Opowiadanie
sin (grzech)
rozdział 7
Autor: | feroluce |
---|---|
Korekta: | Arleen |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Dramat, Fikcja, Romans, Science-Fiction |
Uwagi: | Erotyka |
Dodany: | 2008-06-21 08:00:24 |
Aktualizowany: | 2008-06-08 11:37:21 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Na wstępie chcę gorąco podziękować mojej beci - Arleen, to, że moje wypociny da się w ogóle czytać, to głównie Twoja zasługa!
.....
24. Sin stał obok Ouna i kilku innych kandydatów zebranych w salonie siedziby rodu O’brie’n.
Jego kuzyn nie był już tym samym pewnym siebie samcem, którego Sin poznał przed miesiącem. Dziś Oun miał się wycofać z konkurów - póki jeszcze żyje. W końcu nadarzyła się okazja, by mógł się wyrwać z matni, jaką okazały się targi i zamierzał z niej skorzystać. Może dla Sina zabijanie było czymś, z czym był od lat oswojony, ale Oun dotąd prowadził spokojne życie. Był z wykształcenia architektem i nie miał dotąd do czynienia z przemocą. Taka bezpardonowa walka, jak ta, w środku której się znalazł, była mu całkiem obca i wykańczała go psychicznie.
To, że dożył dnia dzisiejszego zawdzięczał dużej dozie szczęścia oraz temu, że Sin go lubił. Jego kuzyn w ciągu tego miesiąca już dwa razy uratował mu życie. Oun dotąd nie rozumiał, czemu Sin mu pomaga. W końcu miał pełne prawo go nie znosić lub przynajmniej ignorować, Oun przecież zaatakował go jako pierwszy, zupełnie bez ostrzeżenia.
Mimo to Sin go chronił. Oun nie miał złudzeń, nie byłoby go tu, gdyby nie jego kuzyn.
W salonie zgromadzili się wszyscy kandydaci, którzy zdołali przetrwać pierwszy miesiąc targów. Jedna trzecia grupy, która wystartowała w konkurach. Z tego, co Oun wiedział, tylko kilku wycofało się z własnej woli, zdecydowana większość nieobecnych już nie żyła.
Około sześćdziesięciu osób.
Sam Sin zabił dotąd pięciu konkurentów, w tym jednego w obronie swego kuzyna. Zresztą, tak naprawdę, to niewielu Atelicze było dość odważnych, zaatakować prawnika. A Sin już udowodnił, że atakowanie go to podpisanie na siebie wyroku śmierci. Konsekwentnie zabijał każdego, kto odważył się zagrozić mu, albo komuś, kogo chronił. I był niewiarygodnie wręcz skuteczny. Z tego, co Oun wiedział, starcie z jego kuzynem przeżył jako jedyny.
Zerknął na stojący obok niego obiekt swoich rozważań. Sin sprawiał wrażenie rozluźnionego, tylko tarcze zagęścił tak mocno, że Oun miał wrażenie, iż stoi obok Suni.
Cieszył się, że nie znajduje się w sytuacji kuzyna. On mógł się jeszcze z tego wycofać, ale Sin nie miał szans. Pani Ish wyraźnie go faworyzowała. Do tego stopnia, że gdyby postanowił się wycofać, mogła się posunąć do zerwania targów. A wtedy pozostali kandydaci zabiliby Sina za to, że pozbawił ich możliwości zdobycia samicy. Jego kuzyn miał szanse z w walce z jednym, dwoma, nawet trzema przeciwnikami na raz, ale nie w starciu z tak wieloma jednocześnie.
Oun nie miał złudzeń, nie zrobiłaby tego, bo zakochała się w Sinie. Gdyby tak było, po prostu oddałaby mu swoją rękę i to zakończyłoby targi. Samica sama wytypowała najodpowiedniejszego samca i z jej wyborem wszyscy pozostali musieliby się pogodzić, niezależnie od tego, czy podobałoby się im to, czy nie.
Nie, ona zrobiłaby to z zemsty. Bo nią wzgardził. Oun do końca nie rozumiał, czemu uwzięła się właśnie na Sina. Prawda była jednak taka, że nie zawahałaby się zaryzykować opinii, a może nawet i życia, byleby mu zaszkodzić.
Samego Ouna ignorowała. Uznała, że jest za słaby dla niej, a to, że jeszcze żyje, gdy większość słabszych kandydatów już wyeliminowano, to jakiś przypadek. Nie dała mu dotąd odejść tylko dlatego, żeby podręczyć jego kuzyna. Na szczęście, już się tą zabawą znudziła. Pozwoli mu zrezygnować i nawet nie zauważy jego zniknięcia.
Nie był wart jej uwagi - w przeciwieństwie do Sina.
Oun szczerze współczuł kuzynowi.
Dopiero teraz zacznie się robić niebezpiecznie. Pozostali już tylko najsilniejsi, najbardziej zdeterminowani kandydaci. I każdy z nich wiedział, że jego głównym rywalem jest właśnie rudowłosy prawnik.
Krwawa rozgrywka dopiero się rozpoczynała.
Pani Ish doczekała się swojej zabawy.
25. Wisiałam głową w dół nad toaletą. Mdłości nie chciały przejść.
Morrigaine z niepokojem obserwowała, jak się męczę. Dała mi coś do picia. Fala podeszła do gardła, ale cokolwiek mi podała - pomogło. Żołądek wolna się uspokajał.
- Ile razy ci się to zdarzyło?
- Dziś po raz pierwszy. Ewolucjo, przecież jadłam to samo, co wy! Czemu mi zaszkodziło, a wam nie?
Morrigaine popatrzyła na mnie uważnie i jakby z politowaniem, po czym złapała mnie za rękę i podciągnęła rękaw tuniki.
- Nie mam jasnych plam, do ciężkiej zarazy, nikt na mnie nie żeruje!
Teraz już otwarcie obdarzyła mnie spojrzeniem, jakby się poważnie zastanawiała, czy naprawdę jestem taka głupia, czy tylko udaję.
Popatrzyłam na swoje przedramię. Rzeczywiście. Skóra mi zbladła, jakby nagle gwałtownie spadł mi poziom energii. Ale przecież, do licha, nic takiego nie odczułam!
Święta Ewolucjo, więc czemu!?
- Czy ja… Jestem chora?
Morrigaine uśmiechnęła się wyrozumiale.
- Powiedziałabym, że twój stan jest całkowicie naturalny.
Nie rozumiałam, co sugerowała.
Nie chciałam zrozumieć…
- To całkiem normalny stan, zdarza się samicom wszystkich ras od zarania istnienia ludzkości. U ciebie po prostu jego przykre objawy są mocniej nasilone. Jesteś Suni, a my niestety reagujemy na niego na początku gwałtownym spadkiem energii. Nie martw się, niedługo odzyskasz równowagę energetyczną, a wtedy przejdą też mdłości.
Nadal nic nie rozumiałam. Jakbym nagle straciła zdolność do logicznego myślenia.
Wtem mnie oświeciło.
Jakbym dostała czymś ciężkim w brzuch.
Usiadłam oszołomiona na kafelkach.
- To niemożliwe.
- To pana Sina, prawda? Musi być możliwe, skoro jesteście kochankami.
- Nie jesteśmy.
To była prawda. Od tamtego razu nie dotknął mnie, chyba, że chciał porozmawiać, a i wtedy najpierw pytał o zgodę.
W sumie byłam z tej sytuacji zadowolona. Wybaczyłam mu na tyle, by przywrócić w miarę możliwości normalne stosunki między nami, ale nadal na myśl, że mógłby mnie dotknąć inaczej niż tylko przelotnie, żołądek skręcał mi się w ciasny węzeł ze strachu.
Wyglądało na to, iż nie tylko mnie. On także sprawiał wrażenie, że się boi. Nie tyle samego kontaktu, ile tego, co on w nim może wyzwolić. Wystraszył się, gdyż nieświadomie udowodniłam mu, jak krucha jest jego kontrola nad własną psychiką - jej mroczną, starannie tyle lat tłumioną stroną.
- Nie jesteśmy kochankami.
Powtórzyłam z uporem.
Morrigaine popatrzyła na mnie szczerze zdumiona. Nie mogła zignorować pewności bijącej z mojego głosu.
- To w takim razie, czyje to dziecko?! Wiatropylna to ty przecież nie jesteś!
Potrząsnęłam głową. Bez słowa poderwałam się z podłogi i pobiegłam do jego apartamentów.
Wpadłam, gdy tylko dostałam pozwolenie na wejście.
Właśnie kończył sznurowanie warkocza. Splatał wąskie jedwabne taśmy w skomplikowany czerwono-brązowo-żółty wzór klanu M’allo’y w ten sposób, by ani jedno pasemko nie wymknęło się z fryzury. Musiał być staranny, w końcu to po barwach i wzorach na końcach warkoczy Atelicze można było określić jego przynależność klanową i pozycję.
Bezwiednie pomyślałam, że nigdy go dotąd nie widziałam z rozpuszczonymi włosami…
Podeszłam do niego i bez zastanowienia dotknęłam policzka, zanim zdołał zapytać, co mnie tak nagle sprowadza.
„Jestem w ciąży.”
Opuściłam dłoń, obróciłam się na pięcie i skierowałam w stronę drzwi.
Wszystkie te czynności wykonywałam automatycznie, nie rejestrując w ogóle tego, co robię. Jakby część mojego mózgu nagle się wyłączyła, druga zaś robiła, co jej się podobało, bez konsultacji ze świadomością.
26. Sin rozważał właśnie wyjątkową niesprawiedliwość Losu. Z powodu tych kretyńskich targów musiał zrezygnować z udziału w ciekawie zapowiadającym się śledztwie; o ciężkich pieniądzach, które mu przeleciały koło nosa z tego powodu nawet nie chciał myśleć. I w tym momencie, zgodnie z powiedzeniem, że nieszczęścia są jak Łowcy Meta - zawsze wędrują stadami, do apartamentu wtargnęła Lorrelaine.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest bardzo nie w porządku. Suni była blada, niemal seledynowa, otaczał ją zapach, jakby się przed chwilą pochorowała, a jej spojrzenie było kompletnie puste, jak u osoby pogrążonej w głębokim szoku.
A potem jak grom jasnego nieba gruchnęła ta wiadomość.
- Stój!
Zatrzymała się posłusznie w pół ruchu, jak mechaniczna zabawka, ale nie odwróciła się do niego twarzą.
Sin zdarł rękawiczkę i złapał ją za dłoń. Była lodowato zimna.
„Jak to, jesteś w ciąży?!”
„Normalnie. W ten sam sposób, co wszystkie samice wszystkich ras od początku ludzkości.”
Jej myśli były klarownie czyste i pozbawione jakiegokolwiek śladu uczucia lub emocji. Jakby rozmawiał z androidem.
Musiała się też dowiedzieć przed chwilą, bo sprawiała wrażenie, jakby część jej osobowości jeszcze się nie pogodziła z tą informacją i wyłączyła ostentacyjnie.
Gdyby Sin sam nie był tak zaskoczony, uznałby to za nawet zabawną reakcję.
Lorrelaine nadal patrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem.
„To naturalna reakcja samicy w czasie Cyklu. Zaszłam w ciążę na tej samej zasadzie, co wszystkie Suni, które przechodzą naruszenie. Cykl wykorzystuje każda nadarzającą się okazję, by zwiększyć populację nowej rasy.”
Miała rację. W normalnych warunkach Suni ściśle kontrolują swoją płodność - muszą chcieć zajść w ciążę, by tak się stało. Biorąc pod uwagę zamiłowanie członków tej rasy do parzenia się przy każdej okazji i z kim popadnie była to cecha wręcz niezbędna dla utrzymania populacji na rozsądnym poziomie. W tym świetle reakcja Lorrelaine stawała się zrozumiała. Żadnej Suni do głowy by nie przyszło, że przypadkowy kontakt erotyczny, niezależnie od tego, z przedstawicielem której rasy by nie nastąpił, może wydać jakiekolwiek owoce. Jednak ta reguła nie miała zastosowania podczas Cyklu. Populacje obu ras, Atelicze i Suni, były tak nieliczne, a kontakty erotyczne między nimi tak rzadkie, że Cykl wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję, by powołać do życia kolejnego przedstawiciela nowej rasy. Presja była tym większa, że, w odróżnieniu od poprzednich Cykli, mogli być oni tylko mieszańcami obu starszych ras.
Sin podejrzewał, że nawet gdyby Lorrelaine nie chciała zajść w ciążę, nic by to nie pomogło. A usunięcie płodu groziło u Suni gwałtownym zachwianiem równowagi energetycznej, co mogło ją w najlepszym przypadku okaleczyć, najgorszym zabić.
Cykl musiał się wypełnić. Za wszelką cenę.
27. Trzepał ogonem z irytacji, aż falowała cała suknia. Jego strzałkowaty koniuszek wybijał dzikie stacatto o ściankę przepierzenia, wprawiając w wibrację cały parawan.
- Wiem, że jesteście lojalne, nie musicie mi tego, na Świętą Ewolucję, udowadniać!
Morrigaine potrząsnęła głową z uporem.
- Nie zostawimy cię, panie. Nawet nam to przez myśl nie przeszło! Nie boimy się.
Stukot przyspieszył.
- A nie przyszło wam do głowy, że ja się mogę bać o was?!
Wkroczył dziś rano do salonu, zwołał nas wszystkie i niespodziewanie oznajmił, że nas odsyła.
I spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem. Żadna nie chciała tak po prostu dać się usunąć.
Morrigaine przeszła na dźwięki niesłyszalne dla Atelicze.
- Wiem, o co chodzi panu Sinowi. Słyszałam, że w jednym z południowych klanów dwóch pojedynkujących się Atelicze, będących także kandydatami do ręki pani Ish, praktycznie zmiotło z powierzchni ziemi całą posiadłość, razem ze wszystkim, co w niej żyło. Dotąd nie było tego typu przypadków, ale pozostali przy życiu kandydaci są coraz silniejsi i raczej nie będą się przejmować kwestią, czy w zasięgu ich mocy nie napatoczy się jakaś Suni. Jeśli nas odeśle, to będzie bronił tylko siebie, a jeżeli tu zostaniemy, będzie zmuszony troszczyć się też i o nasze bezpieczeństwo.
Aurora sprzeciwiła się gwałtownie.
- I co, zostawimy go tu tak po prostu zupełnie samego?! To nielogiczne! Morri, przecież wiesz, jak ciężko Atelicze znoszą osamotnienie. Pomijam już tak przyziemne kwestie, jak ta, że ktoś musi zadbać o posiłki, czystość i temu podobne sprawy. Pan Sin nigdy nie mieszkał sam! A jeśli zostanie ranny, osłabnie…
Morrigaine przerwała jej gestem.
- Przecież ja też to wiem! Tak źle i tak niedobrze. Proponuję kompromis.
- Jaki?
Morri cicho wyjaśniła nam, co wymyśliła.
Aurora skinęła głową.
- Zgadzam się, ale nie ma mowy, by to pan Sin odgórnie decydował, kto odejdzie, a kto zostanie! Będziemy losować.
Morrigaine odwróciła się do niego. Od zawsze to ona reprezentowała nas w negocjacjach nim, tak było i tym razem.
Nadal siedział z zaciętą miną, ale nie wtrącał się, pozwalając nam spokojnie przedyskutować sprawę.
- Postanowiłyśmy pójść na kompromis. Do obsady tego domu na krótką metę wystarczą cztery osoby. Resztę umieścisz, panie, zgodnie ze swoją wolą.
- Wiesz, Morrigaine, że mógłbym was po prostu powyprzedawać i to zakończyłoby dyskusje?
Suni uśmiechnęła się i potrząsnęła głową w charakterystycznym dla siebie geście.
- Nie sądzę, panie Jesteś naszym przyjacielem, czego najlepszym dowodem jest to, że stoisz tu i dyskutujesz z nami, zamiast od razu wyeksmitować stąd wbrew woli. Po drugie, panie, musisz zdawać sobie sprawę, że gdybyś pozbył się obsady posiadłości musiałbyś przeprowadzić się do apartamentu w domu wspólnym, a to znacznie pogorszyłoby twoją sytuację. To jest twoje terytorium, znasz tu każdy kąt i masz dużo przestrzeni do rozegrania ewentualnego pojedynku. Na własnym terenie, jeśli mogę zaznaczyć. Ponadto jest tu dużo mniejsze ryzyko ofiar wśród osób postronnych niż w gęsto zamieszkanym domu wspólnym.
Podeszła krok bliżej do niego i podniosła głowę wyzywająco.
- Zapewniam cię, panie, że każda z twoich Suni jest w pełni świadoma ryzyka, jakie ponosi pozostając tu. Decydujemy się na to całkowicie dobrowolnie. My naprawdę wiemy, panie, w co się wplątujemy.
Uśmiechnął się w końcu. Stukanie ustało.
- Niewątpliwie Suni są koszmarnie uparte. Zgoda, ale pod warunkiem, że Maleika i Lorrelaine opuszczą posiadłość.
Aż mną wstrząsnęło w środku. Niedoczekanie jego!
Podeszłam do niego i bez wahania złapałam za nadgarstek, tam, gdzie kończyła się rękawiczka a zaczynała ciepła, żywa skóra.
„Nie zgadzam się!”
„Nie zostaniesz tu!”
„Dlatego, że jestem w ciąży?!”
„Tak, na Ewolucję!”
„A co niby zrobisz, wyeksmitujesz mnie na orbitę?! Tylko tam byłabym naprawdę bezpieczna. Chciałabym jednak zauważyć, skoro ty tego nie uwzględniłeś, że możliwe to będzie bez ryzyka dla ciąży dopiero za minimum pięć tygodni. A najbezpieczniej to w ogóle mnie nie ruszać z powierzchni planety. Tyle, że tu nie mam szans się ukryć. Myślisz, że nikogo nie zastanowi widok Suni z brzuchem pochodzącej z tej posiadłości?”
Złość trochę mi przeszła, dopuszczając do głosu logikę.
„Słyszałam co nieco o tych waszych targach. Każdy chwyt dozwolony, byleby osłabić przeciwnika. Stanowię idealny cel. Jeśli mnie dopadną, to ciebie zaboli. Myślę, że z tobą jestem bezpieczniejsza niż gdziekolwiek indziej. Nie pozwolisz mi zginąć, chociażby ze względu na dziecko.”
„Czemu, na Ewolucję, uważasz, że twoja śmierć zabolałaby mnie tylko dlatego, że razem z tobą zginęłoby też moje potomstwo?!”
„A nie jest tak?”
„Nie!”
Popatrzyłam na niego zdumiona.
„Nie jest tak i dlatego wolałbym, żeby ciebie tu nie było. Nie chcę się o ciebie martwić.”
„Nie uważam, żebyś musiał. A ja nie chcę się martwić, że z mojej winy coś może się stać tobie. Nie chcę stać się celem, dzięki któremu ktoś dosięgnie ciebie. Tu jestem bezpieczna. Nie dasz mi zginąć.”
Poderwał głowę i popatrzył mi prosto w oczy.
Naprawdę w to wierzyłam.
Spuścił wzrok.
„Zgoda. Ale jeśli losowanie wskaże, że masz opuścić posiadłość, pogodzisz się z tym bez dyskusji.”
Skinęłam głową na zgodę.
28. Sin obserwował Lorrelaine, gdy ta jak zwykle krzątała się po apartamencie, cicha i zwinna. Powrócił jej już pierwotny koloryt skóry, wraz z ustabilizowaniem się poziomu energii minęły nieprzyjemne dolegliwości i teraz tylko niewielka zmiana jej zapachu świadczyła o tym, że jest w odmiennym stanie.
Losowanie było uczciwe.
Mógł się tego spodziewać. Miał przecież w życiu pecha. Z dwunastu jego Suni ostały się cztery: Aurora, Siska, Morrigaine i, oczywiście, Lorrelaine. Przynajmniej Maleika była już bezpieczna pod opieką Ouna.
Oczywiście, był zły na wynik losowania, ale jednocześnie odczuwał dziwną satysfakcję. Wiara, jaką wyczuł w Lorrelaine. Bezwzględne zaufanie.
Mimo wszystkiego, co ją spotkało z jego strony.
Z zamyślenia wyrwał go telempatyczny impuls. Prośba o wpuszczenie na teren posiadłości. Czy też raczej jego żądanie.
Zaraz potem usłyszał za oknem odgłos lądującego pojazdu. Lorrelaine poderwała głowę, spłoszona, i natychmiast znikła z apartamentu. Sin wysłał sondę, by potwierdzić to, co wyczuł. Nie mógł w to uwierzyć.
Ish?!
Co ona tu, na Świętą Ewolucję, robi?
Niezamężne kobiety Atelicze opuszczały granice swoich posiadłości niemalże równie rzadko jak Suni. To, co zrobiła Ish było zdumiewające.
I nieprzyzwoite.
Sin złożył wysiadającej samicy głęboki oficjalny ukłon.
- Witaj, pani. Czemu zawdzięczam tak niespodziewaną wizytę?
Uśmiechnęła się i oddała ukłon.
- Słyszałam, panie, że twoje ogrody słyną urody. Postanowiłam wykorzystać tak piękny dzień i osobiście się o tym przekonać. Czyżbym przeszkodziła ci w czymś, panie? Jeśli tak się stało, proszę o wybaczenie.
- Nie, pani, w niczym mi nie przeszkodziłaś. Proszę, rozgość się i pozwól oprowadzić po ogrodzie.
Sin powiódł Ish alejkami prowadząc zwyczajową grzeczną konwersację, jednocześnie usilnie zastanawiał się w co ta samica pogrywa?
Był całkowicie pewien, że nie przyleciała tu, by sobie pozwiedzać. Może sądziła, że zaskoczony Sin nie będzie tak ściśle bronił swego umysłu? A może uznała, że tydzień bez żadnego trupa to trochę za długo i postanowiła ich nieco napuścić na siebie, typując Sina na przynętę, bo ten zasłynął już wśród kandydatów z najefektowniejszego zabijania?
W chwili obecnej z nim włącznie pozostało już tylko dwunastu kandydatów. Aktualnie panował niepewny pokój wywołany patem. Słabsi konkurenci zostali wyeliminowani, przetrwali tylko najsilniejsi i najbardziej bezwzględni, a ci nie mieli na razie ochoty rzucać się sobie do gardeł, przynajmniej nie bez odpowiedniego przygotowania.
Sin był bardzo zadowolony z chwilowego impasu. Pozwolił mu on na zapewnienie bezpieczeństwa większości jego Suni i uporządkowanie spraw majątkowych na tyle, by rodzinka nie zdołała położyć łap na jego własności gdyby zginął.
- Twe ogrody są naprawdę piękne, panie, chociaż przywykłam do nieco innego sposobu ich projektowania.
Przystanęli w cieniu jednej z rozłożystych białych wierzb, malowniczo pochylającej się nad ścieżką.
Ish pogłaskała korę drzewa świadomie zmysłowym gestem, jakby głaskała skórę kochanka…
Obróciła się i oparła plecami o pień celowo ustawiając się w nieco prowokującej pozycji.
- Uważasz, że jestem piękna, panie?
Obiektywnie rzecz ujmując, Ish rzeczywiście była piękną przedstawicielką rasy Atelicze. Ciemne włosy o połysku mahoniu upięte w klasyczny kok otaczały sercowatą twarzyczkę o doskonale regularnych rysach, na której dominowały ogromne ciemnozielone oczy otoczone gęstą firanką smoliście czarnych rzęs. Uwagę przyciągała wspaniała gładka cera o odcieniu o ton ciemniejszym od skóry Sina. Charakterystyczne dla Atelicze delikatnie zbudowane ciało było jednak ładnie zaokrąglone gdzie trzeba, czego Ish nie wahała się podkreślać przez zdecydowanie jak na pannę zbyt śmiałe suknie.
Sinowi jej wygląd uparcie się z czymś kojarzył, jednak nie potrafił sobie uświadomić, z czym…
- Tak, pani, jesteś klasyczną pięknością.
Roześmiała się.
- Czemu więc, panie, w twoich ustach nie brzmi to jak komplement?
Podeszła bliżej i położyła mu dłoń na piersi. Tym razem Sin powstrzymał się od cofnięcia.
- Nigdy nie prawisz mi komplementów, panie.
- Sądzę, że słyszysz ich aż za dużo z ust innych kandydatów. Moich byś, pani, nawet nie spostrzegła.
- Zapewniam, cię, panie, że twoje bym zauważyła.
Stała tak blisko, że czuł zapach jej oddechu. Pomarańcze. Przez moment bezwiednie pomyślał, że Lorrelaine pachnie ukochanymi przez nią jabłkami…
Zdusił to skojarzenie, opróżnił umysł z każdej zbędnej myśli. Ish, nie mogąc przebić się w inny sposób przez jego osłony, najwyraźniej postanowiła zaryzykować zredukowanie odległości.
Każdy Atelicze, w zależności od potrzeby i umiejętności, generuje kilka do kilkunastu tarcz. Otaczają one jego ciało na kształt łusek cebuli lub pąku kwiatowego i poprzecinane są niczym cienkimi kolcami klinami pola delta. Najsilniejszą warstwę stanowi stale utrzymywana tarcza położona najgłębiej, jako jedyna jest ona generowana poza świadomością swego właściciela. To pierwsza i ostatnia linia obrony, najpotężniejsza, instynktowna osłona. Jeśli ona pada, Atelicze staje się praktycznie równie bezbronny jak przedstawiciel każdej innej rasy. Tarcza ta, zależnie od osoby, generuje się od kilku milimetrów do trzech centymetrów nad powierzchnią skóry. Atelicze bardzo rzadko dotykają się nawzajem nie tylko dlatego, by nie przekazać komuś obcemu swoich myśli, albo z powodu zwyczaju, lecz głównie po to, by nie aktywować cudzej instynktownej obrony, co zazwyczaj kończy się dość nieprzyjemnie.
Ish nie mogła dotrzeć do Sina. Nie promieniował niczym, jego osłony wywoływały w niej irytację i niechętny podziw. Podobno ten samiec był jednym z najsilniejszych prawników na tej planecie. Że był najpotężniejszym znanym jej telempatą, nie miała najmniejszych wątpliwości. A iż jest równie silny w bardziej fizycznych projekcjach metapsychicznych zdołała się przekonać jeszcze ponad miesiąc temu, kiedy jeden z kandydatów wyzwał go na pojedynek w jej ogrodach.
To była istna rzeź.
Sin wyraźnie nie chciał walczyć. Odpierał tylko ataki i apelował, by tamten się wycofał. Jednak przeciwnik nie odpuścił i nawet zdołał jakimś cudem zranić go w ramię. Ish na samo wspomnienie przeszedł dreszcz strachu i podniecenia. Jakby w Sinie niespodziewanie coś pękło. To się nazywa chyba przenicowanie. Popisowa sztuczka prawników. Pole delta zmiażdżyło obronę oponenta, wdarło się w niego i jakby przewróciło na drugą stronę. Sin nie dbał o to, że ciało rozpryśnie się na drobne kawałki. Podobno Suni odnajdywały resztki zwłok tego głupca w promieniu pięciu metrów od pola walki jeszcze przez następne dwa tygodnie.
Ish zadrżała z podniecenia na to wspomnienie i instynktownie przysunęła się bliżej samca, łowiąc zapach jego skóry i ulotne wspomnienie woni krwi…
Sin nie cofnął się, nawet nie drgnął, gdy Ish położyła mu głowę na piersi, przywierając do niego w sposób zdecydowanie nieprzystający młodej Atelicze nie będącej jego żoną.
Zaryzykowała i popełniła błąd. Nawet w tak bliskim kontakcie nie była w stanie obejść jego osłon, natomiast Sin znalazł się poza jej nawet podstawowymi tarczami i doskonale mógł odczytać, o czym teraz myślała.
Nagle poderwała głowę i popatrzyła prosto w chłodne niebieskozielone oczy. Poddała się instynktownej zachciance, tak jak zawsze… Kto jej przecież zdoła cokolwiek zabronić?
Wpięła się na palce.
Taki spokojny…
„Pocałuj mnie…”
Przywarła ustami do jego warg.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.