Opowiadanie
Beneath my pillow
Rozdział IV cz. 2
Autor: | problematic-child |
---|---|
Korekta: | Teukros |
Serie: | Naruto |
Gatunki: | Dramat |
Dodany: | 2008-11-04 20:40:22 |
Aktualizowany: | 2008-11-04 20:40:22 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Wewnątrz świątyni paliły się pochodnie. Itachi spojrzał na bladą, dumną twarz kuzyna. Zacisnął usta w cienką linię i zmarszczył brwi, widać było, jak nieufnie podchodzi do tajemniczego spotkania w rodowej świątyni, jak również do tych, którzy ich tu sprowadzili i niewypowiedzianego dotąd zadania, jakie zostanie przed nimi postawione.
Czerwono - biały wachlarz widniejący na ścianie lśnił. Tańczące cienie płomieni poruszały się spazmatycznie z każdym podmuchem wiatru, który wdzierał się do środka przez niedomknięte drzwi.
- Sharingan - przemówił wreszcie jeden z mężczyzn. Miał metaliczny, nieprzyjemny głos. Nie zdejmując kaptura, usadowił się na stojącym przy ścianie wysokim krześle. Żylasta dłoń o pomarszczonej i pokrytej plamami skórze zacisnęła się na podłokietniku. Pozostała dwójka stanęła po obu stronach starca. Ci jednak odkryli swoje twarze.
Ani Itachi, ani Shisui nie potrafili przywołać ich imion. Twarze znali za to bardzo dobrze, w końcu obaj mężczyźni należeli do starszych, do szarej eminencji, zawsze obecnej na obradach klanu. Gdzieś w cieniu, za zasłoną, a jednak wszyscy musieli się z nimi liczyć. Itachi wywołał z pamięci pełne szacunku, niemalże nabożnej czci spojrzenia i głębokie ukłony, jakie otrzymywali starsi od jego ojca i innych mężczyzn.
Siedzący odkaszlnął.
- Sharingan. Najpotężniejsze dojutsu. Nasza chluba, nasza potęga. Nasza przyszłość.
Zrobił efektowną, bynajmniej we własnym mniemaniu, pauzę. Itachi rozluźnił odrobinę mięśnie, początek tej rozmowy nie różnił się niczym od kilkudziesięciu innych, które już zdążył usłyszeć przez czternaście lat swojego życia. Może więc jednak tylko o to chodzi? Może, jako najlepsi z najlepszych, zostali tu zawołani, by jeszcze raz usłyszeć o największym sekrecie klanu, by nie zapomnieli, kim są oraz z jak zasłużonego i wspaniałego rodu pochodzą?
Chciałby w to wierzyć. Jednak gdzieś w zakamarkach umysłu czaiło się przeświadczenie, że niekoniecznie o to tutaj chodzi. Nieprzyjemne przeczucie.
Zagrożenie.
- Jesteście tutaj, ponieważ obaj odkryliście w sobie, posiedliście i doprowadziliście do perfekcji ten dar, przekazany wam przez waszych ojców. Shisui, Itachi, jesteście najbardziej obiecującymi młodymi latoroślami, jakie wydał nasz klan.
Shisui uśmiechnął się lekko. Rzucił Itachiemu krótkie spojrzenie. Teraz byli pewni - szykowało się długie, nudne przemówienie. Tylko dlaczego zawołano ich na nie tak późno?
- Poznaliście to, czego nie kryliśmy, to, co było dostępne dla wszystkich tych, którzy posiadali odpowiedni potencjał. Obaj możecie szczycić się posiadaniem Sharingana trzeciego stopnia.
Zakapturzony mężczyzna wyciągnął rękę. Stojący po prawej barczysty Uchiha, który od początku nie spuszczał ich z oczu, wyciągnął spod płaszcza zwój i położył go na dłoni starca, kłaniając się przy tym nisko.
- Teraz jednak, - obaj poczuli na sobie uważne, przeszywające spojrzenie - macie możliwość pójścia dalej. Chcemy wam dać szansę i umożliwić osiągnięcie czegoś, co dotąd było przywilejem bardzo niewielu osób.
Wciągnął ze świstem powietrze w usta.
- Dziś możecie przejść do historii. Możecie otrzymać Magnekyo Sharingan.
Znieruchomieli. Kalejdoskop, słynny kalejdoskop, który do tej pory pojawiał się tylko w jakichś opowiadanych legendach. Najwyższa forma Sharingana, rozmyta półprawda, której nikt z żyjących osób na oczy nie widział. Broń doskonała, dająca niezmierzoną potęgę.
To nie może być prawda.
- Wybrani. Zostaliście wybrani.
Czy któryś z nich kiedykolwiek się nad tym zastanawiał? Shisui tak, Itachi raczej rzadko. Ten pierwszy miał naturę marzyciela, często zdarzało mu się fantazjować o umiejętnościach, które zapewniłyby mu potęgę, sławę i święty spokój. Szczególnie to ostatnie było w cenie, zawsze wtedy, gdy zmęczony wracał z kolejnych bezsensownych misji. Itachi nie wierzył w to, że Kalejdoskop faktycznie istnieje. Wolał zająć się tym, co było na wyciągnięcie ręki, w polu widzenia, a nie gdzieś pomiędzy półprawdami, a fałszem.
A teraz mówią im, że kalejdoskop jest tutaj. W tym zwoju, kto wie? Mówią im, że mogą go otrzymać.
Jakim kosztem?
- Spełniliście prawie wszystkie potrzebne warunki. Trzeba wam teraz dopełnienia procesu. Tylko jeden z was może dziś otrzymać kalejdoskop. Nie zepsujcie tej szansy.
Jeden? To znaczy… Co to właściwie znaczy? Jeszcze przed chwilą mówił w liczbie mnogiej, teraz znowu okazuje się, że muszą spełnić dodatkowy warunek, by jeden z nich uzyskał Kalejdoskop.
Jakim kosztem?
Stojący bo bokach mężczyźni poruszyli się nagle i wykonali kilka pieczęci. Wraz z ostatnią z nich wokół stojących na środku sali Itachiego i Shisuiego pojawiła się bariera, odgradzająca ich od reszty świątyni.
Pułapka?
Nic się jednak nie działo. Żadnych ataków, niespodziewanych jutsu. Tylko ta ściana, oddzielająca ich od siebie.
Spojrzał na kuzyna. Shisui myślał o tym samym, był tego pewny.
Przemawiający dotąd mężczyzna wstał wreszcie i zdjął kaptur. Zdążyli zobaczyć nie taką starą twarz z odrobinę ironicznym uśmiechem na ustach oraz długie i poczochrane włosy opadające na ramiona. Chwilę potem zasłonił go ogień.
Walczcie! Ten, który wygra, otrzyma Kalejdoskop.
Stali naprzeciw siebie. Obaj tak samo zdezorientowani i, trzeba przyznać, zaskoczeni. Itachi od samego początku podejrzewał, że za darmo i bez wysiłku najpotężniejszej broni klanu nie otrzymają. To znaczy teraz mają udowodnić, który z nich jest lepszy? Dojrzalszy, potężniejszy? Lepiej rokujący?
- Itachi, nie podoba mi się to - z rozmyślań wyrwał go cichy głos kuzyna. Shisui rozglądał się podejrzliwie, jego krytyczne spojrzenie ześlizgiwało się z otaczających ich ścian na podłogę. Nic. Nic, co mogłoby wzbudzać podejrzenie. Żadnych prawdopodobnych pułapek, tylko ten ogień dookoła i co najmniej dziwaczne polecenie, które zawisło nad nimi jak topór.
- Urządzili sobie, cholera, igrzyska po nocy. - Prychnął w końcu. - I niby co my mamy tu zrobić, jakieś show, walki kogutów?
- Mamy walczyć, słyszałeś - odparł spokojnie Itachi. Czyli koniec końców wychodziło, że to jednak będą poniekąd igrzyska.
- Tak, to jasne, tylko - na jakim poziomie. I ciekawe, czy potem faktycznie zwycięzca dostanie Kalejdoskop, czy może będą go próbowali usunąć, bo będzie zbyt potężny. Zresztą, jak oni to sobie wyobrażają, jak niby przekazać Sharingan? Co, w paczce? - Zaczął nerwowo chodzić po wydzielonej im przestrzeni.
Nagle płomienie wezbrały na sile. Obaj poczuli bijące od nich ciepło, przechodzące przez ubrania i parzące skórę. Ostrzeżenie, czy może delikatna sugestia, że warto by już zacząć? A może po prostu przypadek.
- Wygląda na to, że nie mamy wyboru. - Itachi powoli odczepił przytwierdzony do paska kunai. Shisui podobnie postąpił ze swoim. Kilka sekund nie odzywali się, ściskając tylko chłodny metal w rozgrzanych dłoniach.
- No, to zaczynamy. - Shisui ugiął lekko kolana, gotowy do walki. - I kto wie - spod gęstej grzywki błysnęły prowokująco ciemne tęczówki - może nawet będziemy się dobrze bawić?
Itachi nie odpowiedział, odwzajemnił tylko odrobinę rozbawione spojrzenie kuzyna.
Zapowiadała się długa, męcząca i wyrównana walka. Wyrównana, ponieważ reprezentowali podobny poziom. Męcząca, gdyż obaj należeli do absolutnej elity shinobi, żaden z nich nie miał zamiaru od razu się poddać.
Długa - nie chcieli się przecież zabić.
„Prędzej czy później oni przerwą tę walkę i wyjaśnią, o co tu chodzi” - pomyślał Shisui. Otarł krew sączącą się z rozbitej, opuchniętej już wargi. Bolało, i chociaż nie takiego kalibru rany już przeszedł, uszkodzonych ust nie lubił mieć.
Przeszkadzały w mówieniu.
Śledził uważnie poczynania Itachiego. Nie tylko z czystego pragmatyzmu i konieczności - walczyli przecież, ale też z powodu zainteresowania i sukcesywnie rosnącego podziwu, jakim darzył kuzyna. Itachi miał przecież dopiero czternaście lat, a już osiągnął tak wiele. Skupiony, skoncentrowany na zadaniu, w odpowiednim momencie potrafił odparować cios, uchylić się i uderzyć. Był wymagającym przeciwnikiem, takim, który całą swoją postawą i otaczającą go specyficzną aurą wojownika domagał się całkowitej uwagi i nakładu sił. Shisui musiał przyznać sam przed sobą - młody nie pozwalał mu na lekceważenie, czy chwile nieuwagi.
I oczywiście wymusił na nim poważną, faktyczną walkę. Czy zrobił to umyślnie, czy raczej instynktownie, trudno powiedzieć - ale jednak Shisui wiedział, że więcej w tym sparringu niż niewinnej zabawy. Oczywiście, żaden z nich nie używał maksymalnej siły, jednak i na półśrodkach nie poprzestawali.
Nie chcieli się pozabijać. Naprawdę nie chcieli.
- Daj spokój, młody - krzyknął Shisui, wykonując kolejny uskok. - Nie będziemy się chyba tak paprać do końca świata, nie? Pokaż, na co się stać!
Itachi zmarszczył brwi i przystanął na chwilę.
- Czuję się odepchnięty, nie pokazujesz wszystkich swoich umiejętności - zaśmiałby się, gdyby tylko nie ta cholerna warga. - Pokaż, na co cię stać!
Wąskie usta, dotychczas zaciśnięte, drgnęły i wykrzywiły się w uśmiechu.
„Oho, rybka połknęła haczyk”
- Nie dałbyś rady tego sparować. - Padła krótka, obiektywna ocena.
Shisui był siedemnastoletnim Uchihą. I chociaż czasami zachowywał się jakby wbrew regułom klanu, nakazującym powagę i sztuczność aż do granic przyzwoitości, miał doskonale opracowane dwie cechy Uchihów : dumę i skłonność do rywalizacji.
W tym momencie Itachi naruszył podstawy obu.
„Jeśli jest na tyle głupi, by sądzić, że faktycznie nie dam rady i wykorzysta całą swoją siłę teraz, będzie go później łatwiej pokonać. Odsłoni się, zawsze tak jest, przekonany o wyższości swojego ataku.”
Miał przynajmniej nadzieję, że Itachi tak właśnie się zachowa.
Rozbawienie momentalnie zmieniło się w złość i agresję.
„Nie dałbyś rady tego sparować”.
- Sprawdź mnie - syknął Shisui i ruszył naprzód.
Naprawdę, chciałby móc się obudzić w tej chwili. Jeśli wcześniej mógł, jeśli do któregoś momentu to on panował nad swoim snem, a nie sen nad nim, to dlaczego teraz nie może otworzyć oczu? Gdyby wierzył w opatrzność, zbrodnie i następującą po niej karę pomyślałby, że to pewnie część tej ostatniej.
Nie wierzył. Ale obudzić się nie mógł.
Człowiek upadający na ziemię zawsze wygląda jak marionetka, której właśnie urwały się wszystkie sznurki. Jak w rozgwieździe, każda część ciała rozchodzi się w inną stronę. Sztywne rozcapierzone palce próbują chwycić się czegokolwiek, utrzymać się w pozycji stojącej, w postawie ludzkiej. Nie udaje się, z pustym hukiem uderza w podłogę, rozbity i jakby połamany. Głowa sekundę po upadku jeszcze raz unosi się, by znowu opaść. Pourazowy szok, ogłupienie nerwów czy coś tego typu każe się ciału poruszać niezgrabnie, bezsensownie szurać, przesuwać ręce i nogi to z góry na dół, to znowu do boku.
Tak jakby to w czymkolwiek mogło pomóc.
Klatka piersiowa unosi się machinalnie, dopiero po chwili jednak orientuje się, że ból skutecznie jej to uniemożliwia. Opada szybko, a usta z impetem wydmuchują powietrze. Później próbują nabrać je za pomocą serii krótkich, płytkich oddechów, które nie powinny sprawiać aż takiego cierpienia.
No, chyba że aktualnie twoja pierś wygląda jak krater, z dziurą dość pokaźnych rozmiarów, z której jak lawa wypływa gęsta, ciemna krew.
W ogóle twarz jest chyba najciekawszym elementem ciała. Wargi drgają lekko, język wysuwa się zza zębów, próbując czy to posmakować, czy upewnić się, a może po prostu usunąć spływającą w kierunku brody czerwoną strużkę, efekt uszkodzenia płuc, krwotoku wewnętrznego. Usta albo pozostają nieruchome, albo to otwierają się, to zamykają w szoku. Policzki napięte. Włosy rozsypane na twarzy, a w przypadku trochę dłuższych, wycierające podłogę.
Brwi często wygięte w łuk, ściągnięte do góry, zmarszczka niedowierzania na czole.
Szklące się, szeroko otwarte oczy. Małe źrenice, pojawiające się gdzieś w kącikach krople łez. Szeroko otwarte oczy, z których możesz wyczytać wszystko. Przerażenie, strach, dezorientację, szok, pytanie „co się stało, co teraz będzie?”, dramatyczne wręcz błaganie o pomoc.
W takich chwilach prawdziwie poznajesz człowieka, który leży przed tobą. Chwytasz jego spojrzenie i wyciskasz z niego esencję człowieczeństwa : śmierdzącą strachem wieczną groźbę śmierci.
Wszyscy upadający wyglądają tak samo. I nie ma znaczenia, czy są ninja pokonanymi w ostatnich sekundach walki, czy może zwykłymi ludźmi zaatakowanymi na trakcie, zaskoczonymi błyskiem stali, miecza, który gładko ślizga się po skórze i wchodzi w ciało jak masło. Wszyscy wyglądają tak samo.
Itachi widział już wielu takich ludzi. Miał nadzieję, że Shisuiego w takim stanie nie zobaczy. Nie teraz, nie tutaj, nie w taki sposób.
Nie z jego ręki.
Na początku zszokowany stał w miejscu. Nie podbiegł uchronić kuzyna przed upadkiem, nie zareagował na krzyk zaskoczenia, który wyrwał mu się jakby mimochodem, ani też na późniejsze ciche jęki. Wmurowany w ziemię, Itachi przyglądał się spojrzeniem widza, jak jego krewny zaczyna umierać.
Krew, która bryzgnęła z rany i wystrzeliła w powietrze, osadziła się na jego policzkach. Była ciepła, a może to jemu po prostu zrobiło się nagle gorąco, jeszcze goręcej, pomimo panującej wokół temperatury. Nieistotne.
Mrugnął kilka razy i wyswobodziwszy się z odrętwienia, w mgnieniu oka znalazł się przy leżącym.
- Dlaczego się nie obroniłeś? Dlaczego się nie obroniłeś? - Patrzył to na bladą twarz kuzyna, to na ranę, nad którą zawisły jego zabrudzone dłonie. Nie był medykiem, nie potrafiłby uleczyć swoją czakrą takiego obrażenia. Do tej pory nikt czegoś takiego od niego nie wymagał, jako kapitan ANBU orientował się w prostych technikach medycznych, w czym pomagała mu bardzo dobra kontrola czakry, ale do większych zadań, takich jak to, miał w oddziale wyszkolonego lekarza.
Rozejrzał się nerwowo wokół siebie. Płomienie nie ustąpiły. Dlaczego? Przecież walka została rozstrzygnięta. Zakończmy tę farsę i zabierzmy go do szpitala, póki jeszcze można coś zdziałać!
Nic, brak jakiejkolwiek odpowiedzi. A przecież tamci musieli to widzieć!
- Dlaczego się nie obroniłeś? - powtórzył jeszcze raz, tym razem ciszej i łagodniej. Shisui parsknął.
- Może po prostu aż takiej siły się nie spodziewałem? Albo zwyczajnie miałeś rację i nie potrafiłem tego przyjąć. A może coś jeszcze innego? Zresztą, co za różnica.
Był spokojny, albo doskonale udawał. Raczej to drugie, stwierdził Itachi, kiedy tylko ujrzał rozbiegane spojrzenie kuzyna.
On też zadawał sobie te same pytania. Dlaczego tamci nie reagują?
- Koniec końców, wygrałeś. Zdobędziesz ten cholerny Kalejdoskop, o ile oczywiście - przerwa na nabranie głębszego oddechu - nie wystrychnięto nas na dudków. - Był jeszcze bledszy, niż te kilka minut temu, na czole pojawiły się błyszczące krople potu.
Zaśmiał się jeszcze raz, z ogromnym trudem - A wiesz co jest najlepsze? To, że teraz będziesz miał i swoje, i moje zadania na głowie. Już teraz ci współczuję, bracie.
Itachi przełknął z trudem ślinę. - Tylko wiesz, nie przemęczaj się. Znajdź sobie jakąś ładną dziewczynę, poszalej jako kapitan, a potem daj sobie spokój. Bo chyba na tym polega życie. Na spoko…
I wtedy się zaczęło.
Na początku Itachi myślał, że coś mu wpadło do oczu, stąd to irytujące kłucie i pieczenie. Akurat w tym momencie, kiedy Shisui przestał wreszcie mówić, przestał się ruszać, przestał oddychać.
Jak się później okazało, to był dopiero początek.
Ogień wezbrał znowu na sile a kłucie i pieczenie nagle zmieniło się w niesamowity ból. Instynktownie przyłożył dłonie do twarzy i zacisnął palce. Nic nie ustąpiło.
Czuł się tak, jakby ktoś wlał mu pod powieki rozgrzany metal, który ściśle przyległ do gałek, później popłynął nerwem wzrokowym w głąb czaszki, by następnie rozlać się we wszystkich komórkach jego ciała. Nigdy nie czuł takiego bólu. Nigdy nie krzyczał, kiedy zostawał ranny, a teraz, był pewny, wrzeszczał dość głośno. Upadł na podłogę i walcząc z ogarniającymi go dreszczami, zmusił się do otwarcia oczu.
Na początku widział wszystko bardzo wyraźnie, aż za bardzo. Tańczące płomienie, wielobarwny ogień, szeroko otwarte, zaszklone oczy Shisuiego, jego leżące obok ciało. Feeria czerwieni, szeroko otwarte oczy, dalszy plan znika, rozmywa się, szeroko otwarte oczy, sylwetka zlewa się w jedną wielokolorową bryłę, którą szybko pochłania dusząca, przytłaczająca czerń. Coś zalało mu oczy i spłynęło po policzkach do ust. Gęsta ciecz, której metaliczny smak rozpoznał od razu.
Był przerażony. Nie widział zupełnie nic. Czuł ból, przeszywający głębiej, niż do kości, wstrząsały nim silne dreszcze, żołądek podchodził do gardła. Zamiast oczu miał jedną, wielką jątrzącą się ranę i po raz pierwszy w życiu miał ochotę modlić się o śmierć.
Nie wiedział, ile to trwało. Kiedy obudził się po raz pierwszy, nadal była noc. Miał przynajmniej takie wrażenie i nadzieję. Dzień przyniósłby ze sobą nieznośne światło i odkrycie dramatu, który miał miejsce w nocy.
Ból nie ustąpił, skondensował się jedynie w oczach. Czuł się dziwnie, był zdezorientowany, a jego ciało wysyłało sprzeczne sygnały. Płomienie, które jeszcze niedawno paliły im plecy, zgasły, nie słyszał charakterystycznego skwierczenia ognia. Skóra zareagowała na zimno, na lodowatą posadzkę, a jednak od środka czuł wciąż palący wręcz żar.
Otworzyć oczy. Otworzyć oczy.
Poruszył lekko palcami u dłoni. Kiedy te nie odmówiły posłuszeństwa, przesunął rękę po podłodze. Niemal natychmiast natrafił na naczynie w którym znajdował się jakiś chłodny płyn. Ostrożnie wsadził dłoń do środka, próbując nabrać choć odrobinę i przemyć oczy. Nie dał rady utrzymać ręki w powietrzu, naczynie przewróciło się z brzękiem, a substancja rozlała się po posadzce. Dotarła do niego i zaczęła szybko wsiąkać w ubranie.
Startą z ziemi cieczą przetarł kilkukrotnie oczy, próbując rozmiękczyć zaschniętą na rzęsach krew. Udało się tylko częściowo. Podniósł odrobinę drgającą powiekę.
Rozmazany obraz, ale przynajmniej widział. Chociaż trochę.
Shisui wciąż tam był, leżał centymetry od niego.
- Więc faktycznie się udało. Niesamowite, czyż nie? Wychodzi na to, że pomimo ogromnych nakładów kosztów, Kalejdoskop wreszcie staje się faktem….
Głosy zlewały się ze sobą, brzęczały nieprzyjemnie wewnątrz jego głowy. Skrzywił się lekko.
-…. Coś się wymyśli, to nie jest nasze największe zmartwienie….
O czym oni mówią? Nie był w stanie zmusić się do uwagi.
- …Musisz jeszcze spać….musisz jeszcze odpoczywać - usłyszał jeszcze. Odetchnął ciężko, tę radę akurat teraz przyjął z wdzięcznością.
Kiedy obudził się po raz drugi, ze zdziwieniem odkrył, że może bez problemu otwierać oczy. Widział wszystko bardzo wyraźnie, nawet bardziej, niż uprzednio. Zaschnięta krew zniknęła z twarzy, rąk, podłoża, podobnie jak nieruchome ciało Shisuiego.
Leżał w świątyni Nakano, takiej samej jak ta, do której wczoraj wieczorem weszli. Nic się nie zmieniło, nic, oprócz tego, że był sam.
Miał dziwne wrażenie, że ten stan rzeczy utrzyma się dłużej, niż może przypuszczać.
+++
Od tamtej nocy, a przede wszystkim od rozmowy, która wstrząsnęła jej małym światem i stworzyła go niejako od nowa, Sakura chodziła po domu lekko zamyślona i otępiała. Co krok mimowolnie przywoływała fragmenty, jego słowa, gesty, a nawet - co szokowało ją i zastanawiało - dotyk palców na swojej skórze. Nie powinna przecież zachowywać się w taki sposób wobec osoby, od której tak wiele wycierpieli jej bliscy. Nie powinna zastanawiać się, w żaden sposób analizować. A przede wszystkim nie powinna przypominać sobie tamtych dni przeżywać ich na nowo. Jedyne słuszne i racjonalne zachowanie w tym przypadku, to spokojne i obojętne oczekiwanie na jego śmierć, która i tak miała nadejść w przeciągu kilku dni.
Odnajdywała coraz więcej symptomów. Na przykład to, że praktycznie cały wczorajszy dzień przespał. Nie obudził się nawet wtedy, gdy specjalnie uchyliła drzwi do jego pokoju, by delikatny aromat gotowanego obiadu przedostał się do środka. Wieczorem posiedziała przy nim, wsłuchując się w nieregularny oddech i wpatrując w zaciskające się co pewien czas z bólu pięści. Mimowolnie kładła wtedy rękę na jego rozpalonym czole i wysyłała słabą wiązkę czakry w głąb ciała, by uśmierzyć ból. Kiedy zrobiła to po raz pierwszy, instynktownie otworzył do połowy oczy, a jego dłoń zawędrowała do jej nadgarstka. Szybko jednak, czy to z powodu osłabienia, czy też świadomej decyzji, wróciła na swoje miejsce. Później, gdy o tym myślała, miała wrażenie, że przyzwyczaił się do dotyku jej skóry. Przestał się bowiem chociażby wybudzać.
Miała wrażenie, że ktoś taki jak on - doskonale wyszkolony, by odpierać niebezpieczeństwa i mający wyczulone zmysły, automatycznie zareaguje na jej permanentną obecność niepokojem i czujnością. A jednak, choroba i wycieńczenie okazywały się silniejsze.
Stanęła na werandzie i przymknęła oczy, wciągając w płuca świeże, poranne powietrze. Od natłoku wrażeń i myśli kręciło się jej w głowie.
Znów paradoks i ironia życia. Jeszcze niedawno reagowała wściekłością i obrzydzeniem na sam dźwięk jego imienia. Nie chciała mieć nic wspólnego z tym człowiekiem, z tym potworem, jak zwykła go nazywać. Gdyby miała jakiś czas temu wyobrazić sobie ewentualną z nim rozmowę, ograniczyłaby się ona zapewne do monologu pełnego wyzwisk i wyrzutów, nie dającego możliwości wypowiedzi z jego strony. A jednak to, co opowiedział do tej pory, jego historia walki z Sasuke i krótkie „jesteś silna” przyniosły więcej spokoju i nieoczekiwanej ulgi, niż mogła przypuszczać.
Jednak było coś jeszcze. Pragnienie wiedzy.
Zawsze miała dociekliwą, ciekawską naturę. Teraz, czując, że człowiek - zagadka wymyka się spod jej kontroli, a jego czas niczym jedwab prześlizguje się przez palce i ucieka na zawsze, pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej. Czuła się - musiała to przyznać sama przed sobą - wyróżniona. Jakie są przecież szanse, że to, co usłyszała, zostało opowiedziane komukolwiek innemu? Jakoś nie mogła wyobrazić sobie Itackiego siedzącego z butelką sake przy ladzie, uzewnętrzniającego się ze swoich problemów przypadkowemu barmanowi.
To była zresztą kolejna rzecz, która ciekawiła ją tak, jak i przerażała.
Jaki ciężar wspomnień i tajemnic nosił w sobie ten mężczyzna? Sama wiedziała doskonale, że nadmiar sekretów, niewypowiedzianych myśli i nie wyrażonych uczuć, choć na początku może dać nadzwyczajne poczucie wyższości i wyjątkowości, prędzej czy później dusi, przytłacza i niszczy, aż w końcu zabija.
Ile takich tajemnic nosił w sobie ostatni Uchiha?
Ogarnęła ją ochota rzucenia się biegiem, teraz, od razu, do jego sypialni i wyproszenia choć jednej z nich. Chociażby jednej opowieści. Wskazówki.
Potrząsnęła głową,. „Daj spokój, Sakura, musisz zachowywać się racjonalnie. Poważnie. Nie jesteś już nastolatką nastawioną na wyszukiwanie ciekawostek i rozwiązywanie zagadek. Masz w domu małe hospicjum, zrób wszystko, by było ono jak najbardziej profesjonalne” - głos wewnętrznego krytyka przywołał ją do porządku. Jak się okazało, na krótko. Nie mogąc usiedzieć w miejscu, powolnym krokiem, będącym próbą oszukania samej siebie, poszła do jego pokoju.
Zawsze, kiedy przychodził ostatni element snu będący fotograficznym zapisem tragicznych wydarzeń z przeszłości, gdy widział świat oczami tamtego leżącego na podłodze czternastolatka, zaczynał oddychać głębiej i jakby spokojniej. Wiedział, że zaraz otworzy oczy i chociaż nie będzie widział zupełnie nic, sama świadomość powrotu do rzeczywistości okaże się wystarczająco krzepiąca. Tym razem jednak nic takiego się nie wydarzyło. Zniknął obraz świątyni Nakano, a na jego miejscu pojawiła się gęsta, ciężka ciemność. Znów sen, czy po prostu wreszcie umarł? Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
Nagle coś lodowatego musnęło mu czoło. Poczuł, jak zimna ręka czochra mu włosy, a później zjeżdża na dolne części twarzy i zatrzymuje się na powiekach. Przeraźliwy chłód palców sprawia, że dostaje dreszczy i mimowolnie się wzdryga.
- Ha, więc koniec końców To cię zabiło. - Rozbawiony, sarkastyczny głos, gdzieś przed nim, niedaleko. Przez panującą wokół ciemność nie widział jego właściciela, ale momentalnie go rozpoznał.
- Wiesz, na początku byłem wściekły. W końcu, powiedzmy sobie szczerze, zasługiwałem na tę zabaweczkę bardziej, niż ty. A nie dość, że jej nie dostałem, to jeszcze zostałem zabity. A potem… wiesz, co oni zrobili, Itachi?
Nie odpowiedział. Słuchał drwiącego głosu kuzyna, jego zimnego tonu, zupełnie innego niż ten, który znał i pamiętał. A jednak, mógł sobie wyobrazić takiego Shisui’ego. Chłodnego i zdystansowanego. Pełnego niechęci i cynizmu szczególnie wobec osoby, która pozbawiła go życia wtedy, kiedy dopiero się właściwie zaczynało. Wobec osoby, której ufał i po której czego jak czego, ale takiej zdrady zapewne się nie spodziewał.
- Wrzucili mnie do rzeki. Jak worek kartofli. Później jeszcze ta kompromitująca notka o moim rzekomym samobójstwie. Śmieszne - prychnął. - Ktoś musiałby być zupełnym głupcem, by uwierzyć, że chciałem się zabić. To nawet nie trwało długo, to przekonanie o mojej rzekomej samobójczej śmierci, prawda, Itachi? Dość szybko się zorientowali, że musiałeś mieć z tym coś wspólnego. Nie byli aż takimi kretynami, za jakich ich miałeś.
Znów się nie odezwał. Shisui również milczał, słychać było tylko, jak chodzi wokół Itachiego. Nie próbował zachowywać się bezgłośnie. Wręcz przeciwnie: każdy jego krok był wyraźnie zaznaczony. Nie pozwalał o sobie zapomnieć, domagał się pełnej uwagi.
- A ty… Na początku nie miałeś nawet siły, by kontrolować Kalejdoskop. Za młody byłeś, twoja moc i doświadczenie były iluzją, czymś, co nigdy nie istniało. Jak to się skończyło? Zabiłeś ich wszystkich, urządziłeś masakrę. Powiedz, mordowanie krewnych weszło ci w krew? Spodobało się?
Itachi zmarszczył brwi. Rozmowa zmierzała w kierunku, który w ogóle mu się nie podobał. Ani trochę.
Znalazł się tuż przy nim w sekundę, może nawet szybciej. Tak samo jak wcześniej lodowate palce zacisnęły się na jego koszuli, tuż przy szyi. To tylko sen - przemknęło mu przez głowę. To tylko sen, ale jego realizm i zgodność z rzeczywistością zadziwiały i przerażały jednocześnie.
- Powiedz - złowieszczy szept bardzo blisko jego ucha. Dłoń zaciska się jeszcze bardziej. - Jak to jest mieć ich wszystkich na sumieniu? Skoro otrzymałeś Kalejdoskop, musiałem być twoim przyjacielem, czyż nie? Jak to jest, zniszczyć swój jedyny łącznik z normalnym światem, kogoś, kto oddzielał cię od paranoi i spadania coraz bardziej w dół, w przepaść, w ciemność, która się nigdy nie kończy? Jak to jest?
Mocno nim szarpnął, tak, że Itachi uderzył plecami w twardą ścianę. Nie reagował jednak, trudno przecież byłoby bić się z senną zjawą.
- Ale z drugiej strony nie żałuję. W końcu Kalejdoskop też ma swoje wady, czyż nie? Koniec końców, to ty się przekręcasz w mini-szpitalu wdowy po twoim bracie. Jak myślisz, w jakim stopniu ona cię nienawidzi? Pamiętasz, jak ci mówiłem o spokoju? Ja mam ten spokój, Itachi. Ty nigdy, nigdy nie będziesz go miał.
Był zmęczony. Naprawdę zmęczony. Nie miał ochoty na wysłuchiwanie dywagacji kogoś, kogo już dawno nie ma wśród żywych. Tym bardziej, że ten ktoś istnieje tylko w jego głowie.
Nawet, jeśli zadaje pytania i udziela odpowiedzi, które on wielokrotnie już słyszał. Szczególnie wtedy.
- Dlaczego się wtedy nie obroniłeś? - szepnął w końcu, bardziej do siebie, niż do stojącego gdzieś w ciemności Shisui’ego. Pamiętał tamten moment, kiedy impet uderzenia i jego własna, powalająca moc wdarła się w ciało kuzyna. Kiedy go zabiła. Miał wtedy, przynajmniej na początku, lekki uśmiech na twarzy. Nie próbował się bronić. W momencie, kiedy Itachi wymierzył cios, Shisui opuścił trzymane dotychczas w pozycji obronnej ręce. Po prostu się poddał, nie próbował nawet walczyć.
- Spójrz. - Padła krótka odpowiedź. Ciemność rozmyła się, zastąpiona ostrym światłem. Itachi zacisnął powieki, oślepiająca jasność zaraz po długotrwałym tkwieniu w całkowitym mroku powodowała nieprzyjemny ból w oczach.
Kiedy wreszcie je otworzył, zobaczył Shisui’ego. Takiego samego, jak tamtego dnia, a właściwie nocy. Tyle tylko, że nienaturalnie wręcz bladego, z przekrwionymi oczami i rozcapierzonymi palcami zaciśniętymi przy bokach. - Zobacz to jeszcze raz, bracie.
Nim spostrzegł, ręce same ułożyły się w potrzebny sposób. Całkowicie poza kontrolą jego umysłu, ciało przygotowało się do uderzenia.
- Nie dasz rady tego sparować. - Usłyszał swój własny głos, obiektywny i racjonalny. Zobaczył lekki uśmiech kuzyna i to, jak opuszcza powoli ręce. Nagłe uderzenie, zupełnie spoza jego kontroli i ogromna rana, pojawiająca się na piersi starszego chłopaka znikąd. Jak w spowolnionym tempie, jednak dokładnie tak samo jak wtedy, upada na ziemię.
- Dlaczego się nie obroniłeś? - Znów słyszy swój głos, rozpoznaje głęboko w nim ukrytą panikę i dezorientację.
- Itachi. - Shisui uśmiecha się drwiąco, wypowiadając jego imię. Później znów stoi, kolejne uderzenie, kolejny upadek.
Itachi. Itachi. Itachi. Głos staje się coraz bardziej niewyraźny, by chwilę później znów przybrać na sile.
- Dlaczego się nie bronisz? Dlaczego się wtedy nie obroniłeś?
Dziwny, nieprzyjemny śmiech Shisui’ego nagle przeradza się w rechot starca, który ich tam wtedy sprowadził. Jego drwiący, metaliczny głos przyprawia o ból głowy.
Itachi - znowu słyszy swoje imię. Tym razem wypowiadane gdzieś bliżej, z większą natarczywością.
- Dlaczego się nie obroniłeś?
Rozbrzmiewający wciąż śmiech. Kolejne śmiertelne ciosy i kolejne upadki. Drwiący uśmiech. Powtarzane pytanie. W końcu wszystko nabiera coraz większego tempa, zaczyna się pokrywać, zlewać ze sobą, by w końcu stać się jedną, wielką, psychotyczną pułapką, jątrzącą się raną, której nie da się zaleczyć.
Dlaczego się nie obroniłeś?!
- Itachi…Itachi!
Obrazy pod powiekami przewijają się w szaleńczym tempie. Gdzieś spoza nich jego imię jest wciąż natarczywie wołane, czy to przez wyobraźnię, czy postać ze snu. A może to głos kobiety?
Obudziło go gwałtowne szarpnięcie. Chłodne ręce. Nim zdążył całkowicie wrócić do świadomości, zareagował instynktownie: złapał postać za nadgarstki i silnym szarpnięciem wykręcił jej rękę do tyłu. Coś trzasnęło, usłyszał też zduszony krzyk. W mgnieniu oka rzucił tego kogoś na podłogę i przygwoździł do ziemi. Stołeczek przewrócił się z głośnym stukotem, a uderzające o posadzkę ciało wydało znajomy, głuchy odgłos. I krzyk.
Sakura.
Dopiero wtedy dotarło do niego gdzie jest i co się dzieje. Usłyszał płytki, szybki oddech Sakury, poczuł jej znajomy zapach. Potrafił sobie wyobrazić ją rzuconą brutalnie o podłogę, przerażoną, z różowymi, długimi włosami rozsypanymi wokół twarzy, z rumieńcami. Z oczami (zielonymi? Ten kolor jakoś mu do niej pasował) rozszerzonymi w panice, ze łzami osadzającymi się na rzęsach. Z drżącymi, rozchylonymi ustami. Musiała być zdezorientowana i wystraszona, a do tego nieźle poturbowana. Próbowała się wyswobodzić.
- Puść mnie, proszę - wyszeptała cienkim głosem. Brzmiała tak, jakby coś uwięzło jej w gardle.
Miała ciepłą, delikatną skórę - skonstatował, kiedy dotknęła go przypadkowo nogą, próbując się poruszyć. Pod przytrzymującymi nadgarstki palcami poczuł pulsującą szybciej krew.
- Dlaczego się nie obroniłaś? - spytał, osłabiając lekko uścisk.
Itachi Uchiha nie miał w zwyczaju mówić tego, co akurat przyszło mu do głowy. Był raczej typem obserwatora, niż mówcy. Wolał skupiać się na analizie rzeczywistości go otaczającej, niż paplać bez ładu i składu. Toteż zazwyczaj, kiedy miał coś powiedzieć, starannie dobierał słowa, chcąc uczynić wypowiedź tak składną i krótką, jak to było tylko możliwe.
Dlatego też wypowiedziane bez większego zastanowienia zdanie zaskoczyło go nie mniej niż Sakurę.
Kobieta wzięła kilka głębokich oddechów i rozluźniła się odrobinę.
- Może po prostu nie chciałam cię skrzywdzić - odpowiedziała pewniejszym już, choć nadal troszeczkę drżącym głosem.
Może nie chciałam cię skrzywdzić.
Czy to jest odpowiedź, Shisui?
Uwolnił ją. Wstał i usiadł na łóżku z otwartymi oczami, wpatrując się w niewiadomy punkt, którego i tak nie mógł zobaczyć.
Przewidywał, że pewnie wściekła i nadal przestraszona, natychmiast wybiegnie z pokoju.
Znowu, co nie było zbyt miłym doświadczeniem, pomylił się.
Sakura westchnęła ciężko i po chwili wahania usiadła obok niego.
Musiała przyznać - była mocno zaniepokojona, kiedy weszła do pokoju. Widok Itachiego zaalarmował jednocześnie kunoichi, medyka i kobietę w jej głowie. Podbiegła szybko i nie zwracając nawet uwagi na stojący obok łóżka stołeczek, usiadła na prześcieradle.
Czy w snach uwalniają się wszystkie emocje, jakie człowiek chowa przed światem? Owszem, chciała to zobaczyć, ale nie w takiej formie. Na twarzy Itachiego malował się ból, cierpienie i coś, czego nie była w stanie dokładnie sprecyzować. Mieszanka uczuć określona z braku pomysłów smutkiem. Zaciskał mocno powieki, tak samo, jak dłonie na kołdrze. Co pewien czas wstrząsały nim dreszcze i rzucał się niespokojnie, przekręcając głowę to w prawo, to w lewo. Tak, jakby chciał od siebie odpędzić niechciane myśli.
„Co się, do cholery, dzieje” - pomyślała i machinalnie położyła mu dłoń na czole. Było ciepłe i wilgotne od potu. Utworzyła niedużą aurę zielonkawej czakry, która owinęła jej rękę. Przeczesała pozostające w nieładzie włosy. Obniżyła dłoń i pozostawiła ją na powiekach. Stan zapalny na takim samym poziomie, jak wcześniej. Żadnych zmian. Degeneracja narządu wzroku była całkowita, właściwie nie miało co się tam już psuć. Sprawdziła, organizm nie zaczął jeszcze traktować obumarłych tkanek jako obcych i nie próbował ich usuwać na siłę. Oderwała dłoń i wytarła ją o sukienkę. Sprawdziła puls. Przyśpieszony. Położyła ręce na jego szyi. Zielona aura znowu się pojawiła i zaczęła wnikać w ciało. Aorta dawała dużo możliwości - szybkie bicie serca, nawet zbyt szybkie w jego przypadku, a przez to momentalny przepływ pompowanej krwi przez cały organizm. Dodając odrobinę czakry do płynącej przez tętnice cieczy mogła w szybkim czasie zdiagnozować źródło choroby i to właściwie na poziomie komórkowym.
Niczego nowego jednak nie odkryła. Stan Itachiego, przynajmniej ten pod względem postępującej choroby, był taki sam, jak wczoraj. Nic się nie zmieniło.
- O co tu chodzi - mruknęła, przygryzając wargę. Uchiha zaczął się poruszać coraz bardziej nerwowo. Oddychał szybko i bardzo płytko, a po minie miała wrażenie, jakby nieznany ból palił go i dokuczał jeszcze bardziej.
- Itachi, obudź się - powiedziała, szarpiąc go lekko za ramiona.
Brak reakcji.
- Itachi…Itachi - powtarzała łagodnym, ale coraz donośniejszym głosem. Nie odpowiadał. “Śpiączka? Ale przecież funkcje życiowe…” Coraz bardziej jej się to nie podobało.
Być może właśnie dlatego całkowitym zaskoczeniem było dla niej nagłe znalezienie się na ziemi, a wcześniej złamanie ręki. Raczej nie spodziewała się, że chory mężczyzna, którego przez kilka minut próbowała ocucić, nagle rzuci nią o podłogę.
Na Boga, skąd on bierze taką siłę?!
Spanikowała i nie zareagowała. A przecież mogła - poprzednio natychmiastowa aplikacja czakry pomogła, dlaczego teraz tego nie zrobiła? Głupiutka, głupiutka Sakura. Jeszcze kilka lat temu, podczas czynnej służby jako kunoichi, nie zastanawiałaby się długo, jak powinna się bronić.
Jednak to było dawno i wiele rzeczy się przez ten czas zmieniło. ”Ja się zmieniłam” - pomyślała.
Bała się go i na pewno musiał to wyczuć. Kto by się nie bał - przez głowę natychmiast przebiegło jej kilka kiedyś stworzonych obrazów żądnego krwi Itachiego, mordującego niewinne ofiary. Fakt, był to owoc młodzieńczego zapału i frustracji, iż Sasuke wolał poniekąd brata od Sakury. Fakt, przekonała się, że prawdziwy Itachi w żaden sposób psychopatycznego potwora żądnego krwi dziewic czy kogo tam jeszcze nie przypomina, wręcz przeciwnie. Jednak takie dawno stworzone, niby skonfrontowane z rzeczywistością, a jednak nie do końca obrazy potrafiły pojawić się znikąd i wzbudzić dodatkowe przerażenie i dezorientację.
Jakby tego było mało.
Wszystko ją bolało. Dokuczały stłuczone plecy, obita głowa i wyłamana ręka. Wiedziała jednak, że jeśli wyjdzie z tego żywa, bez trudu naprawi wszystkie uszkodzenia.
Próbowała się oswobodzić. Ruszyła nogą dotykając, przypadkowo kawałka jego skóry. Wstrząsnął nią słaby dreszcz.
„No tak, jakby nie patrzeć, sytuacja z boku wygląda dość ciekawie” - odezwała się kunoichi. Po rozejrzeniu się dookoła, Sakura musiała przyznać jej rację.
Pomijając drastyczne źródło i powód, uszkodzenia i inne tego typu detale, leżała na podłodze, przygwożdżona do niej przez parę silnych, męskich, nagich ramion. Podwinięta nieprzyzwoicie sukienka do kolan absolutnie tych kolan nie sięgała. Jej prawe udo było mocno przyciśnięte do jego nogi. Omiotła go wzrokiem - dobrze zbudowane, emanujące ciepłem, gorącem wręcz ciało wiszące centymetry nad nią, jego włosy muskające i łaskoczące jej twarz i dekolt, otwarte szeroko czarne oczy, w które patrzyła jak zaczarowana z rozchylonymi wargami. Wraz z kolejnym oddechem nabrała w płuca powietrze zmieszane z jego zapachem. Palce Itachiego poruszyły się lekko, rozcierając skórę na wewnętrznej stronie nadgarstków. Czuła, jak wali jej serce.
Była przerażona. I to ją ratowało.
Sytuacja powinna się wyjaśnić i zakończyć w przeciągu kilku minut. Dlaczego więc wciąż znajdowali się w tej niekomfortowej pozycji, dlaczego on zawzięcie milczał i dlaczego nie potrafiła oderwać wzroku od jego czarnych, niewidomych oczu? Były jak studnia, albo niekończąca się przepaść. Czarne oczy, w które można było się zapaść, a które nie wypuszczały już nigdy.
- Dlaczego się nie obroniłaś? - zapytał wreszcie, zupełnie spontanicznie, cichym, spokojnym głosem. Widać doszedł już do siebie, odzyskał kontrolę.
No właśnie, Sakura, dlaczego się nie obroniłaś?
Pozornie nie było żadnego powodu, dla którego instynkt i wyrobione nawyki nie zadziałały, wyłączyły się ten jeden raz. Widząc, że Itachi jest już sobą, rozluźniła się odrobinę.
- Może po prostu nie chciałam cię skrzywdzić - odparła, siląc się na spokój i przeklinając galopujące serce.
Nie odpowiedział. Przez jego twarz przebiegł na sekundę cień, którego nie potrafiła rozszyfrować. Itachi odetchnął głęboko i usiadł na łóżku, i nie poruszając się, zaczął wpatrywać w ścianę. Co powinna teraz zrobić? Odejść i zostawić go samego, a raczej siebie samą, skazaną na towarzystwo własnych myśli które, już teraz to wiedziała, będą dawały się we znaki?
Zostanie. Ponieważ znowu nie ma nic do stracenia.
Nie dbała szczególnie o to, czy Itachi uzna jej towarzystwo za niestosowne. Wyprosić jej nie mógł (ten pokój nie należał do niego), pewnie zresztą nie miał takiego zamiaru. Siedzieli na miękkim łóżku, dwójka dorosłych ludzi centymetry od siebie, i próbowali złożyć siebie samych na nowo.
Wyciągnęła przed siebie rękę i zaczęła oglądać ją uważnym wzrokiem. Złamanie zamknięte kości ramienia, na szczęście w jednym tylko miejscu. Tego typu ranę była w stanie dość szybko uleczyć. Wzięła w palce spuchniętą już rękę i zaczęła uciskać okolice obrażenia. Syknęła z bólu.
Itachi nie odwrócił głowy w jej kierunku, bo i po co.
- Bardzo boli? - zapytał cicho. Nie było w tym pytaniu ani nieszczerego współczucia, ani tym bardziej nieszczerej troski. Po prostu chciał wiedzieć, obiektywnie i szczerze, mierząc się z konsekwencją swoich działań.
- Trochę boli, ale już za chwilę przestanie - mruknęła, wytwarzając po raz kolejny aurę leczniczej czakry, która powoli wniknęła w ranę.
- Przepraszam. - Znów tak samo cicho i apatycznie. Skinęła głową, znów po prostu wiedziała, że jest to wzięcie na siebie odpowiedzialności. On nie był typem, który uniesiony dumą i honorem, coś przebąknie pod nosem, nie wiedząc, jak się zachować. Itachi nie był swoim bratem. Nie wpasowywał się też w schemat człowieka, który przeprasza aż do nieskończoności i znudzenia. Wyraz żalu usłyszała z jego ust raz i była pewna, że więcej się to, przynajmniej w kontekście tej sprawy, nie powtórzy.
I dobrze. Pasowało jej to.
Lecząc swoją ranę zachowywała się w wyuczony i wielokrotnie przetestowany sposób, dlatego całą swoją uwagę mogła skupić na czymś innym. Przyglądała mu się uważnie, próbując zarejestrować każdą, nawet najmniejszą zmianę w mimice czy coś, co świadczyłoby o tym, co działo się jeszcze niedawno w głowie tego człowieka.
- Koszmar? - rzuciła wreszcie. Nie liczyła oczywiście na to, że jej odpowie, nie miał żadnych powodów ku temu.
Kiwnął głową. - Rzeczywistość - dodał też po chwili.
Tak, musiała przyznać mu rację, rzeczywistość to czasem najgorszy koszmar.
Rewelacja!
Co niecoś bym może zmienił, ale twój tekst jako całość prezentuje się nad wyraz okazale :)
Świetne opowiadanie, wspaniale dobierasz słowa no i wogóle ^^ Pozdrawiam