Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Sailor Moon: Mirai Densetsu

V - The State of War - 1: Makoto: Pałace na lodzie

Autor:Kyo
Serie:Sailor Moon
Gatunki:Akcja, Cyberpunk, Dramat
Uwagi:Alternatywna rzeczywistość, Przemoc, Erotyka, Wulgaryzmy
Dodany:2009-06-16 18:46:47
Aktualizowany:2009-06-16 18:46:47


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

(Ichiban)

Hikisaita yami ga hoe furueru teito ni

Ai no uta takaraka ni odorideru senshi-tachi

Kokoro made koutetsu ni busou suru otome

Aku o kechirashite seigi o shimesu no da

Hashire! Kousouku no! Teikokukagekidan

Unare! Shougeki no! Teikokukagekidan

(Jeden)

W rozdartej ciemności słychać krzyki, to w cesarskiej stolicy

Żołnierze tańczą do rytmu miłosnej pieśni

Prosto z głębi serca, dziewice zbrojne stalą

Piętnują niegodziwość i wiodą ku sprawiedliwości

Do boju, kwiecie cesarskiej grupy szturmowej, mknij prędzej niż światło!

Krzycz, kwiecie cesarskiej grupy szturmowej, rycz głosem pełnym siły!

(MINMES: Music.Soundtracks.SakuraTaisen.Lyrics: Geki!Teikokukagekidan.f)


Była dokładnie szósta rano, kiedy siedzący przy podprzestrzennej konsoli człowiek w stopniu podporucznika wrzasnął ochryple i czym prędzej zerwał hełm z głowy. Jego ręce drżały jak w febrze, twarz była blada i ściągnięta upiornym, niezrozumiałym strachem. Pozostali pełniący akurat dyżur w podprzestrzeni nawet nie drgnęli, całkowicie odcięci od świata zewnętrznego.

- O Boże - wyszeptał zbielałymi wargami ten człowiek - Dobry, miłosierny Boże, stworzycielu nieba i ziemi...

Potykając się i opierając o ścianę dotarł do głównej konsoli. Jego usta poruszały się bez przerwy bezdźwięcznie wypowiadając bezsensowne, pozbawione udziału świadomości słowa. Rąbnął z całej siły pięścią w kwadratową szybkę osłaniającą czerwony przycisk z napisem "ALARM". Zwilżył językiem wargi i uderzył jeszcze raz, tym razem skutecznie. Gdzieś daleko, być może tysiące mil stąd rozległ się jękliwy dźwięk syreny, na korytarzu załomotały ciężkie, wojskowe buty.

Człowiek podniósł drżącą rękę i w otępieniu przyjrzał się spływającym po niej strumyczkom krwi. Nie czuł bólu. Nie czuł nic oprócz mdlącego, obezwładniającego strachu... i tego straszliwego uczucia, wzmocnionego przez podprzestrzenny skaner. Krzyk, przerażający, potworny krzyk z milionów gardeł. Bezsilny, pełen grozy krzyk wydany na ułamek sekundy przed nagłą, zaskakującą śmiercią... i cisza. Pustka.

- ...chłopcze! Cholera, co z tobą? Słyszysz mnie?

Czyjeś dłonie zaciśnięte na ramionach. Pociągła twarz o ostrych rysach, szpakowate, ostrzyżone na jeża włosy.

- Jest w szoku, panie pułkowniku. - powiedział któryś z przyglądających się temu z zakłopotaniu wartowników.

Nie było już słychać syreny. Wyłączyli alarm?

Potrząsnął głową i uniósł rękę. Zacisnął ją na nadgarstku pułkownika.

- Już w porządku, chłopcze. Już dobrze. A teraz powiedz mi, co się stało?

Nabrał powietrza i spojrzał na starszego oficera szeroko otwartymi, pełnymi lęku oczami.

- New Tokyo - wyszeptał drżącym głosem - Rozpieprzyli New Tokyo, panie pułkowniku.


Bar był pełen ludzi, jak zazwyczaj o wpół do jedenastej wieczorem. Panował niesamowity hałas, którego zaledwie drobną częścią była szybka, dudniąca muzyka wydobywająca się z przemyślnie rozmieszczonego systemu nagłośnienia. Czerwone, zielone i żółte reflektory rytmicznie przesuwały się po parkiecie omiatając spocony, na wpół nieprzytomny tłum.

Jackie Shaughnessy zaklął w myślach i splunął na posadzkę. Szlag by to trafił, mógł przyjść dwie-trzy godziny wcześniej. Wtedy nie byłoby takiego ścisku, a w tej chwili znalezienie jednej, konkretnej osoby przypominało szukanie igły w stogu siana. Cóż. Zarabianie pieniędzy nie jest rzeczą banalną. Wyszczerzył zęby i wepchnął się między tańczących ludzi.

Szczęście widocznie dzisiaj mu sprzyjało, bo znalazł ją niemal natychmiast. Siedziała samotnie przy stoliku, oparta łokciami o blat. Miała na sobie szaro-czarny mundur marines z oderwanymi rękawami i niebieską chustę w krzyżyki przewiązaną wokół głowy i naciągniętą głęboko na oczy. Manewrując w tłoku dotarł wreszcie do niej i przysiadł się nie pytając o pozwolenie.

- Cześć - powiedział beztrosko sięgając do kieszeni munduru - Ty jesteś Makoto, zgadza się?

Podniosła głowę i popatrzyła na niego spod chusty mętnymi, nieprzytomnymi oczami. Uśmiechnęła się krzywym, obłąkańczym uśmiechem. Była naćpana, i to dokumentnie.

Jackie pochylił się do przodu, odgarnął na boki okruchy krakersów i do połowy opróżnioną butelkę Rocklanda.

- Mam towar - szepnął - Midnite, najlepszy jaki do tej pory mogłaś widzieć.

Nie zmieniła wyrazu twarzy, nadal przyglądając mu się z tym swoim dziwnym uśmiechem. Ciekawe czy w ogóle wyłapywała to, co do niej mówił.

- Ile? - zapytała cichym, niskim głosem.

Wyłapywała.

Wzruszył ramionami.

- Ile tylko chcesz. Cztery dolce działka.

Skinęła głową i sięgnęła do kieszonki na piersi.

- Daj mi... - zaczęła i nagle urwała zatrzymując się w połowie ruchu.

Jackie zerknął na nią zaskoczony... i nagle zrozumiał. Ale było już za późno. Czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz munduru, ściągnęła ze stołka i rzuciła nim o inny stolik. Brzęknęło tłuczone szkło, ktoś krzyknął, Shaughnessy poczuł tępy ból w okolicach krzyża. A potem ta sama ręka złapała go za włosy i szarpnęła mu głowę do góry. Chcąc nie chcąc musiał spojrzeć w wykrzywioną wściekłością twarz starszego sierżanta Macka Seagrove'a z kompanii F.

- Ty sukinsynu - wydyszał Seagrove - Ty w dupę kopany wyskrobku. Już raz cię uprzedzałem, żebyś trzymał się od niej z daleka z tym swoim gównem. Uprzedzałem cię czy nie?

Jackie milczał obawiając się, że jakakolwiek odpowiedź sprowokuje tego świra do wyrwania mu płuc razem z głową. Boże, nigdy więcej interesów ze znajomymi ludzi z F. Nigdy, nigdy, nigdy. Same pierdolce, nikogo normalnego w całej kompanii. Seagrove potrząsnął nim jak szmacianą lalką.

Z tyłu rozległ się hałas, nadchodził patrol żandarmerii. Dłoń w białej rękawicy zacisnęła się na ramieniu Macka.

- Sierżancie, zostawcie go. To rozkaz.

Pociągła twarz o zmrużonych, lodowato niebieskich oczach nachyliła się nad Jackiem tak, że mógł poczuć bijący od niej zapach Rocklanda.

- Masz szczęście, złamasie - warknął Seagrove - Wypieprzaj stąd i nie pokazuj mi się więcej na oczy. Jak cię jeszcze raz przy niej zobaczę, otworzę ci parasol w dupie. Rozumiesz?

Cofnął ręce, a Jackie poleciał na pozostałości stolika, szklanek i butelek. Odwrócił głowę i zobaczył tę dziewczynę, Makoto, przyglądającą mu się spod chusty z tępym, nieprzytomnym uśmiechem.


Usiadł naprzeciwko niej, chociaż wcale nie miała ochoty na jego towarzystwo. Nie miała ochoty na niczyje towarzystwo, czuła się wspaniale rozluźniona i zrelaksowana. Mack. Może i przystojny. Może i sympatyczny. Co z tego? Ciekawe, jaki byłby w łóżku. Leciał na nią, dostrzegła to już parę miesięcy temu. I od tamtego momentu podświadomie starała się sprawić, żeby leciał na nią jeszcze bardziej prowokując go na każdym kroku. Przypadkowymi spojrzeniami, niedbałymi dotknięciami, słowami pełnymi pozornie niezamierzonej wieloznaczności doprowadzała go niemal do szaleństwa... i, prawdę mówiąc, cholernie jej się to podobało. A on... on był zbyt nieśmiały aby zinterpretować którykolwiek z jej sygnałów w wystarczająco jednoznaczny sposób. Cholernie zabawne. A teraz pobił tego handlarza z B... jak mu tam... nie pamiętała nazwiska. Stary, biedny Mackie gładko wszedł w obowiązki opiekuna. Tylko szkoda tej działki... zresztą, pieprzyć handlarza i pieprzyć całą resztę. Teraz czuła się dobrze i było jej wszystko jed-no. Zachichotała mimowolnie.

Mack zerknął na nią niepewnie, kompletnie zbity z tropu.

- Nie przeszkadzam? - zapytał z wyrazem twarzy zdającym się wrzeszczeć na całe gardło Proszę, błagam, pozwól mi zostać! Pozwól mi być z tobą!.

- Skąd - odparła z uśmiechem czując łagodne, przyjemne ciepło rozlewające się i pulsujące po całym ciele.

Rozluźnił się.

- Chlapniesz? - zapytała swobodnie podsuwając mu na wpół opróżnionego Rocklanda i szklaneczkę. Nalał sobie i odstawił butelkę.

- A ty nie pijesz?

Wyszczerzyła zęby.

- Piję. Ale nie mieszam. - patrzyła na niego jak pociąga łyk i zaczyna bawić się szkłem w zakłopotaniu wodząc wzrokiem po sali. Odchrząknął nerwowo, a ona o mało co nie parsknęła śmiechem.

- Jak tam, Mackie? - zapytała w nagłym przypływie serdeczności dla całego świata.

Wzruszył ramionami.

- Jakoś leci. - odpowiedział, jego palce wystukiwały rytm muzyki o brzeg szklaneczki.

Nagle zapragnęła pójść z nim do łóżka. Teraz, w tej chwili. Pieprzyć całą resztę.

- Chodź stąd. - mruknęła podnosząc się niepewnie i unosząc opadającą na oczy chustę nieco do góry. W tej chwili zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie Mack. Poczuła jego zapach, twardość jego ramion... nie zastanawiając się nad tym co robi zacisnęła dłoń na jego mundurze, wspięła się na palce i pocałowała go w usta. Zaskoczony, wytrzeszczył oczy... ale zaskoczenie minęło po ułamku sekundy. Objął ją i oddał pocałunek. Na sali rozległy się wiwaty podpitych znajomych z kompanii F.


Uśmiechała się przez całą drogę kiedy prowadził ją przez puste, starannie utrzymane alejki bazy. Nie, to nawet nie był uśmiech... wariackie, obłąkane szczerzenie zębów... i oczy błyszczące spod skraju niebieskiej chusty. Była tak niesamowicie naćpana, że Mack przez chwilę poczuł wyrzuty sumienia. Nie powinien był tego robić, cholera. Nie teraz, kiedy była prawie nieprzytomna i nieświadoma tego, co się z nią dzieje. Ale... teraz albo nigdy. Być może.

Przeklął się w myślach. Dlaczego zawsze musiał zostawiać wszystko na ostatnią minutę? Przecież ona... on... przecież mogło być inaczej!

Cholerny los.

Cholerna Japonia.

I cholerny ja.

Nad ich głowami przeleciały z rykiem silników trzy podchodzące do lądowania Stormridery. Makoto uniosła dłoń i zasalutowała im kiedy oddalały się w idealnym szyku trójkąta, mrugając czerwonymi i niebieskimi światłami nawigacyjnymi.

- Gówno! - wrzasnęła bełkotliwie nie odejmując ręki od czoła - Jesteście kupą gówna, a nie marines. Baczność, żołnierzu! Nie wiesz, jak wygląda baczność? Ach, jesteś z zasranego Zwiadu Podprzestrzennego, to wszystko...

- Zamknij się. - burknął Mack, nagle wściekły na samego siebie - Zanim żandarmeria dobierze się nam do dupy.

Makoto machnęła ręką ze zrezygnowaniem.

- Dziesięć okrążeń. - wymamrotała i zwiesiła głowę. Chwilę później poderwała ją na powrót i wyszczerzyła zęby w tym dziwacznym, obłąkanym uśmiechu. Zaczynała wracać jej przytomność i wcale nie czuła się przez to szczęśliwsza.

- Gdzie idziemy? - zapytała nagle.

Mack przełknął nerwowo ślinę.

- Do mnie. - odpowiedział jak gdyby nigdy nic, ale Makoto wyczuła nerwową niepewność w jego głosie. Po raz kolejny tego wieczora zmusiła się do powstrzymania śmiechu.

- OK - zgodziła się i mocniej objęła go w pasie. Postanowiła dalej grać naćpaną, chociaż z przenikającego ją łagodnego ciepła pozostały jedynie słabe echa. Miała ochotę na jeszcze...

Wyszli spomiędzy magazynów na wysypaną białym żwirem alejkę, wzdłuż której w regularnych odstępach stały małe, ładne domki zawodowych podoficerów. Minęli dwa pierwsze, przy trzecim Mack klnąc zaczął szarpać się z zapięciem kieszeni. Wspięli się po schodkach, i wreszcie jedną ręką przytrzymując Makoto, drugą udało mu się wydobyć kartę i wsunąć ją w szczelinę zamka. Pisnął mechanizm odblokowujący drzwi, Mack pchnął je barkiem i ostrożnie wprowadził dziewczynę do środka.

- Dobra - powiedział nerwowo oswabadzając się z jej uścisku i zapalając światło - Dużo tu nie ma, ale przynajmniej jest miejsce do spa...

Chwyciła go za ramię i obróciła go do siebie. Zdążyła już ściągnąć chustę, kasztanowe włosy opadły jej niesforną grzywką na oczy. Przywarła do niego i pocałowała go w usta, a on wbrew własnej woli oddał pocałunek. Serce waliło mu jak oszalałe, w głowie huczało. Jezu, co ja robię? Co ja wyprawiam? Przecież ona... ona nawet nie jest... Poczuł jej drobne, delikatne palce na swoim ciele i zadrżał. Trzęsącymi się dłońmi zaczął rozpinać guziki jej munduru. Odsunęła się o krok i pomogła mu, ściągając przez głowę pozbawioną rękawów bluzę. A potem pozwoliła mu wziąć się na ręce i zanieść na twarde, wojskowe łóżko stanowiące standardowe wyposażenie wszystkich domów fundowanych przez armię. Przyglądała mu się cały czas kiedy zdejmował z niej buty, skarpetki i spodnie... ale na jej twarzy nie było już tego dziwnego, wariackiego uśmiechu... jedynie zielone oczy błyszczały niczym dwa wielkie szmaragdy. Kiedy nie miała na sobie workowatego munduru była piękna, i Mack musiał to przyznać.

Dwa dni.

Tylko dwa dni, i pustka. Szlag by to...

Nieważne. Dzisiaj jest dzisiaj, i póki co nie ma sensu martwić się przyszłością.

- Zgasić światło? - zapytał drżącym głosem wsuwając dłoń za gumkę jej majtek.

- Boję się ciemności. - odpowiedziała i uśmiechnęła się łagodnie.


Obudziło ją koszmarne pragnienie, jak zawsze po Midnite. W gardle zaschło jej zupełnie, język niemal przykleił się do podniebienia. Zamrugała oczami żeby odpędzić senność i rozejrzała się. Zaczynało dnieć, słabe światło przedświtu wdzierało się przez żaluzje, których nie mieli czasu zasłonić i rzucało szare cienie na puste, białe ściany. Mack widocznie lubił porządek. Dyski stały idealnym rzędem na wyznaczonej im półce, podobnie jak nieliczne książki. Na zewnątrz szafy wisiała gładko wyprasowana, błękitna koszula galowego munduru. Makoto zauważyła rząd baretek pod srebrnym orzełkiem marines na piersi... Kuba. Przylądek Dobrej Nadziei. Lądowanie w Murmańsku. Purpurowe Serce z okuciem. Brązowa Gwiazda za Odwagę. Orzeł Bohaterów. Właściwie każda akcja wojskowa ostatnich pięciu lat miała swoje odzwierciedlenie na mundurze Macka.

Gówno. I co z tego?

Mackie, och Mackie. Co ci odbiło?

I, ponad wszystko, co mi odbiło?

Makoto ziewnęła i ostrożnie podniosła spoczywające na sobie ciężkie, opalone ramię. Wstała z łóżka i nie zadając sobie trudu założenia czegokolwiek poszła do kuchni.

Kuchnia stanowiła doskonałe podsumowanie pedantyzmu jej właściciela. Żadnego bałaganu, żadnych nieumytych naczyń typowych u mieszkających samotnie mężczyzn - nic z tych rzeczy. Jedynym śladem nieporządku był otwarty karton z syntetycznym sokiem pomarańczowym stojący na szafce nierównolegle do jakiejkolwiek linii. Widocznie Mack się zapomniał.

Makoto uśmiechnęła się i otworzyła lodówkę. Nie było w niej nic za wyjątkiem paczki parówek, pudełka ketchupu, bliżej niezidentyfikowanego żółtego cylindra i syntexowej butelki z wodą mineralną. Wyjęła butelkę i cicho zamknęła drzwiczki. Pociągnęła spory łyk, zamknęła oczy czując lodowato zimną, szczypiącą w język ulgę spłukującą suchość z przełyku. Wsunęła palce między tym razem zaciągnięte żaluzje wpuszczając do środka odrobinę światła i wyjrzała na zewnątrz, w zamyśleniu wystukując butelką o udo jakiś abstrakcyjny rytm. Na dworze jeszcze było pusto. Pod domkiem naprzeciwko stał zaparkowany pokryty szaro-zielonym kamuflażem niski i szeroki humvee, na jego masce leżał zwinięty w kłębek czarny jak sadza kot.

Makoto pociągnęła jeszcze jeden łyk i odstawiła butelkę z powrotem do lodówki. O ósmej trzydzieści miała cholerne zajęcia, a nawet nie bardzo mogła sobie przypomnieć gdzie zostawiła swoje dyski.


- Dalej, dalej.

Kompania ruszyła przed siebie, najpierw jeden pluton jako awangarda, dwa innne ubezpieczające flanki, z tyłu dowództwo i pluton broni ciężkiej. Gdzieś z przodu zamrugały kropki symbolizujące szperaczy straży przedniej.

- Taaaaak - powiedział major Van Der Eyck, wykładowca taktyki piechoty, przyglądając się w zamyśleniu trójwymiarowej symulacji i skubiąc nerwowo rzadką blond bródkę.

Siedzący przy komputerze student, ciemnowłosy, nerwowy Jerry Evans zerknął na niego i nachylił się nad ekranem przełączając równocześnie tryb na widok z oczu jednego ze szperaczy.

Zielony kwadrat przywołania na jej maszynie rozjarzył się bladym, pulsującym światłem. Makoto spojrzała w dół i ziewnęła, odruchowo zasłaniając dłonią usta.

Od: Sun Randall [PRIV]: Jak było?

Wyszczerzyła zęby i obejrzała się przez ramię. Sun, drobna, rudowłosa siedemnastolatka o wielkich, szmaragdowozielonych oczach ukrytych za okrągłymi, staromodnymi okularami uśmiechnęła się niewinnie i pomachała jej ręką.

Do: Sun Randall [PRIV]: Jak było co?

Sun zaśmiała się bezgłośnie, położyła dłonie na klawiszach.

- Taaaaaak - powiedział nie wróżącym wiele dobrego tonem major Van Der Eyck.

Od: Sun Randall [PRIV]: No... Mack?

Makoto popatrzyła na nią jeszcze raz, a ona zatrzepotała rzęsami z miną pełną urażonej niewinności.

Do: Sun Randall [PRIV]: Skąd o tym wiesz?

Sun pochodziła z Albuquerque w Nowym Meksyku i jej cholerna, południowa ciekawskość czasami potrafiła doprowadzić do szału. Jej nadziany tatuś posiadał sporo ziemi niedaleko Farmington, podobno zbił fortunę na sprowadzanym nielegalnie syntexie. Córeczkę kochał ponad wszystko, i efekty tego można było zauważyć na każdym kroku. Niemniej jednak Sun nie chciała wygodnego życia, o czym mogło świadczyć chociażby przeniesienie się do szkoły wojskowej w Ventura, Kalifornia, miejscowości niemal ocierającej się o na wpół zrujnowane po wojnie i do tej pory nie odbudowane przedmieścia Los Angeles.

- No no... - mruknął niewiele mówiącym tonem major Van Der Eyck.

Niemniej jednak Sun była jedną z bardziej sensownych osób w niezbyt licznym Zwiadzie Podprzestrzennym i Makoto traktowała ją niemal jak przyjaciółkę. Niemal.

Od: Sun Randall [PRIV]: Byłam wczoraj wieczorem z Joshem w Trevor's Cup. Mack pobił jakiegoś dupka z B, zgadza się?

- Tak - powiedział major i zręcznym ruchem zamknął swój komputer - Właśnie mieliście prawie idealny przykład, jak nie należy prowadzić rozpoznania siłą kompanii. Dziękuję, Evans. Koniec zajęć na dzisiaj.

Do: Sun Randall [PRIV]: Odwal się, Słoneczko.

Sun nie cierpiała, kiedy mówili na nią Słoneczko. I oczywiście wszyscy nazywali ją w ten sposób.

- Kino, ty zostań jeszcze na chwileczkę. - powiedział major Van Der Eyck kiedy wszyscy zamykali komputery i podnosili się z miejsc. Makoto poderwała głowę i popatrzyła na niego zaskoczona. Czyżby... zauważył? Nie... niemożliwe.

- Tak jest - odburknęła i pełna jak najgorszych myśli usiadła z powrotem. Sun, mijając ją, odwróciła do niej głowę i mrugnęła porozumiewawczo. Makoto uśmiechnęła się słabo w odpowiedzi.

Major zaczekał aż drzwi zamkną się za ostatnim wychodzącym, dopiero wtedy odchrząknął i splótł dłonie opierając na nich brodę. Wlepił w Makoto swoje wyblakłe, niebieskie oczy zastanawiając się nad odpowiednim początkiem. A ona czekała, czując śliskość pokrywającego wnętrza jej dłoni potu.

- Tak - odezwał się w końcu z właściwą sobie flegmatycznością - Zatrzymałem cię, bo pomyślałem, że być może chciałabyś wybrać się na wycieczkę... tydzień, na pewno nie dłużej.

- Ja...

Otworzyła usta, kompletnie zaskoczona.

- Wycieczkę, sir?

Major odchrząknął jeszcze raz. Z całej jego postawy wyzierało zakłopotanie.

- Tak... do Japonii. Grupa w składzie jednego batalionu, potrzeba kogoś, kto... - urwał, zastanowił się nad dalszym ciągiem - Kogoś ze Zwiadu Podprzestrzennego.

Makoto odchyliła się do tyłu razem z krzesłem, zerknęła na niego badawczo.

- Dlaczego akurat ja?

Van Der Eyck westchnął, potarł nerwowo czoło.

- Dlatego, że ty... twoi rodzice...

- Nie jestem Japonką, sir - przerwała mu z naciskiem - Być może byli nimi moi rodzice, ale nie ja. Nawet nie mówię po japońsku.

Uniósł rękę.

- Ale... - urwał nagle i potrząsnął głową - Dobrze, to twój wybór. Myślałem, że może będziesz chciała... zresztą nieważne. Zastanów się jeszcze.

Popatrzyła na niego przeciągłym, badawczym spojrzeniem.

- To wszystko. - mruknął Van Der Eyck unikając jej wzroku.

Makoto zasalutowała sztywno i ruszyła do wyjścia.

- Aha, jeszcze jedno - zawołał za nią major - Ta... hmmm... wycieczka... wolałbym, gdyby to nie przedostało się dalej. Rozumiemy się?

- Tak jest. - odpowiedziała beznamiętnie i nacisnęła klamkę.


Mackie.

Makoto zatoczyła się, plecak zsunął się z jej ramienia i zawisł na łokciu plącząc się między kolanami. Zaczerpnęła powietrza, skuliła się i przycisnęła dłonie do brzucha. Wnętrzności wydawały się płonąć, przepalać skórę i wyciekać na zewnątrz ognistym strumieniem. Midnite. Efekt uboczny. O Boże, Mack...

Zamknęła oczy, przygryzła wargę żeby nie wrzasnąć. Nigdy, nigdy więcej. Już nigdy więcej kwasu. Przecież potrafię żyć bez tego, jestem silna, umiem dawać sobie radę... Boże, jak boli. Mack... Mack!

Ból ustąpił, nagle i niespodziewanie uwalniając jej ciało ze swoich szponów. Upadła na kolana, drżąc i ciężko dysząc. Patrzyła niewidzącymi oczami na szarą płytę chodnika, na dłonie zaciśnięte w pięści. Pot spływał z jej czoła wąskimi strumyczkami, krople zawisały przez chwilę na linii brwi aby po chwili roztrzaskać się w szarej ciemności.

- Mack - szepnęła nie zdając sobie nawet z tego sprawy - Mackie...

Podoba ci się?, zapytała czekająca na nią przed budynkiem Akademii Sun. Kochasz go?

Parsknęła ironicznie, chociaż poczuła jednocześnie dziwne, niepokojące ukłucie w sercu i wiedziała, że nie będzie szczera. Że nie może być szczera.

Popieprzyło cię?, mruknęła z lekceważącym uśmiechem i wzruszyła ramionami. A to wzruszenie ramion oznaczało mam-facetów-na-pęczki.

Silna, twarda Makoto Kino.

Potrząsnęła głową. Cholerna Słoneczko i jej ciekawość. Przecież chyba nie spodziewała się, że... nie. Gra. Wszystko to gra. Przedstawienie, w którym występują wracający z wojny w Europie Twardziel i jego Fan.

Hej, stary!, krzyczy Fan, ilu Europejców załatwiłeś?

Twardziel z pogardą mierzy go wzrokiem i odpowiada: Pogrzało cię, bracie? Jak mogłem liczyć kiedy rozjeżdżaliśmy zasrańców czołgami?. I odwraca się ukradkiem sprawdzając, czy nie nadchodzą jego koledzy-weterani. Ci, którzy wiedzieli, że tak naprawdę siedział na wpół żywy ze strachu w ciemnym pudle transportera modląc się do Boga, aby nigdy nie zmusił go do stanięcia na przeciwko drugiego człowieka. A oni modlili się razem z nim. I teraz każdy z nich był Twardzielem pogardliwie spławiającym swoich Fanów i jednocześnie oglądającym się ukradkiem przez ramię.

Mack... był taki... ciepły i miękki... on... ja nigdy... nigdy jeszcze się tak nie czułam. Jego zapach... ciągle... dotyk jego dłoni...

Kocham. Boję się kochać. Nie umiem kochać. Nie wiem czy jestem w stanie coś mu dać... nie wiem j a k mogłabym mu coś dać. Wszędzie jest tak... pusto.

A co, jeżeli on...

A co, jeżeli...

Mackie.


- Przyszedłem się pożegnać. - powiedział cicho, mnąc w zakłopotaniu szarą czapkę - Wyjeżdżam, Makoto.

Zamarła w połowie ruchu. Ruchu pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia, fragmentu czynności wykonywanej jedynie w celu zamaskowania zmieszania... i radości. Wystarczył ułamek sekundy aby zapomnieć o całym świecie. Odwróciła się w jego stronę, oczy szeroko otwarte niedowierzaniem.

Jedna noc, Makoto, wyszeptał jej pracujący na dziwnie wysokich obrotach umysł, potrzebował cię tylko na jedną noc. Pustka, beton, nic więcej. Zdławiła tę myśl, zagłuszyła i zepchnęła na samo dno świadomości.

- Wyjeżdżasz...?

Przestąpił z nogi na nogę i skinął głową.

A ona patrzyła... starała się wyczytać w jego twarzy odpowiedzi na wszystkie pytania, które cisnęły się jej na usta, a których nie mogła zadać.

- Kiedy? - szepnęła, jej własny głos miał niepokojąco obcą barwę.

Spuścił wzrok.

- Dzisiaj... w nocy.

Przygryzła wargę. Nie wiedziała co zrobić... ból. Wściekłość. Żal. Strach... żadne słowo nie wydawało się odpowiednie, żadne nie pasowało.

Więc nie powiedziała nic.

Nie panując nad swoim zachowaniem podeszła do niego, wspięła się na palce i pocałowała go tak, jak gdyby nigdy więcej miała go nie zobaczyć. Mack spojrzał na nią zaskoczony, ale oddał pocałunek, położył dłonie na jej udach i dźwignął ją do góry.

- Kochaj się ze mną - zażądała, odrywając się na chwilę od jego ust.

- Teraz...?

- Tak, teraz.

Poczuła jego gorący oddech na piersiach... i rozpłakała się bezgłośnie.


Mackie... pojechał... do Japonii.

Tego wieczoru miała ochotę zaćpać się na śmierć. Szczerą ochotę. Ale żyła. Leżała nago na zagraconej podłodze, czując ogniste dotknięcie narkotyku w żyłach. Cały wszechświat wirował jej przed oczami, gwiazdy, planety, galaktyki... i Mack. Japonia... była tak cholernie daleko... a przecież mogła wyciągnąć rękę, ścisnąć ją między palcami tak, jak rozgniata się owada...

Więc wyciągnęła rękę i ścisnęła, roztarła ją w pierwotny pył, który z kolei wrzuciła do morza, jak ono tam się nazywało... mniejsza z tym. Wróć do mnie, Mackie. Ciągle czuję twoje usta... twoje dłonie... ko... kocham cię, Mackie. Nic więcej mnie nie obchodzi...

Posągi. Osiem kamiennych, wyniosłych posągów zawieszonych w kosmicznej pustce. Wirują... otaczają mnie... nie, nieważne. Nie chcę ich widzieć, więc nie będę ich widziała.

Mack...

Delikatnie pocałował jej brzuch, Makoto jęknęła i wyprężyła się. Miękkie, łagodne ciepło zsuwające się niżej, coraz niżej... chwyciła jego głowę i przycisnęła ją do swojego ciała. Być może krzyknęła.

Duży, białoskrzydły motyl wyrwał się z pomiędzy jej palców, zatoczył krąg w powietrzu, zatrzepotał tuż przed jej twarzą...

Oczy. Zmrużone, lodowato niebieskie oczy. Motyl wpatrywał się w nią z niemym uporem, chwytał jej wzrok i nie pozwalał mu się od siebie oderwać.

Krople wody zaczęły spadać z falującego niczym powierzchnia morza sufitu, przenikliwie zimnymi igłami wbijały się w jej nagie ciało, spływały na podłogę znacząc skórę szkarłatnymi śladami.

Krew. Moja krew. Ja... umieram!

Nie wierz ciału. Odrzuć świadomość. Wyciągnij rękę, sięgnij głęboko w swoje wnętrze.

Kocham cię, Mackie.

Ja też cię kocham.

Wracaj szybko.

Tak.

Zwinęła się w kłębek, drżąc z zimna otoczyła się ramionami.

Umieram.

Gdzieś w pobliżu załomotały ciężkie buty, ktoś biegł, spieszne, nierówne kroki... strzały! I krzyk, straszliwy, nieludzki krzyk. Coś płonie, czuję spaleniznę... ruiny... wszędzie dookoła ruiny... jest mi zimno, tak strasznie zimno...

Ktoś zatrzymał się przy niej, chwycił ją i przerzucił sobie przez ramię. Cały świat obrócił się do góry nogami.

Wytrzymaj, mała. Jeszcze tylko kawałek. Wytrzymaj.

Mack... dlaczego wczoraj...

Nie. Nie pytaj, Makoto. To nieważne. Kocham cię. Wrócę do ciebie. Nie pytaj.

Kocham cię, Mack...

Mack nie żyje, mała... hej, gdzie do cholery jest drugi pluton? Mieli nam dać osłonę!

Nie ma szans, sierżancie. Dwie przecznice stąd jest otwarty kanał, uciekajcie w stronę plaży...

Uderzenie, lepka, ciepła ciecz na policzkach... świat znów zaczyna wirować, coraz szybciej i szybciej... osiem kamiennych, popękanych twarzy nachyla się nad nią, krople krwi spływają po twardej szarości...

Mack!

(nie żyje)

Nie żyję!

Otworzyła oczy.

Leżała na podłodze zasłanej brudnymi ubraniami i opróżnionymi kartonami po jedzeniu. Mięśnie zdrętwiały, i chociaż było zimno, jej skóra była pokryta potem.

Zdradził ją własny organizm... powinna była umrzeć.


- Stało się. - powiedział znużonym głosem starszy mężczyzna w czarnym generalskim mundurze. Z całej jego postawy wyzierało zmęczenie i zrezygnowanie, szczególnie było je widać w drżących, splecionych dłoniach i pulsującej na czole żyle. - Stało się i nie jesteśmy w stanie tego ukryć.

Wzdłuż owalnego, drewnianego stołu zapadło kłopotliwe milczenie. Światło obracających się leniwie pod sufitem kul krzesało srebrne błyski na orłach i gwiazdkach.

- Możemy wszystkiemu zaprzeczyć, sir. - odezwał się wreszcie jakiś młody pułkownik o bladej, niewyspanej twarzy.

- Za późno. Każdy, kto choćby przypadkiem znalazł się w sieci między trzecią a czwartą w nocy zna prawdę. Nie możemy zrobić nic więcej poza brnięciem dalej przez morze gówna.

Generał wstał, skinął głową w stronę czekającego przy drzwiach adiutanta.

- Ogłoś stan żółty. Częściowa mobilizacja. Dzisiaj do północy chcę mieć cztery pełne kompanie gotowe do lądowania w Japonii.

Wśród zgromadzonych przebiegł szmer zaskoczenia.

- Ale...

- Nie ma innej drogi. Co najmniej cztery kompanie wylądują jednocześnie w różnych miejscach, dokładne koordynaty zostaną jeszcze ustalone. Do roboty, znacie swoje zadania. Desant z okrętów podwodnych. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze... - urwał, machnął ręką i ruszył w stronę drzwi.

Zatrzeszczały odsuwane krzesła.

Generał odwrócił się i wycelował palcem w jednego z dowódców.

- Javis, zajmiesz się Gildią. Powiedz im, że wysyłamy ekspedycję ratunkową. Nie podawaj szczegółów... zresztą wymyśl coś. Znasz się na tym. Oprócz tego znajdź speców od robienia wody z mózgu, niech się wezmą za Chińczyków.

- Gildia zażyczy sobie swojego obserwatora, sir.

- Więc zrób coś z nim do cholery, utop go, poderwij, albo co tam ci jeszcze przyjdzie do głowy. Nie chcę żeby ktokolwiek z Gildii wsadzał nos w tę operację. - generał zatarł nerwowo dłonie, zlustrował wzrokiem spięte, pobladłe twarze zebranych - Następna narada o dwunastej, wtedy omówimy szczegóły. Wszelkie pytania kierować do mojego adiutanta. To wszystko.

- Tak jest.

Rozeszli się, każdy z nich postarzały w ciągu jednej nocy o dobrych kilka lat.


Ludzie. Niewyraźne, rozmazane w biegu postacie. Szarość mundurów. Krzyk. Komendy wykrzykiwane drżącym ze zdenerwowania głosem. I broń. Wszędzie broń, lśniąca świeżością prosto z magazynów. Do tej pory nikt w Ventura nie nosił broni.

- Miejsce! Zróbcie miejsce! - wrzasnął jeden z żandarmów, chwycił ją za ramię i popchnął do tyłu.

Makoto odskoczyła, mocniej ściskając torbę z dyskami. Zza rogu wypadła wielka, pokryta kamuflażem ciężarówka, z piskiem opon wykręciła na placu i odjechała w stronę bramy głównej. Zaraz za nią następna. I trzecia. I czwarta. Spięte, niespokojne twarze siedzących na pakach ludzi. Pokryte kamuflażem hełmy naciągnięte głęboko na oczy. Odblask słońca na stali.

- Makoto!

Poczuła, że jej dłonie robią się śliskie od potu. Ból do tej pory rozsadzający czaszkę znikł, rozmył się w ryku nagle aktywnych syren alarmowych.

- Ma-ko-to!

Nie usłyszała, dopóki silne szarpnięcie za rękaw nie zmusiło jej do obrócenia głowy. Sun. Sun Randall. Blada jak ściana, wielkie, jeszcze większe niż zazwyczaj oczy patrzące spod staroświeckich okularów. I usta. Poruszające się bez przerwy, wyrzucające z siebie dziesiątki, setki słów... nic nie słyszała. Wszystkie otaczające ją dźwięki stopiły się w dwie warstwy - opętańcze wycie syren i... ciszę. Pustą, dzwoniącą na dnie świadomości ciszę.

Suchość w ustach.

Przełknęła ślinę, patrząc w zafascynowaniu na poruszające się wargi Sun.

I nagle cisza pękła, rozpadła się na miliony niematerialnych fragmentów.

- ...wojna, Makoto! Jedziemy na wojnę!

O Boże.

Mack.


[Rampage.Leader: Biała Matka. Jesteśmy dwadzieścia mil morskich od strefy zero. Kontakt za trzy-zero-jeden, żadnych anomalii.]

[White Mother: Zrozumiałem, Rampage Leader. Potwierdzam kontakt za...]


Patrzyli sobie w oczy. Pobladłe, wydłużone twarze pod ciężkimi hełmami. Patrzyli, bo w całym dusznym i ciemnym wnętrzu transportera nie było żadnego innego punktu, na którym można było skupić wzrok.


[Rampage.02: Kontakt podprzestrzenny w kwadracie 3-Mike-1! Powtarzam, kontakt podprzestrzenny w kwadracie 3-Mike-1!]

[White Mother: Nic nie widzę, Rampage Dwa. Zachowajcie spo...]

[Rampage.03: Następny kontakt! Dystans trzy, prędkość zero! Co jest, cholera?]

[Rampage.Leader: Potwierdzam kontakt 3-Mike-1!]

[Rampage.02: Następny! Dystans cztery-osiem, prędkość zero!]

[White Mother: Nic nie widzę! Podajcie dokładne namia...]


Patrzyli... ale nie widzieli nic. Sto czterdzieści osób upchniętych w stalowym cielsku. Czerwony odblask lamp na bladej skórze.


[Rampage.03: ...aktywność podprzestrzenna tuż przy nas! Rozproszyć się! Rozproszyć się!]

[Rampage.Leader: Jesteśmy atakowani! Powtarzam, jesteśmy ata... o Boże, dostałem! O Boże! Mayday! Mayday!]

[Rampage.04: Oberwaliśmy i wynosimy się.]

[Rampage.02: Leader oberwał! Nie widzę go... co to jest? Co to jest, na rany Chrystusa?! Mayday! Mayday!]


Mack...

System obrony podprzestrzennej zniszczył wszystkie samoloty tuż nad brzegami Japonii. Transporter zdążył wystrzelić dwie kapsuły desantowe. Dwie. Trzydziestu ludzi.

On... żyje. Dlatego tam jadę. Żeby go znaleźć. Bo... on żyje. Czuję to.

Łza stoczyła się po jej policzku. Makoto uniosła dłoń w rękawicy i ukryła w niej twarz.


Operacja: Chickenhawk. Cel A: odnalezienie rozbitków z Rampage Cztery. Cel B: przeprowadzenie rozpoznania w New Tokyo i Yokohamie. Sytuacja wewnętrzna. Struktura obronna. Potencjał militarny. Cel C: odnalezienie i zneutralizowanie prototypu cyborga bojowego klasy Serpent-F.


Zgubiłam się sama w sobie. Mogłam... zapomnieć o wszystkim...

Jego zapach.

Kocham?


Grupy rozpoznawcze Green Light i Red Light lądują w rejonach odpowiednio Fuji i Odawary i rozpoczynają marsz w stronę New Tokyo. Grupy szturmowe Blue Light i White Light lądują odpowiednio w New Tokyo i Yokohamie i rozpoczynają realizację celów operacji. Desant z okrętów podwodnych zgodnie z procedurą K-4.

Do bazy marynarki w Oakland, gdzie czekały okręty podwodne zostało jeszcze półtorej godziny lotu. Półtorej godziny tortur, fizycznych i psychicznych.


New Tokyo w chwili obecnej objęte jest Procedurą Specjalną K-12a. Zaleca się jak najszybsze uchwycenie i zabezpieczenie przyczółka w celu wyładowania zaopatrzenia. W razie konieczności grupa szturmowa Blue Light otrzyma wsparcie ogniowe z dwóch okrętów podwodnych klasy Modified Alpha.


W New Tokyo trwa wojna domowa. Pakuję się w sam środek piekła. Lepsze to niż powolne umieranie w Ventura... bez Macka. Przynajmniej mogę coś zrobić.

Ale... ale dlaczego? Skąd to uczucie? Przecież... nawet go nie znam! Kochałam się z nim... ale nawet nie zdołałam poznać go do końca! Dlaczego chcę ginąć dla obcego człowieka?

Obcego... nie, to nie tak. On nie jest obcy... Mack. Wyciągnął do mnie rękę. To dużo. Cholernie dużo.

Miłość...


Wielkość sił zaangażowanych w konflikt: nieznana. Bardzo prawdopodobne, że lojaliści dysponują cyborgiem bojowym klasy Serpent-F podpiętym bezpośrednio do systemu obrony podprzestrzennej. Neutralizacja tego cyborga jest jednym z priorytetowych celów operacji.


Gdybym została w Ventura... już nigdy nie mogłabym spojrzeć sobie w oczy. Już nigdy nie zaznałabym spokojnego snu.

Dlaczego?


Po zakończeniu desantu okręty podwodne wycofają się i będą oczekiwać na podprzestrzenny sygnał zakończenia misji zgodnie z procedurą K-1. Szczegóły operacji u dowódców pododdziałów.


Nie wiem. Może dlatego... że boję się ciemności.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.