Opowiadanie
Patyki na boki
Patyki na boki
Autor: | Bonifacy coczęstujesięztacy |
---|---|
Korekta: | IKa |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Akcja, Dramat, Horror, Obyczajowy |
Uwagi: | Przemoc |
Dodany: | 2007-08-16 17:37:02 |
Aktualizowany: | 2008-03-13 22:55:58 |
Takie tam krótkie barachło i zarazem mój debiut. Byłbym ogromnie wdzięczny za jakiś malutki komentarzyk, bo nie miałem komu tej historyjki pokazać i nie mam pojęcia, czy jest cośkolwiek warta.
W dzień na kształt dzisiejszego mam chęć jedynie przetrzeć oczy, przegryźć suchara od wifona i podumać nad dziurą w suficie. Nie chce mi się nawet wody zaparzać. Dzisiaj jestem u siebie. No i mam wolne.
Ale wieczorem zniekształcenia wdarły się do życia codziennego z buciorami na froncie i łokciami po bokach, tłukąc mi twarz i ostrzegawczo wykręcając ręce. No i na końcu szepnęły mi do ucha "dzisiaj jesteś u siebie, więc rusz dupę". Zaraz, jak je przegoniłem myślowym obrazem nowej zmywarki, zaatakował mnie pierwszy. Nie wiem jak się do mnie dostał, ale u celu dał z siebie wszystko. Wrzasnąłem, a zastawa w szafach mi zawtórowała, (no, trochę przesadziłem. Tylko się zatrzęsła, bo podskoczyłem) i starałem się szybko zareagować, ale los pokazał mi chropowaty jęzor - oprawca znikł. Chwilę stałem w pełnym skupieniu i nasłuchiwałem. Byłem gotowy na najgorsze. To też się stało - poczułem ukłucie w lewej łydce. Tym razem nie chciałem kontratakować. Szybko przywarłem do najbliższej ściany, podwinąłem spodnie i nałożyłem koszulę, dotąd uwiązaną u pasa. "Już mnie nie zaskoczą" pomyślałem. Przez chwilę miałem rację. Następnego ujrzałem bez problemu. Stanąłem gotowy do walki. Nicpoń, będąc już prawie twarzą w twarz ze mną, chciał zrobić zwód. Idiota - nie za mnę te numery! Złapałem go jedną ręką i rozpłaszczyłem na ścianie. Jeszcze się ruszał, ale miałem już kolejnego na głowie. Gdy i ten gryzł piach, przeciwnicy zmienili taktykę cichacza na lepszą, wierną staremu porzekadłu "W kupie siła!". Rzucili się więc na mnie jak mój sąsiad na innoszalikowca. Początkowe oszołomienie po jakimś czasie minęło, otrzeźwiły mnie wzmożone ataki. Utopiłem wszystkie zbędne uczucia w morzu nienawiści i szału. Rzuciłem się w wir czystych emocji, które obudziły we mnie pierwotne instynkty. Byłem sobą. Nie żałowałem okrzyków i wyzwisk. Nie panowałem nad mimiką i gestykulacja. W końcu jestem u siebie.
Nie wiem ile czasu minęło - może godzina, może pół, może dwie. Ręce, twarz i wszystko miałem splamione krwią. Ha! I to głównie nie swoją! Ataki po prostu nagle ustały. Wywnioskowałem, że spowodował to brak przeciwników. Chwile stałem na środku pokoju łapiąc oddech, a potem - w jakiejś książce autor określił to momentem "acha" - podbiegłem olśniony do okna i je zamknąłem. Poczułem jedynie delikatny powiew wieczornego miasta. Odczuwałem to paskudne uczucie jakie zostawili na mnie oponenci - jedni nazywają to świerzbieniem, a inni nie wiem jak - ale czułem tez coś zacnego - satysfakcję. Dużą, ze hejże-ho. No i ulgę, wiadomo. Z takim uczuciem można iść spać! Na wszelki wypadek popsikałem się jeszcze off'em i walnąłem na wyro. Zdecydowanie - kiedyś muszę załatać tę dziurę w suficie.
^^
Podoba mi się zwłaszcza że na początku nie za bardzo można się zoriętowac o co chodzi :D