Opowiadanie
Stephanie Meyer: Zmierzch - recenzja
Autor: | Easnadh |
---|---|
Korekta: | IKa |
Kategorie: | Książka, Recenzja |
Dodany: | 2009-04-03 00:45:16 |
Aktualizowany: | 2009-09-27 22:11:17 |
"Zmierzch" to porywająca opowieść o miłości, łącząca cechy horroru, romansu i powieści o dojrzewaniu.
Napis na tylnej stronie okładki
Stephanie Meyer ma moim zdaniem bardzo ciekawy sposób kreowania postaci. Tworząc główną bohaterkę, Bellę Swan, prawdopodobnie usiadła przy stoliku i zrobiła listę wszystkich cech, jakie tak zwana „Bohaterka Taka Jak Ty” powinna posiadać. Tak by łatwiej było się z nią zidentyfikować, a tym samym więcej przedstawicielek płci żeńskiej kupiło książkę i tym więcej pieniążków wpłynęło na konto autorki. Tak więc Bella jest bardzo przeciętną nastoletnią dziewczyną, która podobnie jak ileś tam procent dzieci na świecie ma za sobą rozwód rodziców, bo przecież bohater bez traumy to bohater niekompletny. Jest dosyć inteligentna, ale nie bardzo interesująca z wyglądu, tak jej się przynajmniej wydaje. Pomimo mieszkania w słonecznym, pustynnym stanie Arizona jest blada jak trup i z żadnej strony nie przypomina opalonej, wysportowanej i wypacykowanej blondynki z południa. Na dodatek ma ogromne problemy z koordynacją własnych ruchów i nie dość, że non stop potyka się o własne nogi, to na lekcjach wychowania fizycznego stwarza ogromne zagrożenie życia dla siebie i otoczenia. Jakby tego było mało - przeprowadza się. Bidulka, ze stolicy Arizony ciepłego Phoenix, zostaje przeflancowana do niezwykle deszczowej dziury zabitej dechami zwanej Forks, gdzie mieszka jej ojciec. W nowym miejscu zamieszkania czuje się niepewnie i niezręcznie, w szkole tym bardziej - z programem nauczania jest „do przodu”, więc na lekcjach się nudzi, a nowi znajomi są dziwni. Zwłaszcza jeden nowy znajomy. Bladolicy Edward Cullen, wytwarzający wokół siebie atmosferę chłodną jak cztery góry lodowe, z którym nieznający miłosierdzia Los posadził ją na lekcji biologii. Koegzystencja z nim jest niezwykle trudna, jako że Edward straszliwie działa Belli na nerwy. Młodzieniec zachowuje się bowiem jak dziewczyna z permanentnym zespołem napięcia przedmiesiączkowego - to bezczelnie odwraca się do niej plecami, to znowu oszałamia olśniewającym uśmiechem, by za chwilę ni z tego, ni z owego warknąć odpychająco. W skrócie - bez kija nie podchodź, bo nie wiadomo, co cię może z jego strony czekać. Ale jak mawia mądre polskie przysłowie: „Kto się czubi, ten się lubi”. Pomimo tego przyciąganie oraz uroda promieniujące od Edwarda są tak wielkie i zachwycające, że Bella, poniekąd wbrew sobie, zakochuje się w nim. Jednak na jej miejscu z kija bym nie rezygnowała, tylko najpierw zaostrzyłabym jeden koniec. Okazuje się bowiem, że Edward jest… Tak, wampirem! Stąd ta alabastrowa bladość, chłód w obejściu oraz zmieniające swój kolor oczy - to hipnotyzująco złote (kiedy brzuszek wampirka jest pełny), to znowu ciemne i zatrważające jak bezdenne otchłanie piekła (gdy w brzuszku burczy). Zakazana miłość - to jest to! Temat zawsze chwytliwy. Aby było dramatyczniej, Edwardowi też coraz trudniej przychodzi pozostawać obojętnym wobec smakowitej Belli, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że stanowi dla niej śmiertelne zagrożenie.
Tak mniej więcej zaczyna się książka, o której od jakiegoś czasu dochodziły mnie słuchy z różnych stron, że to taka świetna powieść, jednym słowem - bestseller. Postanowiłam więc ją w końcu przeczytać. Po pokonaniu wielu trudności i przeszkód (między innymi podróżowania z jednego Empiku do drugiego w poszukiwaniu egzemplarza z miękką okładką, który okazał się jednak nieosiągalny), trzymałam wreszcie w łapkach owo dzieło, uśmiechając się przy tym triumfująco. Książka z zewnątrz prezentuje się naprawdę bardzo ładnie, zwłaszcza w wersji z twardą okładką, która jest lśniąca i graficznie bardzo gustowna - białe ręce na czarnym tle trzymające czerwone jabłko. Nie mogąc się doczekać, już w autobusie postanowiłam zapoznać się z zawartością. I okazało się, że to, co jest na zewnątrz i to, co jest w środku, to dwie różne rzeczy.
Kogoś zdziwić może, że jako motta do recenzji użyłam fragmentu opisu książki zamieszczonego na tylnej okładce. Zrobiłam to z premedytacją, jako że takiego kłamstwa w żywe oczy i oszukiwania czytelników jeszcze nie widziałam. Ale po kolei. Napisane jest, że to romans, horror i książka o dojrzewaniu. Romansu tam dla mnie nie ma żadnego, bo relacje między Bellą a Edwardem są tak sztuczne jak drewniana noga pirata i sprowadzają się do dialogów wyglądających następująco: Bella zachwyca się posągową urodą ukochanego, jego podobieństwem do Adonisa, alabastrowo gładką i zimną skórą, hipnotyzującymi oczami oraz bogowie wiedzą czym jeszcze, na co Edward niezmiennie warczy, że jest niebezpieczny i najlepiej by było, gdyby dziewczyna trzymała się od niego z daleka. Uczucie jest zaiste płomienne, wręcz parzy w palce i spala karty książki. Horroru też nie zauważyłam, pomimo szczerych chęci naprawdę nie mogłam doszukać się w fabule jakiegokolwiek momentu, który zjeżyłby włosy na głowie i trzymał w napięciu (zapewne po części dlatego, że w książce po prostu nic się nie dzieje, ale o tym później). Wampiry są nijakie i bez wyrazu, nawet te, które pojawiają się w dalszej części powieści i w zamierzeniu autorki miały być dzikie, nie do opanowania i przerażające. Jednak najzabawniejszy jest fragment opisu dotyczący „książki o dojrzewaniu”, bo najmniejszego chociażby śladu dojrzewania nie stwierdziłam. Bella od pierwszej do ostatniej strony jest banalną, spowitą w ponure myśli małolatą, z kolei Edward pomimo faktu, że ma sto lat na karku, zachowuje się jak słabowity na umyśle nastolatek.
Skoro już jesteśmy przy Edwardzie jako postaci, to może pójdźmy dalej w tę stronę. O sposobie konstruowania bohaterów przez autorkę już wspomniałam. Szczerze mówiąc nie ma w tej książce ani jednej osoby, która byłaby na tyle realistyczna i zachowywałaby się wystarczająco naturalnie, by można było o niej czytać bez cierpiętniczego wzdychania. Wszystkie są tak absolutnie sztuczne i martwe literacko, że doprawdy podziwiam panią Meyer za szczególne umiejętności pisarskie, które pozwoliły jej powołać do życia (w tym wypadku raczej „nie-życia”) takie potworki. Proces tworzenia głównego przystojniaka tej powieści, na opis którego wszystkim czytelniczkom w zamierzeniu powinny mięknąć nogi, przebiegał zapewne analogicznie jak w przypadku Belli - wystarczyło wrzucić do jednego worka same zalety okraszone bladą cerą, wachlarzem ciemnych rzęs, zmysłowym głosem i wampiryzmem, zawiązać szkarłatną wstążeczką na kokardkę i „Tadam!”, mamy Edwarda. Charakterystykę panny Swan można w tym miejscu uzupełnić stwierdzeniem, że wykreowaniem głównej bohaterki w taki, a nie inny sposób, autorka dała nadzieję tysiącom dziewcząt na całym świecie. No bo spójrzmy - niby nic w niej nadzwyczajnego, zakompleksiona i nieśmiała dziewczyna. Przeprowadza się i nagle zaczyna się za nią uganiać stado przystojniaków. Ba!, Bella niespodziewanie odkrywa w sobie kusicielkę i jednego nawet uwodzi z premedytacją. Tak więc nie smućcie się, dziewczyny, wy, które jesteście samotne - wystarczy się przeprowadzić, a wasze życie odwróci się o sto osiemdziesiąt stopni! Nie mówię tutaj, że nie należy próbować przebić się przez skorupkę zdystansowania i bardziej zdecydowanie wyrazić siebie; chodzi mi tylko o to, że tak klasycznej przedstawicielki marysueizmu, niemalże żywcem wyjętej z amatorskiego opowiadania umieszczonego na internetowym blogu, już dawno nie widziałam. I trzeba doprawdy być albo bardzo naiwną, albo nie mieć wstydu, by nazywając siebie pisarką, podsuwać książkę z taką bohaterką czytelnikom pod nos bez jakiegokolwiek uczucia zażenowania.
Zażenowana za to była prawdopodobnie Fabuła, dlatego też ze Zmierzchu uciekła, zmieniła imię na „Jane Doe” i zaszyła się w jakimś kąciku. Bo fabuły w książce po prostu nie ma. Całe składające się z około czterystu stron tomiszcze zawiera prawie wyłącznie bardzo skrupulatne opisy kolejnych czynności które wykonuje Bella: dziewczyna wstaje i ubiera się, idzie do szkoły, udziela się na lekcji biologii i nokautuje kogoś na lekcji wychowania fizycznego, wraca do domu, gotuje obiad dla siebie i ojca, zmywa naczynia, wychodzi z domu, jakiś czas później wraca i kładzie się spać, kilka godzin później wstaje i ubiera się… Cóż, chociaż są to oczywiste i nieodmienne składniki naszego codziennego życia, to jednak nie widzę większego sensu i potrzeby, by przytaczać je aż z taką dokładnością - przecież wszyscy znamy je z autopsji. Problem polega na tym, że wszystkie te wyliczanki mają charakter swoistych „wypełniaczy” i gdyby je usunąć, z dość grubej książki zrobiłaby się broszurka, jako że wydarzenia tak naprawdę idą do przodu tylko w jednym jedynym momencie. Cała reszta sprawia wrażenie bandy pogrążonej w dziwnym marazmie i apatii literek, leżących bez ducha na kartkach.
Historia literatury zna wiele przypadków, kiedy nudne, monotonne i bezwartościowe dzieło dostało łatkę „bestseller”, a nawet, o zgrozo, trafiło do kanonu lektur obowiązkowych. Zmierzch ma na całe szczęście absolutnie minimalne szanse na ów ostatni wyczyn, jednak tym pierwszym już - niestety i zupełnie niezasłużenie - jest. Zadziwiająca jest ludzka tendencja do bezmyślnego pędzenia na oślep, niczym stado bydła po utartej ścieżce, nie wiedząc, kto ją wydeptał i czy nie zakończy się ona w bagnie lub na skraju urwiska.
Tytuł: Zmierzch
Autor: Sephanie Meyer
Tłumaczenie: Joanna Urban
Data wydania polskiego: marzec 2007
Wymiary: 130 mm x 205 mm
Liczba stron: 416
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
I love ZMIERZCH
Ja kocham zmierzch. To jedna z moich ulubionych książek. Film też jest zarąbisty. Najlepsza jest ostatnia część( Przed Świtem ). Polecam tę książkę każdemu.
Przez ładne kilka miesięcy zastanawiałam się, za co spora część dziewczyn w moim wieku tak kocha Zmierzch; mnie jakieś romansidła nie bardzo pociągają, ale stwierdziłam, że zanim zacznę coś bezlitośnie krytykować, wypadałoby to najpierw przeczytać. Przeczytałam i cóż.. Może sama historia taka zła by nie była, gdyby w jej opisie było choć odrobinę więcej życia. Wszystko nudne jak flaki z olejem, a sama postać Belli jest po prostu tragiczna. Meyer nie umie pisać, niestety. I tu nic nie pomoże.
Zmusiłam się do przeczytania pierwszej części i imię Edward chyba znienawidzę do końca życia. Belli do tego stopnia się w głowie poprzewracało, że świrowała na widok imienia bohatera ,,Rozważnej i romantycznej". Nawet Edmund z ,,Mansfield Park" przywoływał jej wspomnienia na temat sami wiecie kogo :P
A ja bedę o książce :)
Szczerze przyznam, że średnio trafiła do mnie saga "Zmierzch". Uważam, że zwyczajnie była nudna, banalna. Ale na szczęście nie zraziło mnie to do tego typu literatury. Właśnie skończyłam czytać książkę Akademia Wampirów. Na moje, oczywiście - subiektywne, oko, jest zdecydowanie lepsza od Zmierzchu. Zaskakująca. Wciągająca. Nie mogę doczekać się kolejnej części. A może i ekranizacji?:)
;)
Mnie ogółem podobały się książki ale szczerze mówiąc ze względu na Jacoba. jego postać była najciekawsze. W ostatniej książce "Przed świtem" najchętniej czytałam księgę 2 bo mogłam wejść w umyłs i myśli mojej ulubionej postaci.3 księga wg. Belli była w miarę ok.
Ale najbardziej mnie denerwowało to całe gadanie o pięknym Edziu, jego oddech, jego zapach i bla bla bla ! No ludziee!