ostrza obu mieczy zgrzytnęły, stykając się ze sobą w silnym uderzeniu.
Squall stracił równowagę i odchylił się do tyłu, upadając.
Nie atakowałem go już więcej. Na niego jeszcze przyjdzie pora. Wpierw muszę ukarać tego, który zabił moją Edeę.
Skierowałem się w stronę snajpera.
- Seifer, stój! - wrzasnął Squall, ale nie zwracałem na niego uwagi, zamierzając się na kowboja - Thundaga!
Potężny atak uderzył mnie w plecy. Krzyknąłem w rozdzierającym bólu. Mój Hyperion nie dosięgnął celu, gdyż wypuściłem go z rąk. Upadł z brzękiem na podłogę. Przymknąłem oczy, czując elektryczność rozpływającą się po moim ciele. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa i osunąłem się na kolana, podpierając się drżącą z bólu ręką, aby nie upaść. Moja energia była na zupełnym wyczerpaniu. Nie miałem przy sobie już żadnej Curagi, wszystkie straciwszy próbując ocalić za wszelką cenę me Wielkie Marzenie.
- Irvine, wszystko w porządku? - spytała Rinoa, podbiegając do snajpera.
Wstrzymałem oddech, słysząc to imię. Otworzyłem oczy. Powoli uniosłem głowę, spojrzawszy na stojącą kilka metrów ode mnie postać w kowbojskim kapeluszu.
Jego błękitne pełne smutku oczy spotkały się z moimi.
- Irvy? - szepnąłem, przyglądając się jego poważnej twarzy.
Chłopak kiwnął twierdząco głową. Ale nawet nie potrzebowałem jego potwierdzenia. Takich twarzy jak ta nigdy w życiu się nie zapomina.
To zaprawdę był Irvy. Jedno z jej ukochanych dzieci.. Jakże się zmienił, jakże wyrósł.. Ale wciąż pozostał taki sam, jak przed laty... Mały, słodki Irvy...
Przez chwilę zwątpiłem, czy to naprawdę możliwe, aby on strzelał.
Trzymana w jego objęciach broń była wystarczającym dowodem.
- Irvy.. Dlaczego..? - wyszeptałem
Nie odpowiedział. W jego błękitnych oczach zaiskrzyły się łzy.
A może to były łzy w moich własnych oczach?
Zemsta... Czy to na pewno jedyna droga? Czy nie ma innej?
Byłem przecież rycerzem, któremu odebrano już życie... Tylko taka kara może spotkać tych, którzy mordują potomków Hyne.
Przed oczami znów stanęła mi pełna cierpienia twarz Edei, jej złotem lśniące wypełnione bólem oczy.
Spojrzałem w stronę mojego upuszczonego Gunblade'a
- Seif.. Nie rób tego.. - usłyszałem ostrzegawczy szept Squalla za moimi plecami - Będę zmuszony użyć Quezacotla. Wiesz o tym....
Moje usta wykrzywił ironiczny uśmiech.. Przecież i tak by nie zdążył.. Przecież on, Squall, którego zawsze traktowałem jak brata, nie mógł by potraktować mnie w ten sposób... Znałem go zbyt dobrze. Nie zrobi tego...
Jednym szybkim ruchem pochwyciłem Hyperiona, wstając jednocześnie z miejsca i ruszając na Irvine'a.
Ten zwinnie odskoczył. Nie zdążyłem nawet wykonać obrotu, kiedy usłyszałem krzyk Squalla
- Thunder Storm!!
Potężny huk, roznoszący się po pochmurnym niebie i zagłuszający wszelkie moje zmysły. Niebo zdawało się krzyczeć, rozrywając niemal moją głowę. Skuliłem się, zamykając oczy. Gdy tylko huk umilkł, uniosłem głowę, aby dojrzeć w nieskończenie wielkim blasku boską istotę unoszącą się tuż pod sklepieniem łuku, rozpościerającą swoje świetliste skrzydła w wyładowaniach elektrycznych.
Wyprostowałem się, patrząc na lewitującego ptaka. Ten milczał, utkwiwszy we mnie swą bezoką głowę, cichy i niezwykły w całej swej gracji i jasności.
Zaprawdę, nie było na świecie istot piękniejszych od Sił Opiekuńczych. A piękniejszy od Quezacotla zapewne był jedynie Phoenix, niosący życie.
Uśmiechnąłem się z goryczą w stronę świetlistego stworzenia.
- I cóż, władco piorunów? - szepnąłem, patrząc w jego niezmienione oblicze - Miałeś sprawować nad nami pieczę i nieść nam nową nadzieję, tymczasem stałeś się bronią w rękach tych, którzy do śmierci innych dążą...
Nie odpowiedział, wciąż wielki i milczący.
- Nie martw się. Jestem na to gotowy. Wiesz o tym.... - rzekłem, rozpościerając ramiona. Szkoda, że nie miałem skrzydeł, jak on - Ta, dla której żyłem, już odeszła....
Kilka potężnych elektrycznych wstęg przetoczyło się przez ciało GFa.
- Na co czekasz, nieśmiertelna istoto? To twoje zadanie....
Nie mógł już czekać. Dostał rozkaz i będąc pod władzą pojedynczego ludzkiego umysłu musiał być absolutnie posłuszny.
Odchylił nieco głowę, zbierając tuż przed sobą całą dostępną moc w postaci świetlistej elektrycznej kuli.
- Tak, chodź do mnie, chodź... - szepnąłem, przymykając oczy.
Chwilę później niesamowicie mocny piorun uderzył wprost we mnie, otaczając mnie dzikim, drgającym powietrzem.
Krzyknąłem w agonii, smakując powoli rosnący z każdą sekundą ból, opanowujący całe moje słabe ciało. Zabrakło mi tchu, usiłowałem w płuca wciągnąć łyk orzeźwiającego powietrza. Wokół mnie jedynie swąd ozonu. Pod powiekami widziałem setki tańczących elektrycznych iskier i ten ostatni widok jaśniejącego niczym słońce ptaka, ciepłego i opiekuńczego.
A później nie było już niczego, prócz zimnej podłogi i gasnącego we mnie życia.
Z wielkim wysiłkiem otworzyłem oczy. Odwróciłem głowę w bok. Leżałem... tak blisko niej.. Niemal mógłbym jej dotknąć. Była wciąż nieskończenie piękna..
Edea....
Moja świadomość powoli odpływała. Niewidzące oczy wciąż skierowane w jej stronę. Coraz trudniej było mi oddychać, coraz trudniej było żyć. Niemal nie czułem bólu, jedynie krew spływającą z mego nosa i ust, jej smak. Smak śmierci.
Uśmiechnąłem się lekko.
Przynajmniej mogę umrzeć obok niej, być blisko. Zamknąć oczy i pogrążyć się wraz z nią w niepewną, mroczną wieczność.
Odpłynąłem wraz z ostatnim tchnieniem.
- Matron, wybacz.... - odległy, niczym szept, głos Irvine'a
---END---
I cóż tu na zakończenie rzec...
Swoją drogą, powyższy text stanowi niezły kontrast z napisanym przeze mnie kilka miesięcy temu "Reborn". Zupełnie bezwiednie stworzyłam parafrazę tamtego fica, alternatywne zakończenie - niby oba texty są tak podobne, a tak różne....
Jeśli chodzi o Odine Bangle - przed napisaniem tegoż fica przypatrzyłam się dokładnie owemu przedmiotowi. Wbrew nazwie, wydaje mi się, iż bardziej pasuje on na naszyjnik i zdania nie zamierzam zmienić :P
Może jedna obietnica z mojej strony - że w następnym moim fanficu ze świata FF8 już na pewno nie będzie Edei... Heh, dostałam całkowitej obsesji na punkcie relacji czarownica-rycerz, zapominając o innych wartościowych postaciach z tejże gry. Tak też czas tę sytuację zmienić.
21.07.2002
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.