Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Lśnienie

Autor:Kyo
Serie:Laputa – podniebny zamek
Gatunki:Fikcja, Obyczajowy
Dodany:2009-02-17 16:35:40
Aktualizowany:2009-02-17 16:39:41


Horyzont lśni dlatego,

Że gdzieś za nim jesteś ty

Dlatego cieszę oczy światłami,

Że ty jesteś jednym z nich...

- Kimi o Nosete -


Lśnienie

by Kyo


- Już czas. - mówi rudowłosy chłopak i uśmiecha się do mnie niecierpliwie.

- Dobrze. - odpowiadam i wstaję z krzesła odstawiając na stół kubek gorącej herbaty. Wzrok mimowolnie zatrzymuje się na starych, wyblakłych zdjęciach przyczepionych do ściany... i chociaż minęło już tak wiele lat, tak wiele długich, bezsennych nocy, wciąż tęsknię. Wciąż nie mogę zapomnieć, bez względu na to jak bardzo bym chciał... nie, nawet nie chcę.

- Dziaaaadkuuu... - mruczy chłopiec przestępując z nogi na nogę.

- Idę, już idę.

Kładę mu dłoń na ramieniu i idziemy razem przez zatopiony w półmroku przedpokój, powoli, ostrożnie, jako że moje ciało nie jest już tak silne

i rześkie jak kiedyś. Stary, wysoki zegar wita nas cichym, statecznym tykaniem. Tyk, tyk. Tyk, tyk. Chociaż wahadło wciąż wędruje w lewo i w prawo, w tym domu czas się zatrzymał.

Drzwi domu są otwarte, słyszę słaby pomruk silnika samochodu i dwa przekomarzające się młode głosy. Tak, te dzieci... właśnie one, tylko one są dla mnie znakiem, że świat na zewnątrz istnieje. Świadectwem, że minęło już trzynaście lat... całe trzynaście lat. Nawn i Kai.

Wychodzimy na zewnątrz, słońce oblewa mnie swoim przyjemnym ciepłem, lekki, łagodny wiatr spycha kosmyki włosów na oczy. Kai odwraca się do mnie i macha mi ręką, uśmiecham się i przywołuję ją gestem. Stojący obok wysoki, szczupły chłopak o długich, czarnych włosach kłania się uprzejmie.

- Dzień dobry panu. Cześć, Nawn.

- Witaj, Jack. - odpowiadam - Widzę, że już gotowi.

Kai wypuszcza jego dłoń i podchodzi do mnie. Podnosi głowę i patrzy mi w oczy, drobna, delikatna twarzyczka otoczona splątanymi wiatrem kasztanowymi włosami.

- Dziękuję za wszystko, dziadku. - mówi cicho - Ja...

Obejmuję ją i przytulam, gładząc jej główkę.

- Uważaj na siebie, dziecko.

Stoimy tak przez chwilę, a Jack i Nawn rozmawiają o stojącym na podjeździe płaskim i szerokim samochodzie o karoserii świecącej czerwonym lakierem.

Wreszcie Kai odsuwa się o krok, staje na palcach i całuje mnie w policzek.

Uśmiecham się do niej.

- No, leć już, bo spóźnisz się na aerodrom.

Kiwa głową, powoli, jakby z ociąganiem odwraca się na pięcie i odchodzi, schylając się po pozostawione na ziemi torby.

- I pozdrów Daffiego i Rikę. - mówię głośniej - A ty, Jack, opiekuj się nią po drodze.

- Dobrze, proszę pana. - uśmiecha się Jack pomagając dziewczynie wrzucić bagaże do samochodu.

- Aha, i lepiej jej nie drażnij. Strasznie się ostatnio rozkaprysiła... ale ty chyba wiesz o tym najlepiej, co?

- Dziadku! - mówi z żartobliwą wymówką w głosie Kai, Jack i Nawn puszczają do siebie oko.

- Dziadku, mogę pojechać do miasta z Kai i Jackiem? - pyta nagle Nawn.

- A kiedy i jak wrócisz?

- Wieczorem... chyba o szóstej jest ostatni floater.

Stąd do miasta i z powrotem to kawał drogi... nie powinienem go puszczać, obiecałem Daffiemu i Rice, że nie będę spuszczał dzieciaków z oczu.

- Hmmm... a nie jesteś przypadkiem jeszcze za młody na takie wyprawy?

- Prooooszę... - jęczy Nawn z tym swoim błagalnym wyrazem twarzy.

- Proszę go puścić - mówi Jack - Najwyżej wróci wcześniejszym floaterem.

- Chyba, że ty osobiście go na niego załadujesz, Jack.

- Ma pan moje słowo. - śmieje się podchodząc do mnie i wyciągając dłoń.

- Ale... - zaczyna Nawn, ale Jack szturcha go łokciem.

Ściskam jego dłoń, silny, męski uścisk i spokojne spojrzenie zmrużonych czarnych oczu. O tak, pasują do siebie, Kai i on.

- Dziękuję za wszystko. - mówi Jack - To były wspaniałe wakacje.

Uśmiecham się.

- Uważajcie na siebie.

- Jasne. - kłania się i idzie do samochodu, za kierownicę którego zdążył się już wpakować Nawn. Widząc Jacka, przeskakuje na siedzenie obok. Siedząca na tylnym siedzeniu Kai śmieje się i mierzwi jego czuprynę.

Drzwi wozu zamykają się z cichym sykiem, jaskrawoczerwona maszyna zawraca majestatycznie na podjeździe i trąbiąc na pożegnanie klaksonem wyjeżdża przez bramę. Roześmiana Kai macha mi ręką z tylnego siedzenia.

Koniec wakacji.


Twarda, chropowata szarość. Obraz, który oglądam codziennie z ciekawością dziecka rozpakowującego nową zabawkę. I za każdym razem miękką, usypiającą falą powracają wspomnienia... i wtedy czuję, że czas zatrzymał się naprawdę, bo jesteśmy tam znowu we dwoje, przez tą jedną cudowną chwilę kiedy związani razem sznurem z szybowca spojrzeliśmy w dół ze stromego urwiska i z zachwytu zaparło nam dech w piersiach. I patrzymy, chłoniemy ten niesamowity widok, a ogrody Laputy otwierają się przed nami w całym swoim nieopisywalnym pięknie.

Nie istnieje nic więcej, tylko one... i my, zapatrzeni w ciche, zielone serce fortecy. W chłodnym, błękitnym lustrze sadzawki zdaje się zawierać

cały wszechświat, wszystkie jego cuda i tajemnice wyciągnięte do nas w kamiennej dłoni Laputy. Wieczność... wieczność jest tu i teraz.

Dopóki nie usłyszę szybkich kroków Nawna w przedpokoju i oderwę dłoń od wyblakłego malowidła. Dopóki starość nie zmusi zmęczonych oczu do odpoczynku. Dopóki w pamięci tkwią jeszcze echa tamtych dni... dopóki.

- Dziadku, co to za obraz?

Nawn stoi obok mnie, z pochyloną głową śledząc moją dłoń wędrującą wśród namalowanych na płótnie baszt fortecy.

Kładę dłoń na jego głowie i gładzę rude włosy.

- Namalowała go twoja babcia. Podoba ci się?

- Uhm. - skinięcie głową - Ale co to jest?

Cofam rękę z obrazu i otrzepuję palce z kurzu.

- Laputa.

Podrywa głowę i patrzy na mnie zdziwiony.

- Laputa...?

Uśmiecham się.

- Wysoko nad nami, wysoko nad chmurami wisi ogromny, kamienny zamek. Nazywa się Laputa, a twoja babcia była jego pełnoprawną dziedziczką.

Otwiera usta z wrażenia.

- Znaczy się... była królową?

- Tak... w jej żyłach płynęła królewska krew. Ta sama krew płynie również w twoich żyłach, Nawn.

Chłopak milczy przez chwilę, a potem kręci energicznie głową.

- Nie ma zamków nad chmurami. - oznajmia kategorycznie - Gdyby były jakiekolwiek, już dawno wykryłyby je satelity.

Uśmiecham się tylko, bo i tak nie spodziewam się, że mi uwierzy. Dawno temu tak samo zareagował Daffi, kiedy opowiadałem mu o Lapucie, i od tej pory ma mnie za starego, zdziwaczałego mruka. Dlaczego nie próbowała go przekonać Sheeta, której ufał i wierzył bezgranicznie? Nie wiem. Ale ona uśmiechała się tylko i milczała. Daffi w końcu dorósł i ożenił się z Riką, bogatą dziewczyną z miasta. Rzadko zaglądali tutaj, do Gondoy... przyjeżdżali w lecie na tydzień lub dwa, i zaraz potem wracali do swojej pracy. Od kiedy urodziła się Kai przestali pokazywać się w ogóle. A potem Sheeta odeszła... ot tak, znienacka - wypadek samochodowy, nie z jej winy. Zresztą z niczyjej winy...

po prostu tak już miało być. Lekarze nie zdążyli jej odratować... tak Laputa straciła swoją ostatnią władczynię. Trzynaście lat temu. W tym samym roku urodził się Nawn, i w tym samym roku zawiesiłem w pokoju Kamień Lewitacji. Od tamtej pory czekam, cierpliwie czekam aż Kamień rozjarzy się bladym, błękitnym światłem, tak jak kiedyś. Czekam i tęsknię, za Sheetą i za Laputą. Każda noc od trzynastu lat to sen o ogrodach fortecy, sen o Sheecie i o mnie, cudowna wycieczka daleko w przeszłość.

- Dziadku...? - mruczy niespokojnie Nawn szarpiąc mnie za rękaw.

- Nie śpię, nie obawiaj się. - mówię i przecieram piekące oczy.

- Dziadku, możemy jutro pojechać do miasta?

- Po co chcesz jechać do miasta?

Nabiera tchu i uśmiecha się szeroko.

- Jutro zaczyna się festyn lotniczy. Mają pokazywać najnowszego huntera w pojedynku z trzema Gargoylami 212!

Wzdycham i mierzwię jego włosy.

- Chciałbym to zobaczyć przed wyjazdem... - mówi błagalnym tonem.

Tak, za trzy dni wyjeżdża również Nawn... koniec wakacji. Znów zostanę sam, z obrazem Laputy, automatycznym służącym i nieaktywnym Kamieniem Lewitacji.

- Dobrze, pojedziemy jutro do miasta. - odpowiadam i po raz ostatni muskam dłonią chropowatą powierzchnię obrazu.


Pada deszcz. Drobne krople rozbijają się o szyby i spływają w dół po gładkiej powierzchni. Sosny za oknem chwieją się, walczą z porywistym wiatrem o utrzymanie pionu. W pokoju jest ciemno, pali się jedynie mała, blada lampka pod obrazem, oświetlając żółtym światłem skłębione chmury. Na górze Nawn ze słuchawkami na uszach, podśpiewując pod nosem pakuje swoje rzeczy.

Obejmuję dłonią gorący kubek i czekam, aż zacznie mnie parzyć, słuchając odgłosów ulewy. Dzwonienie deszczu i fałszujący, niewykształcony głos Nawna zagłuszają tykanie zegara... a może stanął? Odruchowo odwracam się i rzucam okiem na Kamień Lewitacji, wisi na swoim miejscu, chłodny i matowo czarny.

Trzynaście lat... a może Laputa już naprawdę nie istnieje? Może oni wszyscy mają rację? Nie, to niemożliwe. W gruzy obróciła się jedynie cytadela i straszliwe Ognie Laputy, ale serce fortecy i jej ogrody pozostały nietknięte. Laputa wciąż istnieje, wiem o tym. Zostawiłem w niej część samego siebie... i ta część wzywa teraz do siebie resztę. Jestem już taki stary... Dokonać żywota wśród kwiatów Laputy. Czegóż więcej mógłbym pragnąć?

- Dziadku... - mówi cicho Nawn wyrywając mnie z zamyślenia. Stoi obok fotela, w jaskrawo zielonej koszulce, którą kupiłem mu podczas festynu. Jest na niej nadruk przedstawiający smukły, nowoczesny myśliwiec wylatujący z chmury ognia i podpis: 'AF 214 Hunter II'. Patrzę na ten nadruk, i oczami duszy widzę TigerMotha wyłaniającego się zza chmur nad Wąwozem Slagg... ale to już nie ten czas, nie ta epoka. Nawet straszliwy, budzący grozę Goliath to jedynie dziecinna zabawka w porównaniu ze współczesnymi podniebnymi krążownikami. Tak, i flaptery, znakomite wynalazki męża Dory... Flaptery.

- Dziadku, pamiętasz to, co mówiłeś mi o babci i zamku w chmurach?

Uśmiecham się tylko, bo cokolwiek odpowiem i tak mi nie uwierzy.

- Dziadkuuuu... - mruczy Nawn - Czy to prawda?

- Najprawdziwsza prawda, Nawn. Niby dlaczego miałbym cię okłamywać?

- Och... - peszy się - Bo wciąż myślisz, że jestem dzieckiem...

- Nie - przerywam mu ze śmiechem - Wcale tak nie myślę. Jesteś już dużym chłopcem, a dużym chłopcom nie próbuje się opowiadać bajek.

- A więc to prawda, tak? Czyli naprawdę jestem... eeee... księciem?

Kładę mu dłoń na ramieniu i nachylam się nad jego uchem.

- Posłuchaj mnie, Nawn, bo to, co ci powiem będzie bardzo ważne. Twoje prawdziwe nazwisko brzmi Nawn Paro Ul Laputa, jesteś synem Daffiego Paro Ul Laputa, a wnukiem Lusheety Toelle Ul Laputa, co czyni cię prawowitym spadkobiercą tronu Laputy.

Widzę, jak blednie z wrażenia i sykiem wciąga powietrze. Milczy przez chwilę analizując słowo po słowie, aż wreszcie otwiera usta i natychmiast zamyka je ponownie.

- Pamiętaj, że to jest tajemnica. Nie wolno ci nikomu tego zdradzić.

I tak wiem, że najpóźniej za trzy dni opowie o wszystkim kolegom w szkole. Wyśmieją go... tak samo jak kiedyś rówieśnicy wyśmiali Daffiego.

Kiwa z zapałem głową.

- Ale w takim razie dlaczego nie mieszkamy w Lapucie? - pyta, przekrzywiając głowę.

- Dawno temu żyliśmy w murach i ogrodach Laputy... ale minęło już wiele setek lat, od kiedy ród władców Laputy mieszka tutaj, na Ziemi. Właśnie tu, w Gondoi mieszkała twoja babcia, zanim przypadkiem trafiła do Wąwozu Slagg. Tak właśnie ją poznałem, Nawn... twoja babcia pewnej nocy spadła z nieba.

- Jak to... z nieba? I gdzie leży Wąwóz Slagg?

- Daleko stąd, i teraz nazywa się chyba jakoś inaczej. Zaś babcia wypadła z podniebnego liniowca podczas ataku piratów. Ten kamień, który tam widzisz - pokazuję mu zawieszoną pod sufitem matowo czarną łzę - ocalił jej życie. To Kamień Lewitacji, a jednocześnie klucz do Laputy. Dzięki niemu Sheeta nie spadła na ziemię jak głaz, tylko sfrunęła, delikatnie jak piórko... mieliśmy wtedy po dwanaście lat. Albo trzynaście, już nie pamiętam.

Nawn cofa się o krok w zamyśleniu drapiąc się po policzku. Sięgam po kubek z herbatą i wypijam łyk chłodnego już napoju.

- Kiedyś odnajdę Laputę i zamieszkam tam. - oświadcza wreszcie Nawn - Nawn Paro Ul Laputa. - powtarza to imię ciesząc się jego brzmieniem.

Śmieję się, mimowolnie wpatrując się w nadruk na jego koszulce.

Ściszony dzwonek stojącego na stoliku w rogu pokoju telefonu. Nawn podbiega do niego i podnosi słuchawkę.

- Tak? O, cześć tato. Jutro, wiem. O jedenastej dwadzieścia pięć. Tak, taksówką. Jejku, naprawdę...? - jego głos drży z zachwytu i podniecenia - - Konsolę? Jaką? Aha, dobrze. Dziękuję, jesteście kochani! Aha. Tak, jest dziadek. Już, za chwileczkę. Dziadku...

Bierze aparat i podaje mi słuchawkę. Chrząkam i przykładam ją do ucha.

- Witaj, Daffi.

- Dzień dobry. Jak się tata czuje? Chyba macie tam fatalną pogodę...

Głos w słuchawce trzeszczy i faluje, pewnie coś nie tak z łączami.

- Trochę pada, ale da się przeżyć. A co u was?

- Wszystko w porządku. Dzwonię, żeby powiedzieć, że Kai dotarła bez problemów i jest zachwycona. Nie sprawiała żadnych kłopotów?

- Nie, skąd. Macie wspaniałe dzieciaki.

Kątem oka widzę, jak Nawn zakłada słuchawki na uszy i wbiega po schodach na górę do swojego pokoju, przeskakując po dwa stopnie.

- To bardzo miłe z twojej strony.

- Stwierdzam fakt. A tak przy okazji, Nawn będzie u was jutro koło trzynastej. Floater odlatuje stąd o wpół do dwunastej, odbierzcie go z aerodromu.

- Jasne, Rika po niego wyjdzie. No, muszę kończyć. Dziękuję za wszystko, tato. Trzymaj się, odwiedzimy cię niedługo z Riką i dzieciakami.

Patrzę na Kamień Lewitacji huśtający się w podmuchach wiatru wpadającego przez niedomknięte okno.

- Mam nadzieję. Ty też się trzymaj, Daffi. Pozdrów Rikę i Kai.

- Pozdrowię. Do zobaczenia.

- Cześć.

Daffi przerywa rozmowę, trzymam słuchawkę przy uchu jeszcze przez chwilę słuchając cichego, przerywanego sygnału, a potem powoli odkładam ją na widełki. Stoję z ręką opartą na chłodnym aparacie, patrząc w tańczący na wietrze Kamień.

Flaptery...


Jest wpół do drugiej w nocy. Zielone kropki na wyświetlaczu budzika mrugają odliczając kolejne sekundy, dom trzeszczy cicho i jęczy smagany uderzeniami porywistego wiatru. Obudził mnie ból głowy i suchość w gardle, musiałem przeziębić się w tym przeciągu... ech, trudno. Wstaję i zakładam szlafrok, wychodzę do kuchni zrobić sobie herbaty.

Flaptery... śniły mi się flaptery!

Zamiast do kuchni schodzę na dół do piwnicy, i stamtąd wąskim przejściem do byłej stajni obecnie przerobionej na garaż (zresztą prawie pusty) i graciarnię. Drewniana podłoga skrzypi pod moimi stopami, płomień lampki naftowej drży, wspina się w górę aby po chwili znów opaść.

Jest tutaj... ostatni zabytek ze starych czasów, ostatni poza mną świadek pięknych dni. Ukryty pod starą, zakurzoną plandeką, nie niepokojony od dawien dawna... postękując z wysiłku ściągam wyblakłą, sztywną płachtę i rzucam ją w kąt garażu. Światło lampki pada na krępy, przeżarty rdzą kadłub, wloty powietrza do silników i dwie pary krótkich, ważkowatych skrzydeł. Flapter. Stary przyjaciel... wsiadam do niego, uprząż jest już przetarta i nie trzeba wielkiego wysiłku aby ją urwać. Odstawiam lampkę na przysadzisty tył flaptera i kładę dłonie na przyrządach... ich chłodny dotyk jest taki sam jak kiedyś, dotykam dźwigni rozrusznika i przez chwilę waham się, czy nie uruchomić maszyny... ryk silnika z pewnością obudziłby Nawna. Ach, cóż za optymizm! Z góry założyłem, że silnik na pewno odpali! Muskam dłonią pożółkłe tarcze

wysokościomierza i prędkościomierza z ich wskazówkami uparcie tkwiącymi na zerze. Stoję tak przez chwilę zasłuchany w wyimaginowaną grę motoru, sterując tak, aby gładko zmieścić się w przepastnym doku TigerMotha... aż wreszcie zimno sprowadza mnie z powrotem na ziemię.

Ciemność... lampka zgasła.


Kręci mi się w głowie. Mam wrażenie, że jeszcze jeden krok i przewrócę się jak podcięte drzewo. Nieprzyjemna chropowatość w gardle nie znika, chociaż uparcie próbuję przepędzić ją kolejnymi filiżankami herbaty... no tak. Rozchorowałem się, jeszcze tego mi brakowało.

- Dziadku... - mówi niewyraźnie Nawn... a może tylko mi się wydaje? Nawn chyba wyjechał przedwczoraj... wrócił do domu, do Daffiego i Riki... nie pamiętam, nie pamiętam tak wielu ważnych rzeczy! Jestem stary i chory, i mam straszną ochotę poużalać się nad sobą samym.

Ale Nawn stoi przede mną w koszulce z nadrukiem przedstawiającym nowoczesny myśliwiec i drapie się w zakłopotaniu po policzku... nie, to nie Nawn. To trzynastoletni Daffi o długich, splątanych ciemnych włosach, które odziedziczył po Sheecie...

- Tato - odzywa się, w jego głosie brzmi dziwna, niezwykła nuta... - Tato, odnalazłem swoją Laputę.

Kamień Lewitacji lśni bladobłękitnym światłem, i wiem, że nadszedł już czas... że nie ma sensu czekać ani chwili dłużej. Już widzę masywne, spowite szarym płaszczem chmur baszty, serce drży z niecierpliwości i tęsknoty... ale nie, jeszcze nie. Jednak muszę zaczekać do zmierzchu... Gdzieś nad Fortecą Tedis wisi ogromna, najeżona lufami dział sylwetka Goliatha... w dzień nigdy nie udało by mi się przedostać do Laputy.

- Odnalazłem swoją Laputę! - mówi Daffi, a jasnoniebieski odblask Kamienia Lewitacji tańczy w jego źrenicach.

Wyciąga do mnie dłoń z płonącą w jej wnętrzu czarną, kamienną łzą. Czuję jej ciepło... przyjemne, obezwładniające... pachnące ciepło. I wiem, że nie mogę dłużej czekać. Nie mogę! Co tam Goliath, co tam Mooska i jego siepacze... liczy się tylko miękki dotyk wiatru w ogrodach Laputy, majestat wysokich, tonących w chmurach wież i szmer sadzawki... tylko to, nic więcej. Więc wstaję, chociaż nogi drżą i lada chwila odmówią posłuszeństwa...

Stara, wypłowiała torba, w niej nóż, lampa, kanapka z jajkiem i jabłko. Tak samo jak kiedyś... nie, nie ma już przeszłości ani przyszłości. Liczy się tylko teraźniejszość, ta jedna jedyna minuta, sekunda...

Plandeka szeleści, kiedy ściągam ją z obłego korpusu. Świat wiruje mi przed oczami, opieram się o lśniące dysze silników flaptera. Nie mogę się poddać! Nie w tej chwili! Kamień Lewitacji migocze, kiedy motor odzywa się basowym pomrukiem... znajomy, chłodny dotyk sterów.

- Ostrożnie, nie tak szybko. - śmieje się Dora trzymając swoje twarde, sękate dłonie na moich i ucząc mnie wyczuwania sterów. - Jeśli wypuścisz go zbyt szybko, odrzut wypchnie cię prosto pod dysze. Musisz to zrobić w ten sposób, widzisz?

- Tak. - odpowiadam i delikatnie przyciągam drążek do siebie... ale i tak czuję, że podłoga ucieka mi spod stóp. Łapię boczny uchwyt żeby utrzymać równowagę, flapter wyrywa się do przodu wyjąc i plując ogniem z dysz.

- No, całkiem nieźle jak na pierwszy raz! - Dora wrzeszczy, żeby przekrzyczeć ryk silnika. - A teraz trzymaj go, nie pozwól mu uciec! Przepustnica powoli do jednej czwartej, jak będziesz na trzydziestu węzłach włącz skrzydła... teraz!

Chwytam długą, wystającą z dołu dźwignię i ciągnę ją z całej siły. Flapterem szarpie, słyszę bzyczenie skrzydeł po obu stronach kadłuba, zaczynam nabierać prędkości.

- Nie tak mocno, urwiesz wajchę. - mówi Dora - A teraz ciąg na jedną drugą i w górę!

Jedną ręką trzymam stery, drugą naciągam na oczy gogle. Daszek czapki zsuwa się w dół, poprawiam go natychmiast. Czuję uderzenia wiatru na twarzy, świat pod moimi stopami przesuwa się w zawrotnym tempie... lecę! Znowu lecę! Oparte na sterach dłonie nie należą do starego człowieka... są młode, drobne i delikatne! M o j e!

- Leć! - mówi Dora. - Szukaj!

Ostrożnie, tak jak mnie kiedyś uczyła odłączam silniki jednocześnie zwiększając ciąg. Już po chwili flapter leci napędzany jedynie siłą skrzydeł nie tracąc drogocennego paliwa. Kamień Lewitacji na szyi tańczy w podmuchach wiatru, lśni jasnym światłem wskazując mi drogę. Dalej, dalej, coraz dalej... coraz wyżej, tam czeka na mnie Sheeta... szare, gęste chmury pochłaniają mnie, wdzierają się do ust.

- Kurs dziewięćdziesiąt osiem! Prędkość czterdzieści! - wydaje komendy Dora, a piraci rozbiegają się na swoje stanowiska - Na dwudziestu tysiącach stóp i przy sile wiatru dziesięć jutro zobaczymy Laputę. Dziesięć sztuk złota dla tego, kto wypatrzy ją pierwszy!

Kadłub TigerMotha drży i trzeszczy, ogromna, ptasia głowa chwieje się na boki podczas zmiany kursu. Wiatr robi się coraz bardziej porywisty... chmury gęstnieją, ich ciemność prawie odbiera dech... słyszę trzask! To zerwał się sznur łączący szybowiec z TigerMothem... Smocze Gniazdo. Jestem coraz bliżej Smoczego Gniazda... Serce wali jak oszalałe... zupełnie jak kiedyś, zupełnie jak wtedy... ale teraz jestem sam, nie ma ze mną Sheety otulonej w nasz wspólny koc.

Błękitne ognie drżą i wirują, rozdzierają ciemność swoim migotaniem. Wiatr wyje, próbując zmiażdżyć swoją siłą delikatny szybowiec, czarne, gęste chmury odbierają oczom wzrok... już niedługo! Jestem już prawie u celu!

- Pazu!

Słyszę trzask dartego materiału, i wiem, że życie szybowca zbliża się ku końcowi z każdym uderzeniem wichru.

- Pazu! - krzyczy w absolutnej ciszy Sheeta, chwyta mnie za rękę dodając otuchy.

- Sheeta! - śmieję się i przytulam ją, ciemne warkocze tańczą szarpane podmuchami wiatru. - Sheeta, nareszcie! Tęskniłem za tobą... tak bardzo tęskniłem...

- Ja też tęskniłam, Pazu. - mówi Sheeta i patrzy mi poważnie w oczy - Ale... nie wolno nam.

- Nieważne, to nieważne. Musiałem cię zobaczyć... nie mogę żyć sam, Sheeta!

- Nie jesteś sam - uśmiecha się, głaszcząc moje włosy - Zawsze jestem przy tobie. Nie pamiętasz już, co sobie obiecaliśmy?

- Że nigdy się nie rozstaniemy...

Kiwa głową.

- Nie rozstaniemy się, bez względu na to, co się stanie. Nigdy, Pazu. Wciąż jestem z tobą, chociaż nie możesz mnie zobaczyć ani usłyszeć.

- Kocham cię, Sheeta... - szepczę, głos ledwie wydobywa się z zaciśniętej krtani.

Ogromny, czarny kształt migocze w blasku wyładowań elektrycznych... to Goliath. Leci prosto do Smoczego Gniazda...

- Ja też cię kocham, Pazu. Nigdy nie przestanę cię kochać.

- Laputa... - mówię.

Sheeta wzrusza ramionami.

- Może nie istnieje...

- Jak to?

- Być może... być może nigdy nie istniała. Co z tego? - uśmiecha się - Stworzyliśmy własną Laputę na Ziemi, Pazu. Czego więcej możemy potrzebować?

Milczę przez chwilę, ciesząc się jej ciepłem.

- Ta Laputa też runęła w gruzy. - odzywam się w końcu.

- Ale ogrody pozostały... - mówi cicho Sheeta - Twoje wspomnienia.

- Wspomnienia...

Sheeta cofa się, chmury obejmują ją miękkim, mrocznym płaszczem.

- Poczekaj! Nie odchodź! - krzyczę, ale ona uśmiecha się tylko i kręci głową.

- Nie mogę... nie mogę, Pazu. Muszę wracać...

- Sheeta! - krzyczę rozpaczliwie, próbuję zmusić zastygły w próżni szybowiec do przesunięcia się choć o cal...

- Do zobaczenia, Pazu. - mówi Sheeta - Dbaj o ogrody... nie pozwól im zwiędnąć.

- Sheeta!

Zielone światełka zapalają się wokół mnie... Sheeta znika w objęciach ciemności, uśmiecha się do mnie na pożegnanie... Zieleń lśni i migocze, przyciąga uwagę i nie pozwala oderwać od siebie wzroku...

- Sheeta!

Piąta pięćdziesiąt sześć rano.

Na dworze wciąż jest ciemno.


- Poczekaj chwileczkę, dobrze? - mówi Nawn dotykając dłoni szczupłej, jasnowłosej dziewczyny o drobnej, sympatycznej buzi - Zaraz to zapakujemy, OK?

- W porządku - śmieje się dziewczyna i nachyla się do niego.

Całują się, powoli, delikatnie... wreszcie Nawn muska dłonią jej policzek, odkłada torbę na ziemię i podchodzi do mnie. Jest wysoki, o wiele wyższy ode mnie i barczysty... właśnie dostał się do szkoły lotniczej. Na egzaminie zabrakło mu jednego punktu do maksimum.

- Chcielibyśmy ci bardzo podziękować, Ali i ja. To były wspaniałe wakacje.

Uśmiecha się i ściska mi dłoń.

- Nie ma za co, Nawn. Miło z waszej strony, że przyjechaliście.

- Mam to rozumieć jako zaproszenie na następny rok? - Nawn szczerzy zęby i puszcza do mnie oko, tak samo jak pięć lat temu.

- Przyjeżdżajcie, kiedykolwiek chcecie. Zawsze jesteście tu mile widziani.

- Dziękuję, dziadku. - mówi Nawn, przez chwilę patrzy mi poważnie w oczy... zupełnie, jakby chciał coś powiedzieć... ale nie mówi nic.

- No, trzeba upchnąć te wszystkie rzeczy do wozu. - odzywa się wreszcie, uśmiecha się jeszcze raz i wraca do dziewczyny.

Nagle zatrzymuje się w pół kroku i odwraca do mnie.

- Wiesz, dziadku... chyba znalazłem swoją Laputę.

Patrzy na mnie z uśmiechem, w jego oczach migocze jakiś dziwny ognik.

- Nie zgub się, Nawn.

- Nie zgubię się. - odpowiada - Znam drogę.


Ziemia kręci się, ukrywając ciebie

Błyszczące oczy, migoczące światła

Ziemia kręci się, niosąc ciebie

Niosąc nas obydwoje... złączonych przeznaczeniem

- Kimi o Nosete -


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.