Opowiadanie
Sailor Moon: Mirai Densetsu
V - The State of War - 2: Makoto II: Ziarno w otchłani
Autor: | Kyo |
---|---|
Serie: | Sailor Moon |
Gatunki: | Akcja, Cyberpunk, Dramat |
Uwagi: | Alternatywna rzeczywistość, Przemoc, Erotyka, Wulgaryzmy |
Dodany: | 2009-06-23 13:54:23 |
Aktualizowany: | 2009-06-23 13:54:23 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Wmontowane w hełm słuchawki zgrzytnęły głucho. Makoto drgnęła, wyrwana z płytkiego snu i podświadomie zacisnęła dłonie w pięści.
Zaczęło się.
- Tu Oppressor Zero Trzy - odezwał się suchy, bezosobowy głos - Jesteśmy w domu. Powtarzam, jesteśmy w domu.
Odetchnęła głęboko. Okręciła się razem z fotelem i spojrzała na siedzącego przy konsoli pilota starszego, spoconego mężczyznę w mundurze z dystynkcjami kapitana. Czuła, że powinna coś powiedzieć... ale nie potrafiła. Głos nie chciał przedrzeć się przez ściśnięte gardło. Oficer wyczuł jej wzrok i zerknął na nią, a potem skinął głową i położył dłonie na sterowniczych kulach.
- Odpowiedz im. - mruknął, próbując uśmiechem dodać jej otuchy.
Była wystraszona jak wszyscy diabli.
- Tu Overseer - szepnęła, bo był to dla niej maksymalny wysiłek. - Zrozumiałam...
Silniki ożyły basowym pomrukiem, stalowe cielsko Szerszenia zadrżało, szerokie gąsienice zachrzęściły o platformę desantową wielkiego, transportowego Goliatha.
- Nie słyszę was, Overseer. Powtórzcie.
Przełknęła głośno ślinę.
- Tu Overseer - powtórzyła, starając się panować nad własnym głosem - Zrozumiałam. Idziemy za wami. Bez odbioru.
Ktoś przecisnął się za jej plecami przy okazji poklepując ją przyjaźnie po łopatce. Drugi pilot, młody porucznik w szarym, poznaczonym czarnymi pasami kamuflażu mundurze marines z ogniście czerwonym emblematem Zwiadu Podprzestrzennego na rękawie. Przepchnął się do przodu i usiadł w fotelu drugiego pilota, a kapitan nachylił się do niego i wrzasnął coś, z czego jedynymi słyszalnymi, bo najsilniej zaakcentowanymi słowami były gówno i pieprzyć. A potem obrócił się w jej stronę i uniósł kciuk do góry. Skinęła głową. Adrenalina pulsowała w jej żyłąch żywym ogniem.
Szerszeń ruszył do przodu z głuchym chrobotem gąsienic, a ona dopinała rękawice i sprawdzała kable odchodzące od hełmu. Odetchnęła po raz ostatni i zasunęła przyłbicę. Ciemność pochwyciła ją niemal natychmiast, wyciszyła wszystkie dobiegające z zewnątrz dźwięki, zamknęła jej umysł w zimnej, jedno-licie czarnej pustce podprzestrzeni. I nagle jaskrawą zielenią rozbłysły linie wektorowej siatki układającej się w plastyczny obraz otaczającego ją świata.
Makoto przesunęła siatkę w bok, tworząc w wolnym miejscu trójwymiarowy schemat Szerszenia i łącząc go z wewnętrzną kontrolą uszkodzeń pojazdu. A potem prześliznęła się dalej w głąb pamięci komputerów sterujących aż dotarła do kamer zarządzających widokiem na monitorach pilotów. Otworzyła sobie mały prostokąt na tle wektorowej mapy i przesłała do niego sygnał z kamer. Proste. Tak samo jak na treningach.
Przestrzeń... uspokajała. Dawała poczucie bezpieczeństwa, i chociaż Makoto wiedziała, że to złudne wrażenie... wolała podprzestrzeń od świata realnego.
Obróciła się i przyciągnęła do siebie mapę. Cisza. Martwota. Czerń i zieleń. Ekran monitora był cały czarny - widocznie kamery znajdowały się jeszcze pod wodą.
Przesunęła sensor do przodu, w stronę wybrzeża, a wtedy siatka ożyła dziesiątkami migoczących, błękitnych punktów. Gdyby chciała, mogłaby zbliżyć się do każdego z tych punktów, zajrzeć w twarz każdemu pojedynczemu żołnierzowi, którego dany punkt reprezentował... ale nie było sensu. Kiedyś wydawało się jej to zabawne. Ale teraz już nie. Teraz już nic nie wydawało się zabawne.
[Overseer online.]
[Oppressor.32: Witamy na imprezie, Overseer.]
Nad jedną z kropek pojawił się mały, wirujący trójkąt wskazujący ją jednym z kątów. Marine ze wspomaganiem podprzestrzennym. Ześliznęła się do niego, delikatnie, aby nie wywołać szoku dotknęła jego umysłu. Zareagował natychmiast.
[Oppressor.32: Jak tam?]
Zaskoczył ją spokojem i beztroską. Nie wyczuła ani odrobiny podniecenia w jego głosie. Zupełnie jakby to był piknik pod LA...
[Wi... widzicie nas?]
Zaczerwieniłaby się, gdyby tylko było to fizycznie możliwe. Kretyńskie pytanie.
Marine roześmiał się.
[Oppressor.32: Jeszcze nie. Jak rozpoznanie?]
Otrząsnęła się natychmiast. Ten człowiek... zaimponował jej. Miała ochotę powiększyć obraz, zajrzeć mu w twarz,
(sprawdzić, czy to przypadkiem nie...)
zobaczyć jak wygląda. Ale wiedziała, że nie powinna. Że musi być taka sama jak on.
W tej chwili dotarło do niej, że życie ich wszystkich... zależy od jej talentu.
[Oppressor.32: Słyszysz mnie?]
Zacisnęła i rozluźniła dłonie.
[Tak, oczywiście... przepraszam. Jak na razie cisza. Żadnej aktywności.]
[Oppressor.32: Systemy satelitarne?]
[Brak sygnału.]
[Oppressor.32: OK. Melduj o stanie poszczegolnych kwadratow.]
Wciąż zawstydzona własnym amatorstwem odbiła się w górę, rozciągnęła swoje pole widzenia tak, aby objąć wzrokiem jak największą część miasta.
New Tokyo... wyglądało jak jedna wielka ruina. Czy to możliwe, żeby wojna domowa doprowadziła aż do takiego stanu?
[Kwadrat 1-Mike-1. Czysty.]
Zeszła niżej, teraz leciała między potrzaskanymi korpusami budynków. Nic. Pustka. Absolutna czerń. Przestawiła sensor na wykrywanie każdej niezidentyfikowanej aktywności, ale model pozostał czarny. Żadnych cywili? Kobiet, dzieci, zwierząt? Być może budynki są zabezpieczone przed przeniknięciem podprzestrzennym? Dziwne. Nawet w nocy powinien być ktoś na ulicach... miasto sprawiało wrażenie wymarłego.
[Kwadrat 2-Mike-1. Czysty. Nie widzę nikogo... zupełnie nikogo. Żadnej żywej formy życia.]
[Oppressor.32: Dobra, idziemy dalej. Plutony pierwszy i drugi przechodzą do 2-Mike-1, pluton trzeci zostaje w porcie i rozładowuje zaopatrzenie.]
Zerknęła w monitor.
New Tokyo, a przynajmniej port było zrujnowane. Światło reflektorów pełznącego przed siebie Szerszenie omiatało potrzaskane budynki, zryte i porozrzucane bryły betonu.
[Zrozumiałam...]
Zastanowiła się przez chwilę.
[To wygląda jak po wybuchu bomby atomowej...]
Marine nie odpowiadał przez kilkanaście sekund.
[Oppressor.32: Brak jakiegokolwiek skażenia.]
Moment, czyżby się jej wydawało...? Nie. Gdzieś między zrujnowanymi magazynami pojedynczy punkt migotał niepokojącą czerwienią.
O Boże.
Odruchowo zerknęła na schemat uszkodzeń Szerszenia - wektorowa bryła jaśniała zielenią. Nie było nawet zadraśnięcia.
Zakręciło się jej w głowie, obraz przed oczami zamigotał i stracił przez chwilę synchronizację.
[Kontakt w kwadracie 3-Mike-1, dokładne koordynaty: 245-31-149. Powtarzam, kontakt w 3-Mike-1, 245-31-149!]
Niebieskie kropki rozproszyły się, ruszyły w stronę dających schronienie zabudowań.
[Oppressor.32: Identyfikacja?]
Głos był silny i pewny siebie, i chociaż Makoto próbowała dosłyszeć w nim choćby najlżejszą nutę strachu - odnalazła jedynie energię i spokój. Znowu zrobiło jej się wstyd własnego lęku.
[Oppressor.32: Identyfikacja?]
Wzbiła się w górę, zawisła nad nieruchomym, czerwonym punktem. Ostrożnie obniżyła lot aby zobaczyć coś więcej, ale punkt odepchnął ją z powrotem w górę. Czyli miał osłonę podprzestrzenną... co więcej, istniały duże szanse, że właśnie dowiedział się o obecności intruza. Makoto zamarła w bezruchu starając się opanować wszechogarniające przerażenie. To była głupota... ale punkt nie reagował. Powoli, najwolniej jak potrafiła wyciągnęła rękę i przywołała konsolę próbując odnaleźć aktywne połączenie prowadzące z podprzestrzeni do obcego obiektu... ale nie wykryła nic.
Marines.
Czekali na jej odpowiedź.
[Brak.]
[Oppressor.32: Wiem. Idziemy tam, monitoruj.]
Nieruchome, czarne zarysy budynków na monitorze. Szerszeń zatrzymał się w miejscu.
Brak jakichkolwiek uszkodzeń.
Czerń i zieleń wektorowej mapy.
Kontakt znikł! Tak, jakby go nigdy nie było. Jakby był tylko wytworem przepełnionej strachem wyobraźni Makoto.
Niemożliwe!
[On... zniknął...]
[Oppressor.32: Co?]
Zatopione w ciemności, potrzaskane kontury.
Wszystkie systemy sprawne.
Czerń i zieleń.
[Kontakt... zniknął. Nie ma go. Nie mogę go zlokalizować.]
Chwila ciszy.
[Oppressor.32: Szlag by to... spłoszyłaś go?]
Serce podeszło jej do gardła.
[Nie, nie widział mnie.]
Spięta, nieruchoma czekała na odpowiedź. Wiedziała, że marine wyczuł kłamstwo w jej głosie.
[Oppressor.32: OK. Raidery są już na miejscu, nie ma żadnych śladów. Miasto wygląda na opuszczone, ale na wszelki wypadek porozglądaj się jeszcze trochę. Rozbijamy się w porcie, nie będziemy wchodzić w nocy do miasta.]
Milczała, nie wiedząc co powiedzieć.
[Oppressor.32: W porządku, damy sobie radę. Możesz się już wyłączyć.]
Odetchnęła z ulgą.
[Zrozumiałam. Offline za pięć sekund.]
Wyłączyła panele, jeden po drugim. Świat przed jej oczami zamigotał i zgasł, obrócił się w aksamitną, wilgotną czerń. Uczucie własnej cielesności wróciło dopiero po chwili... ciało. Moje własne ciało. Pot na dłoniach. Ból rozsadzający czaszkę. Pić. Chce mi się pić.
Jęknęła i zdjęła hełm, ręce trzęsły się jej jak w febrze.
Ciasne, stalowe wnętrze oświetlone słabym, czerwonym światłem. Cichy pomruk silników. Dwaj piloci odwrócili się i zerknęli na nią badawczo, ale nie odezwali się.
- Macie coś do picia? - zapytała zachrypniętym szeptem Makoto, a rzeczywistość zawirowała i miękko zsunęła się z jej oczu.
I've been looking so long at these pictures of you
That I almost believe they're real...
(MINMES: Music.Alternative.TheCure.Lyrics: PicturesOfYou.f)
Mack nachylał się nad nią, skupiony i poważny, zaglądał jej w twarz. Zamrugała oczami, ale wizja nie znikła.
Mack!
Wyciągnęła rękę i chwyciła go za nadgarstek. Kilka kropel jakiegoś gorącego płynu spadło na skórę jej dłoni.
- Ostrożnie, nie poparz się.
Głos. Obcy, nieznajomy.
- Wszystko w porządku?
Rozejrzała się. Przykryta śpiworem, leżała w jakiejś wielkiej, na wpół zrujnowanej hali. Przez potrzaskane okna wdzierała się ciemna i zimna szarość brzasku.
Jasnowłosy pilot Szerszenia uśmiechnął się do niej niepewnie.
Przyjęła gorący, syntexowy kubek i przyłożyła go do policzka. Czuła pierwsze oznaki głodu narkotycznego, suchość w ustach i trudny do zlokalizowania ból na razie ledwie muskający końcówki nerwów.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała zachrypniętym szeptem.
- W porcie. Nie wiem gdzie dokładnie.
- Coś się działo?
- Nie. Pusto. Randall jest teraz w Szerszeniu, pilnuje okolicy.
Słoneczko.
Trzęsie się ze strachu patrząc na wygaszone monitory. Ja też się trzęsłam.
Pociągnęła łyk z kubka, przyjemne gorąco spłynęło po przełyku.
- Prześpij się jeszcze - powiedział pilot - Za jakieś dwie godzi...
Ktoś im się przyglądał. Badawcze, nerwowe spojrzenie, które poczuli niemal równocześnie. Makoto zamarła z palcami zaciśniętymi na naczyniu, marine zatoczył krąg wzrokiem tak, żeby nie odwracać głowy.
- ...dwie godziny będziemy ruszać - dokończył drżącym z napięcia głosem - Jest za moimi plecami, chyba patrzy przez okno. Nie rozglądaj się.
Przełknęła głośno ślinę.
- Odstaw kubek i przeciągnij się. Spróbuj go znaleźć.
Spełniła polecenie, chociaż zdawała sobie sprawę, że nie uda jej się uzyskać naturalności ruchu.
Był tam.
Czarna, niewyraźna sylwetka ledwie widoczna przez brudną, potrzaskaną szybę. I chociaż sama postać była niemal niewidoczna, jej obecność wdzierała się do wyczulonego umysłu Makoto, dotykała go lepką, niematerialną ręką.
- Trzecie okno po mojej prawej - szepnęła zakrywając usta jak przy ziewnięciu - Sun go nie widzi?
Marine podniósł się i uśmiechnął sztucznie.
- Wstań. Przez chwilę będziesz zasłonięta. Wyciągnij mój pistolet i strzelaj.
Dźwignęła się sztywno na nogi.
- Mam go załatwić? - szepnęła.
- Jak dasz radę... już.
Szarpnęła zapięcie jego kabury, wyrwała broń i dźwignęła ją w górę. Pilot uskoczył w bok, potrącając rozłożonych na podłodze ludzi ruszył w stronę osmalonych, dwuskrzydłowych drzwi.
Czarny cień w jaskrawozielonym okienku celownika. Makoto zawahała się przez ułamek sekundy, nacisnęła spust, raz, drugi, trzeci, aż plama cienia znikła z pola jej widzenia. Łuski brzęknęły o metal, jedna z nich potoczyła się w dół w stronę zaskoczonych, zrywających się na nogi marines.
Intruz wycofał się... ale żył. Więc chybiła. Wiedziała, że chybiła. Ułamek sekundy.
Może tak i lepiej.
Słoneczko niczego nie widziała. Żadnego kontaktu, śladu życia, nic. W takim razie kim... czym było to coś w portowym magazynie? Czy to możliwe, że Japończycy dysponują jakimś kamuflażem podprzestrzennym?
Serpent-F. Prototyp o nieokreślonych do końca możliwościach. Biegający po dachach cyborg bojowy, kretynko.
Makoto odetchnęła, spojrzała na statyczny, zielono-czarny model ulic miasta. Było już prawie południe, przez cały ranek przedzierali się przez ruiny, spięci, zdenerwowani, z bronią gotową do strzału. Za tyralierą marines rzęził i chrobotał Szerszeń, miażdżąc pod gąsienicami nierozpoznawalne stalowe i syntexowe odłamki. Tuż po zagłębieniu się między ulice jeden z szybkich, trójkołowych Raiderów chwycił sygnał z lądownika, który musiał rozbić się gdzieś niedaleko od brzegu. Posuwali się teraz w jego stronę, chociaż doskonale wiedzieli, że nawet jeśli ktokolwiek przeżył, z pewnością oddalił się na wystarczający dystans od zdradzieckiego wraku. Miasto, chociaż puste i wyludnione, napawało niepokojem.
W lądowniku mógł ktoś zostać. Ktoś mógł przeżyć. A w tych ruinach naprawdę może nie być ludzi.
Bała się. Jeszcze nigdy tak się nie bała.
Dwie mile w linii prostej do celu.
Pojawili się znikąd, jak duchy, czarno-zielony model zadrżał i rozjaśnił się nagle krwistą czerwienią. Wszędzie. Ulica zaroiła się od szkarłatnych kropek.
Makoto zmartwiała. Chciała krzyknąć, ostrzec prowadzącego, ale głos nie wydobył się z jej gardła. I nagle niebieskie kropki zaczęły znikać, rozpływać się w czerni, tonąć w czerwieni...
Odwróciła wzrok. Schemat uszkodzeń płonął. Szerszeń powinien być rozdarty na pół, jak to możliwe, że ja... żyję?
Żyję!
Nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co robi, uruchomiła procedurę awaryjną i rozłączyła się. Gęsty, ciężki smród uderzył ją w nozdrza, przez ciemność przyłbicy hełmu przedzierał się blask ognia. Zobaczyła krew. Na mundurze, na rękach, na stalowych, przeżeranych ogniem ścianach. Krew.
Ktoś chwycił ją za ręce, uprząż napięła się, wpiła w jej ciało.
W Los Angeles... odjeżdżają pociągi.
Błysk noża. Syntexowe taśmy puściły, czyjś głos, niezrozumiały krzyk. Obce, zakrwawione dłonie pociągnęły jej bezwładne ciało do przodu, świat zawirował, obrócił się do góry nogami.
Długie, podobne do gigantycznych gąsienic kształty stojące przy wyrzutni w LA Main...
- Biegnij! Biegnij!
Krew. Wszędzie krew. Zakrwawione ciała w szaro-czarnych mundurach. Zakrwawione dłonie zaciśnięte na zakrwawionych karabinach. Krew. Wszędzie krew. Do góry... i w dół. Do góry... i w dół. Potrzaskana, betonowa jezdnia. Szarobure niebo. Jezdnia. Niebo. Jezdnia. Niebo. Błękitne, jadowite smugi wyładowań z broni energetycznej.
Czerwone światła zapalają się na chwilę... a potem syk i huk, i dym unoszący się z pustego toru. I następny pociąg opuszczany na wyrzutnię.
I nagle Makoto zrozumiała.
- Puść mnie! - wrzasnęła i szarpnęła się - Puść mnie!
Młody porucznik odwrócił się i spojrzał na nią zaskoczony. A potem zatrzymał się i postawił ją na ziemi. Straciła równowagę, zachwiała się do tyłu.
Promień trafił go w pierś, prześliznął się w dół tnąc ciało tak, jak nóż rozcina masło. Pilot zatoczył się i poleciał na plecy, drobne płomyczki pojawiły się na jego mundurze.
Makoto obróciła się i spojrzała w górę.
- Nie jestem Japonką. - szepnęła.
Zaciągnęli ich w głąb ruin, krzycząc w swoim dziwacznym języku i raz po raz uderzając kolbami karabinów. Niscy i szczupli, poubierani w strzępy czegoś, co kiedyś mogło być zwykłymi, kolorowymi ubraniami. Część miała stare, popękane półpancerze, wszyscy długie, szaro-zielone płaszcze z kapturami. Rebelianci.
Kluczyli pustymi, zrujnowanymi ulicami przechodząc wypalonymi w ścianach budynków tunelami, mijając ledwie rozpoznawalne wraki samochodów i cięższych, podziurawionych promieniami pojazdów wojskowych. W pewnym momencie wyszli zza rogu ulicy i zobaczyli ogromną, poczerniałą od płomieni sylwetę kosmicznej fregaty wbitą dziobem w szczątki płaskiego, kilkupiętrowego domu. Rufa statku, jeszcze z migoczącymi regularnie światłami nawigacyjnymi sterczała w górę niczym upiorna krzywa wieża. I ani na ulicach, ani we wnętrzach ruin nie dostrzegli żadnego znaku życia, żadnego ruchu, odblasku światła, dźwięku innego niż naturalny. Miasto było martwe.
Minęły wieki, zanim dotarli na miejsce. Niegdyś potężny, obecnie zmiażdżony i potrzaskany mur niespodziewanie wyrósł przed ich oczami niczym ściana, której szczyt zdawał się ginąć w ołowianej szarości nieba. Przeszli pod łukiem bramy, łukiem, pod którym bez trudu mogłaby zmieścić się kosmiczna korweta. Wchłonęła ich absolutna czerń, kroki ciężkich butów odbiły się głuchym echem od ścian. Gdzieś z przodu zapłonęły dwa małe, czerwone ogniki... i nagle utonęli w powodzi jaskrawego światła. Makoto podświadomie zamrugała oczami aby pozbyć się wirujących przed nimi cieni...
Stal.
Znajdowali się w dużym, kwadratowym pomieszczeniu o ścianach ukrytych pod zawiłą plątaniną grubszych i cieńszych rur i wbudowanych w nie skrzynek mrugających kolorowymi lampkami. Z tyłu, za ich plecami majaczyła nieregularna dziura w popalonej ścianie, przy której stało dwóch Japończyków z bronią gotową do strzału. Było to jedyne wyjście z pomieszczenia oprócz stalowej, zatrzaśniętej śluzy naprzeciwko nich. Jedna z wbudowanych w sufit lamp migotała, na przemian zatapiając kąt pokoju w szarym cieniu i zalewając go zimnym, bialoniebieskim światłem.
Śluza otworzyła się nagle z cichym syknięciem. Wynurzył się z niej mały człowieczek o pofarbowanych na pomarańczowo włosach, ubrany w czarny, luźny strój, z bronią wiszącą przy pasie. Podbiegł do pierwszego z brzegu marine, chwycił go za kołnierz munduru i wrzasnął niezrozumiale. Marine splunął na niego z pogardą. Błysnął nóż, ciało Amerykanina głucho uderzyło o stalową podłogę. Człowieczek cofnął się, jego oczy były szeroko otwarte, twarz blada, wykrzywiona furią. Przyskoczył do następnego marine i jednym ruchem poderżnął mu gardło. A potem odwrócił się i popatrzył uważnie na Makoto.
Serce podeszło jej do gardła.
Krople krwi spływały po długiej, zakrzywionej klindze, spadały na podłogę.
Jak na zwolnionym tempie.
To moja krew...
Wrzasnął coś. Echo jego głosu dotarło do niej jak przez mgłę.
Otępiała ze strachu otworzyła usta, ale żaden dźwięk nie wydobył się na zewnątrz.
Japończyk zamachnął się i rąbnął ją pięścią w twarz zwalając z nóg.
- Nie mówię po japońsku! - krzyknęła, nie zdając sobie sprawy z własnych słów. Czuła tylko sznury wpijające się w nadgarstki, czuła ostrze noża szukające drogi do jej serca...
- Nie mówię po japońsku! Jestem Amerykanką! Nie mówię po...
Zakrztusiła się, kiedy czyjaś dłoń chwyciła jej włosy i pociągnęła głowę do góry. Zacisnęła powieki nie chcąc patrzeć na to, co wydawało się jej nieuniknione. Ale panowała cisza. Żaden szmer nie przedarł się przez ciasną barierę okalającą jej świadomość.
Ktoś szarpnął i zerwał z jej szyi blachę z numerem identyfikacyjnym.
I cisza. Głucha, martwa cisza.
- Otwórz oczy.
Spokojny, chłodny głos. Płynny, doskonały amerykański.
Ostrożnie uchyliła powieki. Twarz, która się nad nią pochylała z pewnością nie należała do Japończyka. Blada cera, krótkie, jasne włosy i zmrużone niebieskie oczy. Jasny, kilkudniowy zarost na brodzie i pod nosem.
- Nie jesteś Japonką? - mruknął po amerykańsku nieznajomy mężczyzna.
- Nie mówię po japońsku... - szepnęła Makoto - Nie mówię po...
Uniósł blachę do oczu.
- Kino, Makoto. AF210317023. Korpus Marines Konfederacji Karolińskiej. Zgadza się?
Nie odpowiedziała. Nie potrafiła odpowiedzieć.
- Twoi rodzice to Japończycy? Dziadkowie?
Czekał przez chwilę na odpowiedź wpatrując się w nią bacznie. Nie doczekał się.
- Dlaczego marines wylądowali w Imperium? Ilu? Tylko w New Tokyo czy jeszcze w innych miejscach?
Druga twarz pochyliła się nad nią, drobna, trójkątna, dziewczęca twarz o niemal białej skórze, chociaż jej rysy były niewątpliwie azjatyckie. Nierówno przycięta, biała jak śnieg grzywka opadała jej niesfornymi kosmykami na czoło. Dziewczyna szepnęła coś do ucha Amerykanina, który odpowiedział jej spokojnym, przyciszonym głosem. Wymienili kilka zdań, a potem Japonka odwróciła głowę i popatrzyła na Makoto. Jej oczy... dwa kryształy błękitnego lodu... wydawały się przepalać na wylot, wdzierać się głęboko do wnętrza umysłu zostawiając za sobą rozdarty, krwawy tunel. A potem nagle rozjaśniły się... strachem, zaskoczeniem, niedowierzaniem... odpłynęły, wycofały się pospiesznie z roztrzęsionej świadomosci Makoto.
Dziewczyna szepnęła coś Amerykaninowi do ucha i odsunęła się poza zasięg wzroku.
Makoto poczuła, jak ktoś rozcina więzy krępujace jej ręce.
- Nie próbuj nic głupiego - powiedział spokojnie mężczyzna - Bez względu na twoje wyszkolenie, bądź pewna, że jestem w stanie zabić cię gołymi rękami zanim zdążysz sięgnąć po broń.
Uniósł pięść i pokazał jej wytatuowaną na grzbiecie dłoni pajęczą sieć.
- Assassin - szepnęła oszołomiona Makoto.
Skinął głową.
- Dotarło, znaczy się. - popatrzył na nią uważnie - A teraz posłuchaj. Posłuchaj mnie dobrze.
Umilkł, czekając na jej reakcję.
- Słucham - powiedziała.
- Miyako chce walczyć z tobą o życie twoje i twoich towarzyszy. Pojedynek. Albo ty, albo ona. Jeśli zwyciężysz, będziecie mogli odejść. Jeśli nie, wszyscy umrzecie.
Potrząsnęła głową, marząc aby to wszystko okazało się jedynie koszmarem. Koszmarem, z którego można się przebudzić... i zapomnieć. Ale ból w nadgarstkach był realny. Całe ciało wyło z wyczerpania.
Walka. Dopiero po chwili zaczął do niej docierać sens jego słów. Pojedynek. Nie... nie umiała zabijać. Nie tego uczył ją major Van Der Eyck. Zwiad Podprzestrzenny nie bierze udziału w walkach. Zwiad Podprzestrzenny zostaje z tyłu, daleko za liniami. Nie jesteście prawdziwymi żołnierzami, do cholery! Jak tylko zobaczycie chociażby jeden pocisk wystrzelony w waszą stronę, zabierajcie dupę w troki i wynoście się na tyły. Zwiad Podprzestrzenny nie podejmuje walki. Zwiad Podprzestrzenny ucieka. Pojedynek. Śmierć. Krew ściekająca po ostrzu noża.
- Weźcie mnie! - wrzasnął któryś z marines - Zostawcie dziewczynę, weźcie mnie! Przejadę się po tej dziwce jak po...
Głuche, stłumione uderzenie i jęk bólu.
Muszę... muszę walczyć. Boję się. Bardzo się boję... ale muszę. Dla nich. Chociaż nawet nie mam szans... muszę. Muszę. Muszę!
- Będę walczyć - szepnęła.
Usłyszała westchnienie ulgi Amerykanów. Nie, jeszcze za wcześnie na ulgę. Jeszcze... ale ci ludzie zasłużyli na nadzieję.
Assassin skinął głową. Podniósł się i pomógł jej wstać. Makoto potrząsnęła głową żeby odpędzić oszołomienie, roztarła nadgarstki aby przywrócić normalny obieg krwi. Paraliżujący strach zaczął powoli ustępować zastępowany tłoczoną w żyły adrenaliną.
Zbici w grupę marines, trzymani pod lufami karabinów.
Zepsuta, mrugająca lampa rzucająca cienie na stalową mozaikę rur.
Ta dziewczyna, Miyako, czekała na nią pośrodku pokoju. Zdjęła czarny strój, półpancerz i buty, miała na sobie jedynie lekką, szarą koszulę bez rękawów i krótkie, luźne spodenki. Przyglądała się jej, w zamyśleniu bawiąc się długim, czarnym nożem.
Makoto zdjęła krępującą ruchy bluzę munduru i owinęła ją sobie wokół lewego przedramienia. Assassin podał jej broń trzymając ją za liściaste ostrze, i cofnął się o dwa kroki kiedy tylko zacisnęła palce na rękojeści. Usłyszała szczęk unoszonych karabinów, wiedziała, że teraz mogą zabić ją w ułamku sekundy. Nie bała się już, razem ze strachem odpłynęło zmęczenie. Zamrugała oczami, pokój stał się niezwykle ostry i wyraźny. A jednak miała szansę. Mogła zwyciężyć. Boże, spraw żeby zwyciężyła.
Ona.
Prawa stopa wysunięta do przodu, jedynie palcami dotykająca podłogi. Gotowa do skoku. Nóż zataczający powolne łuki. Lewa ręka. Nie zaciska palców na rękojeści, będzie przerzucała klingę do cięcia z góry i do prawej dłoni. Różnica wzrostu jest jej na rękę. Będzie cięła nisko, po tętnicach na udach i po brzuchu.
Makoto ugięła nogi i wysunęła do przodu rękę z nożem.
Krąży. Jak wąż. Idzie w prawo, nóż obraca się w lewo. Szykuje się do finty lewą ręką i przerzutu.
Miyako skoczyła do przodu, cięła szerokim, płaskim cięciem mającym za zadanie bardziej przestraszyć przeciwnika niż rzeczywiście zranić. Ciało Makoto zadziałało instynktownie. Zeszła zgrabnie z linii ciosu, pchnęła przedramieniem wytrącając Miyako z rytmu i jednocześnie uderzyła precyzyjnie wymierzonym, morderczym cięciem w gardło. Bladoniebieskie oczy rozszerzyły się szokiem i zaskoczeniem, ale reakcje ciała okazały się szybsze niż umysłu. Cofnęła się sztywno, uniosła rękę przyjmując na nią impet ciosu i odskoczyła. Makoto przez chwilę poczuła jej zapach, szary materiał zatańczył tuż przed jej twarzą...
Mrugnięcie lampy.
Słaby odblask na gładkiej, stalowej płytce.
O Boże. To coś... pod jej lewą piersią... o Boże... czy ona jest... maszyną?
Serpent-F.
Krew spłynęła wąską strużką po śnieżnobiałej skórze, poplamiła szary materiał koszuli.
Prawe ramię. Głęboka rana. Być może uszkodzone mięśnie...
O Boże.
Nie będzie mogła przerzucać noża.
O Boże. O Boże!
Miyako odetchnęła ciężko i popatrzyła jej w oczy.
- Jesteś zdziwiona? - zapytała płynną angielszczyzną.
W połowie ostatniego słowa skoczyła do ataku. Makoto nawet się nie broniła. Stalowe ściany eksplodowały, ciało zawisło w próżni sparaliżowane lodowatym zimnem... i zaraz potem gorącem, straszliwym, palącym żarem trawiącym je od wewnątrz.
A potem wszystko zgasło.
Ciepło... słabe, delikatne, łagodnie rozpływające się po... ciele... nie mam ciała. Nie istnieje. Jestem tylko cieniem, odbiciem w rozbitym zwierciadle. Ale przecież... ktoś trzyma moją dłoń. Ktoś prowadzi mnie przez... pustkę... nicość, martwą, zmatowiałą czerń. Ale... czuję ziemię pod stopami, czuję wiatr na twarzy... ciepło.
Stoją nade mną obydwoje... Assassin i ta dziewczyna... mówią... słyszę ich głosy, rozpoznaję... rozpoznaję słowa! Japońskie słowa. Wyczuwam ich znaczenie... nie, nie tak. Rozumiem. Rozumiem to co mówią, chociaż nie mogę tego rozumieć.
Nie żyją! O Boże, wszyscy nie żyją! Czy... czy ja też...?
Sun nie żyje. Zabili ją.
Zieleń, zieleń, ciemność szepcze, nie wypuszcza mojej dłoni z uścisku. Chodź, pokażę ci zieleń. Chodź. Chodź.
Ona musi żyć, mówi białowłosa dziewczyna. Popełniłam błąd, Dropshadow.
Błąd. Popełniłam błąd. Ona musi żyć. JA muszę żyć! Ale ja przecież nie żyję... odbicie w rozbitym zwierciadle. Krew spływająca po ostrzu noża.
Zieleń. Chodź, nie zatrzymuj się. Wtedy wszystko zrozumiesz.
Potrzebujemy języka. Musimy wiedzieć czego szukają tu Amerykanie. Musimy wiedzieć, czy stoi za tym Gildia albo imperialni. I jeszcze... muszę się zastanowić. Tymczasem... ona. Wiesz, co robić.
Chodź.
Szarość. Już nie ma czerni, szarość, mętna szarość niczym kłąb mgły. Kule. Osiem kamiennych kul wiszących w pustce. Wyryte ogniem napisy na spękanych powierzchniach. Księżyc. Merkury. Mars. Jowisz. Wenus. Uran. Neptun. Saturn.
Uważaj, żeby nie przedawkować. Nie możemy jej stracić.
Patrz, szepcze głos, patrz teraz!
Pękają. Jedna po drugiej. Księżyc. Mars. Strzaskane resztki wirują, roztapiają się w szarej nicości. Wenus. Uran. Neptun. Jedna po drugiej... zostały trzy. Tylko trzy. Merkury, Jowisz i Saturn.
Cicho... chyba coś mówi.
Ja... ja rozumiem...
Wydaje ci się. Może jęczy z bólu.
Trzy. Tylko trzy. Czy widzisz zieleń?
Nie. Nie widzę. Jak mogę ją zobaczyć?
Nie wierz ciału. Odrzuć świadomość. Wyciągnij rękę, sięgnij głęboko w swoje wnętrze.
Pilnujcie jej. Jest niebezpieczna.
Ta... dziewczyna. Miyako... potrafię zapisać to imię. Znam... znam to miasto. Byłam już tutaj. Jeśli wyjdę z Fortecy... i dalej prosto... dojdę do... jak się nazywało to miejsce...?
Kim ja jestem?
Kim jesteś?
Patrz. Pozwól swoim dłoniom widzieć.
Okłamują cię, Makoto.
Mackie...? Mack! Nie zostawiaj mnie samej!
Co ty wyprawiasz, do cholery?! Daj mi ten karabin!
Ludzie z sektora Epsilon, Miyako. Proszą o pomoc.
Epsilon...? Ktoś tam w ogóle przeżył?
Dwadzieścia parę osób. Większość oślepła.
Wyślij Dropshadowa, niech ich spławi.
Ale Miyako...
Nie jesteśmy pieprzoną instytucją dobroczynną. Niech da im eskortę i odeśle do Alfy.
Księżyc. Mars. Wenus. Uran. Neptun... nie żyją...? Nie... to... niewłaściwe określenie.
Kto to?
Nie... istnieją?
Chyba się budzi.
Pospiesz się, Makoto.
Nie mam czasu. Ty się nią zajmij.
Gdzie? Dlaczego?
Dowiesz się. Zaprowadze cię. Zobaczysz miejsca... miejsca, które znasz (których nie znasz), miejsca ukryte w twojej podświadomości. Pomogę ci je odkryć. Pomogę ci odkryć samą siebie.
Kim ty jesteś?
Cieniem łączącym przeszłość z przyszłością. Słowem nigdy nie dopowiedzianym do końca. Snem zapomnianym zaraz po przebudzeniu.
Jestem tobą.
Jestem Bogiem.
Rozumiesz?
Nie...
Bo nie chcesz zrozumieć. Otwórz oczy. Popatrz na siebie (popatrz na mnie). Wtedy zrozumiesz (nigdy nie zrozumiesz).
Hej... słyszysz mnie? Wszystko w porządku?
Nie potrafię...
Nie, jeszcze nie. Masz czas.
Miyako...? Miyako, coś jej chyba... szlag by to trafił. Zrobiła ze mnie opiekunkę do dziecka.
Nie słuchaj umysłu. Pozwól prowadzić się swojej podświadomości.
Ale...
Nie. Patrz. Myśl.
Już.
Ostre światło wdarło się pod jej powieki, Makoto jęknęła i zamrugała oczami. Powietrze zapiekło w piersiach płynnym ogniem. Ktoś nachylił się nad nią, niewyraźna, ciemna plama na jaskrawobiałym tle... Mack? To ty?
Powiedział coś. Nieznajomy, dziwaczny język... o Boże. Wiem... wiem co się stało! Nóż. Krew spływająca po błyszczącym ostrzu.
- Jestem... jestem z Korpusu Marines Konfederacji Karolińskiej... - zaschnięte gardło bolało. Przelknęła gromadzącą się ślinę, zacisnęła zęby żeby nie wrzasnąć z bólu - Jesteśmy tu z misją ratunkową. Nie... nie...
Poczuła łzy cisnące się do oczu. Nie żyją... wszyscy nie żyją. Oprócz niej.
Sun.
- Ty nie lusa e - odezwał się czyjś głos - Ledzieć musi. Kre... krewa lana musi.
Cień odsunął się poza pole jej widzenia, głos zaburczał coś w swoim języku... zaraz... pojedyncze słowa. Dziecko. Mówić. Miyako. Proste, znajome dźwięki obleczone w niezrozumiałą konstrukcję. Ale... ale przecież nie mogła ich rozumieć! Nigdy nie uczyła się japońskiego. Z tego, co jeszcze pamiętała, jej rodzice nigdy nie mówili po japońsku, jedynym językiem jaki słyszała byl amerykański. Mimo to intuicyjnie była pewna znaczenia tych wyrazów. A może... może po prostu ten ktoś powiedział je po amerykańsku, a ona nie zwróciła uwagi?
- Nie mówię po japońsku. - szepnęła, starając się przekonać samą siebie. - Nie mówię.
Nieznajomy odpowiedział coś i Makoto skupiła się na tej odpowiedzi próbując odnaleźć jakieś znajome dźwięki. Nic. Zupełnie nic. Równie dobrze mógłby zaszczekać. Odetchnęła ostrożnie, żeby nie wywołać bólu w klatce piersiowej. Czyli jednak wtedy mówił po amerykańsku. Poczuła się nagle... zmęczona. Wykończona. Nawet nie zauważyła kiedy sen owinął się wokół jej świadomości zamykając do niej dostęp wszelkim zewnętrznym bodźcom.
Miękki, chłodny dotyk na czole. Dłoń. Znajoma dłoń.
- Mack...? - szepnęła i chwyciła tę dłoń obawiając się, że okaże się tylko złudzeniem. Nie... była jak najbardziej realna. Chwała Bogu.
- Jak się czujesz? - zapytał Mack nie starając się uwolnić z uścisku.
- Boli mnie...
Urwała w połowie już ukształtowanego na języku zdania i uniosła powieki. Jaskrawe światło oślepiło ją, odbiło się dziesiątkami czarnych plam tuż przed oczami. Ale nawet przez te cienie mogła dostrzec to, czego najbardziej się obawiała. Wytatuowaną na grzbiecie dłoni pajęczynę. I nagle całe szczęście i cały spokój... nie, nie tak... namiastki szczęścia i spokoju rozprysły się zastąpione panicznym, niemal zwierzęcym strachem.
Krew spływająca po ostrzu noża...
- Przejdzie. - powiedział Assassin, słowa wydawały się przedzierać przez gęstą, zniekształcającą wszystkie dźwięki mgłę. - Masz szczęście, że w ogóle z tego wyszłaś.
Makoto mogła przysiąc, że gdzieś, kiedyś znała jego imię... Gdzieś. Kiedyś. Dźwięk, który roztopił się w ciszę.
- Nie bój się. Na razie jesteś bezpieczna.
Na razie, odbiło się echem w jej myślach, na razie jesteś bezpieczna. Nie wiadomo, jak długo będzie trwało to na razie...
Krew.
Miyako.
Błysk noża.
M o j a krew.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.