Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Jak dobrze wstać skoro świt

Autor:Shen
Serie:Axis Powers Hetalia
Gatunki:Obyczajowy
Dodany:2009-08-29 19:44:30
Aktualizowany:2009-08-29 19:44:30


Osobiście, to nie wiem w sumie czemu nikt jeszcze nie wziął na tapetę peerelowskiego grajdołka, ale skoro był wakat to go sobie pozwoliłam wykorzystać. PRLu to ja nie pamiętam, jak się kończył ja miałam swoje cztery latka. Chociaż PRLowskie wierszyki dalej żyły i chyba nawet jeszcze na początku SP się je na pałę powtarzało. xD

Ostrzeżenia: brak poprawności politycznej ze strony mieszkańca Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej się chyba nie liczy? Przekleństwa, ale umiarkowane. Nic, czego nie usłyszy się wieczorem pod Żabką. Jeśli coś w tym jeszcze siedzi, to podejrzewam, ze bardziej w głowie szanownego czytającego niż mojej ^^"

[Nox: W każdym ficu umieścisz ten tekst? xD

Shen: nie... czasami zmieniam Żabkę na Biedronkę, Tesco lub monopolowy ]:-> ]


Jak dobrze wstać skoro świt

Jak dobrze wstać skoro świt, jutrzenki blasku duszkiem pić...

Trzask!

Łukasiewicz włożył w zamknięcie okna trzy razy więcej siły niż było to konieczne, nawet jeśli uwzględnić, że okno było wypaczone i trzeba je było naprawdę mocno docisnąć, aby klamka zaskoczyła. Kobieta z sąsiedniego pionu od kilku dni bawiła się w jakąś cholerną zegarynkę i punkt siódma trzydzieści rano wychodziła na balkon, żeby odśpiewać jakiś szlagier, pijąc inkę. Niestety Bóg... Skreśl to, władza mówi, że Boga nie ma, więc gwoli poprawności politycznej względem najdroższego przyjaciela, niech będzie to Matka Natura, czy inne takie małe zielone od Alfreda, w każdym razie owo „coś” nie obdarzyło kobieciny ani głosem dźwięcznym, ani słuchem dobrym. Dlatego też, co rano do pokoju Łukasiewicza wdzierała się kakofonia nut różnych i ze sobą nieskojarzonych, a on niestety ucho miał akurat wrażliwe. Sąsiad zza ściany zasugerował mu kilka dni wcześniej zamykanie okna na noc, ale szybko doszli do wniosku, że wtedy to już w ogóle nie pośpi. Betonowa ściana wielkiej płyty wychodziła akurat na południe i rozgrzewała się niemiłosiernie w ciągu dnia, a że w nocy temperatury spadały jakby chciały, ale nie mogły, to można by się było z zamkniętym oknem ugotować. Siłą rzeczy Łukasiewicz musiał do pobudek przywyknąć.

Ziewnął i rozejrzał się po pokoju. Uśmiechnął się do stojącego na meblościance budzika, który (dzięki pani sąsiadce) poszedł na częściowe bezrobocie. Plastikowe wskazówki za plastikową szybką wskazywały siódmą trzydzieści - nie był zaskoczony. Przeciągnął się i sięgnął po porzucone na krześle spodnie. Koszulę musiał wyciągnąć świeżą, bo poprzednia dostąpiła wcześniejszego wieczoru zaszczytu wyprania w misce i teraz suszyła się na, ekhem, balkonie. Słońce już kątem zaglądało przez okno i odbijało się od błyszczących drzwiczek szaf, szafeczek, szuflad i barku wspólnie tworzących zajmujący całą ścianę mebel. Mebel, co zresztą błagał, aby mu z półek pozdejmować zdjęcia, które jakimś cudem przetrwały wojnę; książki, z których wiele było na cenzurowanym; wazony, które od miesięcy nie widziały czegoś takiego jak kwiaty cięte, bo sam sobie Łukasiewicz ich nie kupował, a jemu to też nikt jakoś nie chciał.

Idąc do łazienki, zahaczył o kuchnię. Woda z kranu do czajnika lała się jakoś po latynosku. Powoli, niespiesznie i jakby błagała o kawę na podwyższenie ciśnienia. W łazience zresztą było nie lepiej. I żyj tu człowieku, jak w nocy - kiedy ciśnienie jest - to się nie wykąpiesz, bo zaraz się może ktoś z dołu oburzyć, że ciszę nocną zakłócasz, a rano to też po ptokach, bo wtedy wszyscy się kąpią i na wyższych piętrach ciśnienia już nie ma. Kap. Kap. Zmaltretowane opakowanie pasty do zębów boleśnie przypomniało o fakcie, że trzeba będzie drogą kupna nabyć kolejną, bo jak slogan głosił: „Nie tylko suknia zdobi człowieka, ale... i ładne zęby.” Coś w tym pewnikiem było, a wobec mody na ulicach Łukasiewicz skłonny był przyznać, że łatwiej na początek zająć się tymi zębami, bo ubrania... No on ich tak totalnie chwilami strawić nie mógł, ale się nauczył trzymać mordę na kłódkę. Że on pamiętał, jak to się kiedyś chodziło, było ewenementem na skalę krajową i nie należało się z tym w końcu upubliczniać. Spragniony rozrywek naród radośnie przerobiłby go na kolejną Matkę Boską Naokienną, a komu jak komu, to jej konkurencji robić nie chciał. Zresztą w Matki Boskie Nokienne, Natynkowe i inne im podobne raczej nie wierzył. Cuda cudami, a zwidy zwidami. No ale jak innych rozrywek brakowało, to co się dziwić. A tak to nawet mieli niektórzy powód do wycieczki. Sam sobie kiedyś taką zrobił, tylko już nie pamiętał gdzie i czy chodziło o szybę, konar, czy co innego.

Gwizdek na czajniku zawył niczym potępieniec, po czym z brzdękiem spadł na podłogę i potoczył się pod stół, co by Łukasiewicz zaliczył poranną gimnastykę, próbując go wydobyć. W kuchni typu tramwaj wszędzie było blisko, a na schylenie się miejsca zostawało niewiele. Jak mu raz ów gwizdek wpadł pod niezabudowaną nieco od dołu szafkę, to musiał prosić syna sąsiadki z trzeciego piętra, żeby mu to tałatajstwo wydostał.

Ze szczoteczką w zębach opłukał kubek i nasypał do niego tylko tyle kawy, ile było absolutnie niezbędnym, aby miała ona jakiś smak. Eksport dogorywał, to i import zdychał, a kawa jako towar niestety importowany w końcu podrożała. Miał wrażenie, że to było wczoraj, a nie kilka lat wcześniej. Strach ogarnął naród, ale cóż - jak trzeba było to i się te cztery sześćdziesiąt odżałowało. Sąsiadka wolała kupować inkę. Łukasiewicza mdliło na sam jej zapach. Zalał specyfik, sztachnął się aromatem, omal nie zadławił szczoteczką, wypluł pianę do zlewu i wrócił do łazienki po kubek, do którego już zdążyła naciurkać woda.

Nie samą kawą człowiek żyje, chciałoby się powiedzieć, i Łukasiewicz nawet by to chętnie powiedział, gdyby na niego z szafki nie spojrzało puste miejsce po dżemie.

- Noż kurna olek - zaklął sobie pod nosem. Dżem wyszedł przedwczoraj, na szczęście wyszedł do żołądka, a nie się klasycznie wściekł. Nie zmieniało to faktu, że kolejnego jeszcze nie kupił. Pozostawał mu więc wybór między chlebem z produktem masłopodobnym lub żurkiem z dnia wczorajszego. Wybrał żurek. Nawet znalazło się do niego jajko.

Generalnie miał twarde postanowienie, że sobie nie pozwoli byle czym humoru zepsuć, bowiem cud czy jakiś dopust boży... wróć, partia mówi, że Boga nie ma... czy inna siła wyższa sprawiła, że miał w mieście stołecznym, Warszawą, zwanym pojawić się Lorinaitis. Co prawda na krótko, bo jakoś tak przejazdem, ale co tam. Łukasiewicz nawet nie był pewien, gdzie go Rosja ciągnął, ale skoro się tak daleko w kierunku zgniłego Zachodu wybierali, to pewnie do enerdówka.

- Gilbert to musi być totalnie szczęśliwy na samą myśl o tym - stwierdził ze złośliwą satysfakcją i wpakował sobie do ust ostatni kawałek jajeczka. - A jak mu znajdą przekop przez kibel ogrodowy na Zachód, to już generalnie umrze ze szczęścia. Wani w tym głowa. Niby to jedziemy na tym samym wozie, ale cóż - westchnął. Czasami udawało mu się szarpnąć na odrobinę współczucia i życzliwej sympatii względem Weillschmidta, bo w sumie to wiedział, jak to jest, jak cię z mapy kasują, no i ten wózek socjalistyczny, ale to w sumie nigdy na w pełni trzeźwo i w słoneczny dzień. Poza tym Lorinaitis przyjeżdżał, a to budziło dodatkowe negatywne skojarzenia w Łukasiewiczowej duszy. Dopił kawę, szurnął taboretem i poszedł na balkon sprawdzić, czy jest ciepło, gorąco, czy tak upalnie, że najchętniej, to by nawet koszulę w domu zostawił. Sąsiadka nadal popijała inkę i oparta o balustradę czytała gazetę. Nim w ogóle zdążył się zorientować, że ona tam jest, ona już go zauważyła. Co za idiota wymyślił te nieco cofnięte ścianki działowe? A! Tak! Ten, który wymyślił też, że w bloku - to jak w rodzinie, więc dobrze by było, aby sobie można z sąsiadem między balkonami porozmawiać! Sąsiadka - na nazwisko było jej Kozienik, ale to w sumie nie miało znaczenia, Łukasiewicz pamiętał to tylko dlatego, że czasami dozorca dawał mu jakieś papiery dla niej, bo jej w domu nie zastał - była jednakże owym architektonicznym pomysłem chyba zachwycona.

- Dzień dobry panu - odezwała się, a on omal się o własną stopę nie potknął.

- Hę? A, dzień dobry - rzucił na odczepnego. Było dość ciepło, nawet bardzo, zważywszy na porę.

- Piękny mamy dzień, prawda? Aż chce się wstać i zaśpiewać.

- O tak - odpowiedział z emfazą, ale kobieta raczej nie wyczuła w czym rzecz.

- Słyszał pan, że tym spod jedenastki założyli telefon? - Kobieta wychyliła się jeszcze bardziej i Łukasiewicz zaczął się zastanawiać, co jej pierwsze spadnie na chodnik: Polityka czy inka. Wolał Politykę. Inka normalnie była jego zdaniem zabójcza, a lecąca z siódmego pietra, to już w ogóle. - Teściowa im pomogła, bo ponoć w telekomunikacji pracuje. Ale to miła rodzina jest i na pewno będzie można od nich skorzystać. Trzeba sobie będzie tylko numer od nich wziąć.

- Yhym - zgodził się, w sumie nie do końca wiedząc z czym, bo stojąc już przy tej nieszczęsnej ściance, zaczął czytać Politykę. Pisali coś o dezodorantach w aerozolu i że dzięki nim myć się nie trzeba, a poza tym mydło to mydło, znudzić się już mogło. Lubił nowości, ale ta go jakoś nie przekonywała.

- Ponoć aparat telefoniczny już miesiąc temu kupili. Taki śliczny. Czarny jak noc.

- Co?

- Telefon kupili. Pan to taki zupełnie rozkojarzony - roześmiała się. Śmiech miała milszy dla ucha, niż głos przy śpiewaniu. - Moja koleżanka ostatnio widziała na jakiejś wystawie taki czerwony aparat. Opowiadała mi, że wyglądał zupełnie niepoważnie. Ja nie wiem, kto im to kupi.

- Jak cenę obniżą, to ktoś na pewno - stwierdził.

Telefon jak telefon. Sam by czerwonym chyba nie wzgardził. Czarny to klasa, ale czerwony się tak jakoś ciepło kojarzy - westchnął sobie w myślach.

- No tak. Może. Ale ja bym osobiście u siebie takiego nie postawiła! Ale najpierw, to by w ogóle trzeba było mieć podłączenie, a pan to wie, jak to z tym jest - westchnęła sobie żałośnie.

Przytaknął. Sam telefon miał. Z przydziału wręcz. Partia mu go niemal do gardła wsadziła. Telefon był czarny - jedyny kolor na rynku. No do niedawna jeśli Kozienikowej wierzyć. Na noc go zwykle odłączał, a w dzień ledwie go było słychać, bo Łukasiewicza dzwonek denerwował i aparat rozkręcił, pokombinował i drastycznie wyciszył.

- Tylko pana, to nigdy w domu nie ma, jak potrzeba.

- Takie życie - wzruszył ramionami. - Niby czy się stoi, czy się leży i tak dalej, ale generalnie, to coś robić trzeba - stwierdził i uśmiechnął się szeroko. Kobietę to widać trochę speszyło, bo nim zdążyła się odezwać i konwersację podtrzymać, on już jej kiwał na pożegnanie głową i znikał w czeluściach mieszkania.

Przed blokiem starł się z krytycznymi spojrzeniami bab ławkowych, które porzuciwszy na chwilę sklepowe siaty u styranych nóg, wymieniały osiedlowe nowości. Z babami należało żyć w zgodzie. Wredna baba, jak się jej na cenzurowane weszło, mogła zbuntować pół klatki przeciwko swojej ofierze. Poza tym, baby wiedziały wszystko i stanowiły w tym konkurencję dla SB. Jak trzeba było informacji, to się szło do bab. A przynajmniej on chodził, bo chłopaki z SB to mu chwilami na nerwy działali. Zwłaszcza jak się trafił jakiś przydziałem od Wani skierowany z GRU czy KGB (choć ci zaczynali powoli przypominać dinozaury, było ich coraz mniej i mniej...), to już miał ochotę wyć normalnie, odwrócić się na pięcie, wyjść i pójść do bab ławeczkowych.

Baby zaś miały go na tapecie, bo nosił się ich zdaniem niepoważnie i miał te włosy takie jednak za długie. Ale te grzeszki prawdopodobnie zaliczone zostały do dostatecznie niewielkich, aby mógł koło bab jeszcze przechodzić. No i była jeszcze Syrenka, a z nią to bywało różnie. Albo świadczyła, że farciarz z niego i w ogóle to i tamto, albo działała na jego korzyść, bo jaki on miły, bo przywiózł którąś jak z targowiska wracała. I zrozum tu taką?

- Dzień dobry - powiedział głośno i wyraźnie, mijając je.

- A dobry, dobry - zagruchała jedna.

- A pan, to ciągle do fryzjera nie poszedłeś - zagruchała druga od razu przechodząc do ataku.

- A bo to czas mam? - odpowiedział.

A bo to w ogóle chcę się ścinać? - już nie ujrzało światła dziennego.

- Och, wy młodzi - pierwsza zachichotała, ale to też miało jakieś powinowactwo do gołębi.

Jej towarzyszka pokiwała głową.

- Miłego dnia paniom życzę, ale totalnie muszę iść, bo się spóźnię - rzucił, a do jego uszu zdążyło dolecieć jeszcze wygruchane: taki szczęśliwy, bo nie musi na przystanku czekać albo wypraszać taksówkarza, co by go zabrał.

Od strony kierowcy dokleiła się do niego jakaś Garbuska, jakby mało miejsca na parkingu było. Z drugiej strony zablokowała również drzwi do czerwonej Octavii, co mu jakoś wyraźnie poprawiło nastrój. Octavia bowiem głównie zajmowała się staniem pod blokiem i patrzeniem na niego swymi okrągłymi ślepkami, jakby chciała zawołać: popatrz jaka jestem śliczna, jestem czeska! Jej właściciel regularnie ją pucował i Łukasiewicz przyjął niemal za pewnik, że to jego hobby. Z braku lepszego dobre i takie.

Wsiadł od strony pasażera i przecisnął się za kierownicę. Silnik zawył na dzień dobry i zaczął mruczeć.

- A bądź se śliczna - rzucił do czerwonej Octavii. - Moja Malutka jest piękniejsza, pewniejsza i totalnie fajna. I ma drzwi na motyla, ha!

Oczywiście byłoby weselej, jakby mógł to powiedzieć bezpośrednio Czechom, ale jakoś nic nie zwiastowało, żeby się miał z nim szybko spotkać.

Omal nie rozjeżdżając goniącego za piłką dzieciaka, wyjechał ze świątyni wielkiej płyty. Miasto wokół topniało, na szczęście tylko metaforycznie, bowiem dosłowność w tym względzie nieodmiennie przypominała Łukasiewiczowi o tym, jak to wyglądało zaraz po wojnie. Tort lodowy, który się stopił. Jedna wielka tragedia i żal. Wzdrygnął się i pogonił Syrenkę. Zwolnił, mijając politechnikę, bo mu się jakoś tak cieplej na sercu zrobiło na myśl o chłopakach, co się tam kilka lat temu zabarykadowali.

- Zuch dzieciaki - powiedział do siebie i parsknął, bo co jak co, ale przy większości z nich to on jak dzieciak wyglądał. - Bym z wami posiedział wtedy, bo generalnie to ja duchem z wami, ale totalnie nie da rady - westchnął i przyspieszył.

Skręcił, potem obtrąbił się z tramwajem, został strąbiony przez waćpana taksówkarza i z mniejszym lub większym trudem dostał się pod Pałac Kultury i Nauki. Perełka socjalizmu górowała nad placem, miastem i teraz w sumie nawet nad Polską. Łukasiewicz zadarł głowę i po prostu patrzył na tę bryłę. Nie była ładna. Czasami się zastanawiał, czy nie należało Bieruta w kostkę kopnąć i jednak wybrać osiedle albo metro. A tak to sobie mógł najwyżej teraz z Galante pojojczeć co to im pobudowali. Ponoć Rudniew kraj nadwiślański zjeździł w lewo i prawo, aby się z architekturą tutejszą zapoznać, tak przynajmniej mówili - Łukasiewicz jakoś w to nie wierzył, bo Pałac nie pasował do niczego, co już tu stało. Ciekaw był, czy Rudniew też Łotwę tak zjeździł w poszukiwaniu inspiracji, i jeśli tak, to jakim cudem doszedł do tych samych wniosków, bo oba pałace spokojnie mogły uchodzić za bliźnięta. Jednojajowe nawet by były, gdyby nie to, że ryski zbudowano o połowę niższy. A i tak za wysoki, bo się go schować nie dało. Westchnął sobie, zrobił na oślep kilka kroków do tyłu, potknął się o coś, niemal wyciął orzełka, ale odzyskał równowagę, obrócił się na pięcie i zamarł z szerokim uśmiechem na twarzy. Nie no - rozmarzył się. - Wojna, Wilno, co chcecie, ale jak ja, kurna, się stęskniłem - pomyślał sobie, patrząc na idącego w jego stronę Lorinaitisa. Jednocześnie zdawał się zupełnie nie dostrzegać towarzyszącego mu Bragińskiego. Ot, się mu on zlał z PKiNem tudzież stali się jednością, jak zwał tak zwał. Dla Łukasiewicza zupełnie się on nie liczył.

- Toris! - krzyknął i ruszył w ich stronę, wkładając wiele wysiłku w to, by jednak iść, a nie puścić się biegiem i tyle. Zresztą, trud ten był daremny, bo ostatnie metry, to już nawet truchtu nie przypominały.

- Jeny! - powiedział, chwytając Lorinaitisa za ręce. - Ty nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę!

Lorinaitis niby to się uśmiechnął, niby skrzywił, ale na pewno uciekł spojrzeniem gdzieś w bok od jego twarzy. Tak wypisz wymaluj na kosz na śmieci, choć pewnie go nawet nie zauważył.

- Witajcie, towarzyszu Łukasiewicz. - Nad głową rozlał mu się głos Bragińskiego. Chłop jak dąb, a głosik to on, zdaniem Łukasiewicza, zawsze miał taki, jakby do opowiadania bajek stworzony. To był jakiś dowcip losu, albo od razu spisek. Spojrzał w lewo i w górę na mężczyznę, i bardziej w górę - na pałac, i w dół na Bragińskiego, i znów na pałac... Zrobił zamyśloną minę, po czym uśmiechnął się promiennie, jakby coś sobie nagle przypomniał.

- A! Witajcie, towarzyszu Bragiński. Towarzysz pozwoli, że mu towarzysza zabiorę? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, pociągnął Lorinaitisa za sobą. - Miłego dnia w Warszawie - rzucił jeszcze przez ramię.

Nie przyznałby się do tego nawet na przesłuchaniu z żarówką świecącą mu prosto w oczy, ale ulżyło mu, gdy Lorinaitisa zobaczył. Gdzieś mu się bowiem w głowie czaiła myśl przebrzydła, że mógłby on jednak nie przyjechać. Albo przyjechać, ale nie opuścić hotelu. Za to już totalnie mu ulżyło, gdy zostawił Bragińskiego za winklem PKiNu.

Lorinaitis pozwalał się ciągnąć nie tyle dlatego, że mu to nie przeszkadzało, a bardziej dlatego, że był w szoku. Był w szoku, bo nie spodziewał się, że to potoczy się w takim tempie, nie spodziewał się, że Łukasiewicz tak jawnie da Bragińskiemu do zrozumienia, że w ogóle go jego osoba nieciekawi - choć w sumie chyba powinien to przewidzieć. No i była jeszcze Warszawa, która cieszyła, smuciła i znów cieszyła i wszystko to na raz. Cieszyła wspomnieniami, smuciła pamięcią zniszczeń po wojnie, cieszyła słońcem i odbudowanymi domami. Czuł się dziwnie, a im dłużej go Łukasiewicz ciągnął, tym bardziej miał wrażenie, że tu nie pasuje.

- Feliks -

- Hę? - Łukasiewicz spojrzał na niego przez ramię, a w zasadzie to spojrzał jakby dalej, skrzywił się, zmarszczył i pociągnął mocniej Lorinaitisa. - Totalnie nie mam ochoty być blisko tego budynku. Czasami sobie myślę, że kiedyś to go zburzę i tyle, chociaż ludzie mówią, że się do wszystkiego można przyzwyczaić. Chodźmy stąd.

Pociągnął go w stronę Świętokrzyskiej, a potem przez Bagno, Próżną i Zielną, a dalej Królewską i przez Marszałkowską, a może to już była Nowotki. Nie dociekał. Chciał się znaleźć w cieniu, z dala od PKiNu, od Bragińskiego, od zgiełku. Do ogrodu saskiego niemal wbiegli. Łukasiewicz rozejrzał się gwałtownie, jakby czegoś szukał, zaklął pod nosem i dalej ciągnął Lorinaitisa przez alejkę, aż znalazł ławkę, która odpowiadała mu cieniem, położeniem i ogólnym odosobnieniem. Opadł na nią i pociągnął za sobą swojego towarzysza. Milczeli, łapiąc oddech. Był środek dnia, a oni jak te dwa obiboki siedzieli w parku. Cóż. Lorinaitis wierzył, że jakimś cudem problemów z tego nie będzie. Miał dość własnych, aby sobie nowe z Warszawy przywozić.

- Chociaż jak mu Bragiński dowalił wtedy - Łukasiewicz zaczął mówić, a Lorinaitis przez dłuższy moment nie wiedział, o co w ogóle chodzi. Dopiero po chwili zakręciło się kółko i zrozumiał, że o Havla. - I nie można było zwiać. To nie tak, że ja mu jakoś tak generalnie źle życzę czy coś, broń Boż-

Rozejrzał się.

- Cholera - westchnął i mówił dalej, wciąż patrząc gdzieś przed siebie. - No w każdym razie, ja mu tam tak zupełnie nie życzę, aby mu Pragę z ziemią zrównali, ale kurna - na twarzy wykwitł mu brzydki uśmiech, ale szybko zniknął. - Raz go wepchnęli do tego samego bagna, co mnie co rusz w nim taplali.

Lorinaitis zachichotał, choć bardziej przypominało to chrząknięcie. Było w porównaniu Łukasiewicza coś abstrakcyjnego i zabawnego.

- To... To nie temat do żartów - powiedział, bo miał wrażenie, że powinien.

- Z braku laku dobry kit. Zresztą Josef od tego nie umrze. Misia mu pomoże, poza tym, nie no... To jest mój brat. Jakby po czymś takim miał się finalnie zupełnie rozsypać, to bym się do niego nie przyznawał - Łukasiewicz niemal fuknął. Złożył ręce na piersi i naburmuszył się. Lorinaitis wiedział, że on nie żartuje, ale nie mógł powstrzymać kiełkującej myśli, która chciała to wszystko przezwać dziecięcą grą.

- Nie chcę nic mówić, ale -

- Ale sam go tam w kostkę nieźle kopnąłem? - przerwał mu Łukasiewicz tonem tak beztroskim, że aż nienaturalnym. - Ano kopnąłem - stwierdził, wymawiając słowa na czeską nutę. - A co miałem zrobić? Się szefostwo Josefa przeliczyło, to szefostwo Bragińskiego postanowiło go usadzić i wyszło jak wyszło, że załatwili to nie sami, a tak zbiorowo. W sumie to wtedy ostatni raz Elę widziałem, no i enerdówek. No i ciocia też była - westchnął. - Po prawdzie to nie wiem, komu się to tak naprawdę podobało.

Lorinaitis słuchał tego potoku słów i starał się w nim nie utonąć. Nie wiedział w sumie czemu. Jego własne niezrozumienie samego siebie zaczynało go martwić. To było trochę jak stanie obok siebie. Wziął głęboki oddech i kazał wszystkim tym myślom pójść do lasu.

- Mi nie, Bragiński też coś nosem kręcił, ale był prikaz, to był prikaz - z emfazą ciągnął Łukasiewicz. - A wszystko, bo się Josefowi zachciało w końcu zrobić coś tak zupełnie po swojemu i nie było to kolejne wyrzucanie ludzi przez okna. Choć w obu przypadkach chodził równie wkurzony na cały świat - Łukasiewicz zachichotał do jakiegoś obrazu, który właśnie stanął mu przed oczami. - Komitet Caokienny - szepnął i rozchichotał się na dobre.

Lorinaitis patrzył na niego zdumiony, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, o co chodzi. W kolejnej, gdy gra słów i liter stała się dla niego jasna, poczuł oburzenie. A w następnej uznało owo oburzenie jednak za nie jego problem. Pokręcił więc tylko głową jakby z naganą, ale równie dobrze mogło to być zwykłe zażenowanie wywołane śmiejącym się do łez blondynem siedzącym koło niego na ławce. W dodatku wyglądającym tak, że ktoś nadgorliwy zaraz by go do jakiejś szkoły odstawił.

- Toris - Łukasiewicz nagle przestał się śmiać. Nachylił się w jego stronę i zaczął się przyglądać bardzo uważnie. - Ale ty nie jesteś tajniak, co nie?

- Co!?

- No tajniak. Nie jesteś, co nie?

- Skąd ci to do głowy przyszło!? - Lorinaitis praktycznie krzyknął, o czym zorientował się dopiero, gdy jego własny głos zadźwięczał mu w uszach. - Weź sobie nie rób żartów - syknął.

- No wiesz... W sumie, to może byłoby nawet logiczne i -

- Feliks!

Łukasiewicz parsknął śmiechem.

- Ty cholerny prowokatorze!

Lorinaitis złożył ręce na piersi, nogę oparł o nogę i wpatrzył się w żwir, którym wysypano alejkę. Prezentowałby sobą modelowy przypadek totalnego oburzenia, gdyby tylko mu pierś nie drgała w rytmie dławionego chichotu. Mijająca ich kobieta, pchająca przed sobą czerwony wózek, co z jego czeluści dobiegało radosne aguugaga łeee gudaguuug ga - które tylko podsyciło ogólną wesołość - obdarzyła ich zdegustowanym spojrzeniem, dającym się streścić w jednym zdaniu: ach, ta dzisiejsza młodzież! Lorinaitis zaczynał mieć wrażenie, że jeszcze chwila takiego starania się, aby pozostać w zgodzie z partią, obyczajem i wszystkim innym sprawi, że udusi się na miejscu i pożytku z tego nie będzie. Poddał się. Poddał się i tyle.

- Zawsze i wszędzie - przez śmiech odezwał się Łukasiewicz. - A skoro już to stwierdziliśmy, a ty tak jakby przestałeś totalnie przypominać kij od szczotki, to możemy się przejść zjeść coś, skoczyć do mnie na działkę, bo może coś tam na chwałę narodu wyrosło, i finiszować tryumfalnie niczym Wyścig Pokoju u mnie w mieszkaniu? Chociaż ja na Pradze nie mieszkam, a tym bardziej w Pradze, ale mniejsza o to. To jak?

Łukasiewicz wbrew oczekiwaniom Lorinaitisa, miast nachylić się ku niemu, odsunął się od niego i patrzył wyczekująco.

- Może być - odpowiedział, przymknął na chwilę oczy i westchnął. To było straszne, jak łatwo przychodziło mu wpaść z powrotem w trzęsawisko starych form.

Łukasiewicz obrzucił wzrokiem tłum na przystanku i nadjeżdżający tramwaj.

- My chyba z buta pójdziemy, wiesz? - stwierdził. - Nam się tak nie spieszy, jak im - kiwnął głową na tłumek, który już zszedł z trotuaru na jezdnię, choć tramwaj miał do przystanku jeszcze dobrych kilka metrów. - Możemy pochodzić. No i hop. Dobry facet jest - aż gwizdnął, gdy raczej krępej budowy mężczyzna wskoczył do nadal wyhamowującego pojazdu. Dwóch innych, znacznie wyższych, aż takiego wrażenia na nim nie wywarło. Chwilę później tramwaj minął ich, hałasując niepomiernie. Przez każde drzwi wystawało kilku pasażerów stojących na stopniach i mocno trzymających się barierek. W sumie, w takim upale, to może im tak nawet było wygodniej, niż tym, co się do środka zmieścili.

Minęli kolekturę totalizatora sportowego, pod którą dwóch wątpliwej jakości dżentelmenów rozmawiało o katastrofie w Silesii. Minęli odzieżowy, szewca, kolejny zatłoczony przystanek tramwaju. Jakieś dziecko przecisnęło się między nimi, niosąc wielki wór makulatury, na oko ważący co najmniej jedną trzecią tego co ono. Dalej był jeszcze skwerek, papierniczy, w którym ktoś awanturował się o książkę zażaleń, aż go było na dworze słychać, i w końcu byli na miejscu.

Bar, jak to bar stołówkowy - stoliki, ceratka, obgryzione talerze i kubki w białopodobnym kolorze. Tłum ludzi w pośpiechu pałaszujących obiad, trochę studentów jedzących wolniej, za to więcej rozmawiających. Hałas ulicy wlewał się przez otwarte drzwi. Jadłospis nad ladą składał się z wielu pozycji, ale przy wielu też nie było już ceny - dziś już lub w ogóle niedostępne. Przodowały tu te, które w sposób jawny zawierały mięso.

- Dobrze, że dziś nie jest poniedziałek, to chociaż jakimś mięsem te biedne zupki postraszyli - Łukasiewicz powiedział tak bardziej do siebie niż Lorinaitisa, ale tamten i tak usłyszał. Westchnął. - Toris, u was też wprowadzili post od mięsa w poniedziałki? - zapytał, ale Lorinaitis nie miał szansy odpowiedzieć, bo przyszła ich kolej. Postawna kobieta za ladą spojrzała na nich niczym pan i władca świata, a przynajmniej tego jego kawałka, który tu i teraz mógł rozstrzygnąć o tym, czy odejdą głodni czy nie. - Dobry! - Rozpromienił się Łukasiewicz. - Ogórkową dwa razy i kompociki.

Kobiecina ni to chrząknęła, ni to wydała z siebie jakiś inny podobny temu dźwięk.

- Toris, weź sztućce. Tylko spróbuj, żeby jakieś proste były. Władza kształtuje lud, a lud sztućce.

Usiedli w rogu - najdalej od okien, jak to tylko było możliwe, żeby schować się przed słońcem.

- Kto prosił ruskie? - ponad ogólny gwar wybił się wrzask kogoś z kuchni.

- Nikt nie prosił... sami przyszli... - mruknął Łukasiewicz.

Studenci ze stolika obok zarżeli nawet nie odwróciwszy w ich stronę spojrzeń. Lorinaitis zamarł z łyżką w dłoni.

- No co? - Łukasiewicz spojrzał na niego, unosząc pytająco brew. - To taki dowcip. Jedz i sceny nie rób, bo się jeszcze jakiś nadgorliwy partyjny znajdzie i nam, i chłopakom kołomyję zrobisz - dodał już ciszej i przepił kompocikiem, który więcej miał koloru niż smaku, ale przynajmniej był mokry i względnie letni.

Lorinaitis spróbował skupić się na zupie, ale choć była daleka od bycia gorącą, to z trudem przechodziła mu przez gardło. Niby nic się nie zmieniło, ale rozmowy, śmiechy, cały ten gwar nagle jakby zostały oddzielone od niego grubą szybą. Łukasiewicz westchnął.

- Jedz szybciej i spadamy stąd. Tu się nie pogada - powiedział i przewrócił oczami. - Skoczymy jeszcze po Trybunę Ludu, albo i dwie, poczytasz sobie jak chcesz, a potem zabierzesz lub nie. W zasadzie to kalka z rosyjskiego chwilami, więc pewnie niczego specjalnie nowego tam nie wyczytasz. No ale gazeta rzecz przydatna. Ku chwale jednostce prasowej KC.

Lorinaitis przełknął ziemniaczka i wbił wzrok w Łukasiewicza. Zielone pięciozłotówki próbowały dojść, czy Łukasiewicz żartował, czy mówił poważnie, bo ton głosu wskazywał na to drugie, treść na pierwsze. A może robił i to, i to, tylko w którym momencie jedno brało górę nad drugim?

Wyszli na spaloną słońcem ulicę i zaczęli iść w stronę Pałacu Kultury, gdzie w pełnym słońcu stała Syrenka. Na samą myśl o wsiadaniu do niej robiło się słabo.

- Ne, Toris, chcesz wjechać na górę?

- Na...?

- No na Pałac. Warszawa wygląda z góry świetnie. - Łukasiewicz się do pomysłu zapalił. - Nie żeby skąd inąd wyglądała źle, ale widok z Pałacu ma ten niezaprzeczalny plus, że nie widać stamtąd Pałacu.

- Feliks - westchnął.

- No co? Tak to już jest z prezentami, że nie zawsze muszą się podobać, co nie? Raivis też z radości nie skacze, co nie?

- Nie. Nie skacze.

- To jak? Wjedziemy?

Lorinaitis przytaknął. Dalszy opór nie miał sensu.

Windziarz uśmiechnął się do nich promiennie dziurawym uśmiechem.

- Ostatnie, co nie? - zapytał. Wschodni akcent wyraźnie przebijał spod twardych polskich słów.

- Ostatnie - przytaknął Łukasiewicz i oparł się o ścianę windy.

- O, gazetkę pan kupił - zagadał windziarz. - Ja nim z pracy wyjdę, to już pewnie nie dostanę. A tak byłem ciekaw...

Łukasiewicz westchnął, spojrzał na gazetę trochę tak, jakby właśnie zmieniła się w jego ręce w jadowitego węża.

- A wie pan co? Niech pan ją sobie weźmie - stwierdził. - Kolega mój też kupił, to poczytam od niego.

- Nie, nie - windziarz zaprotestował gwałtowniej niż to było konieczne. Lorinaitis nie był w stanie rozstrzygnąć czy on swój jest, czy Bragińskiego. - Gazeta się może przydać.

- Się proszę nie bać. Mam sąsiadkę, co się z pewnością, jakby co, ze mną nowinami podzieli - zapewnił i wcisnął windziarzowi zrolowaną Trybunę. Ten rozpromienił się.

Winda zaś z mozołem wspinała się na czterdzieste drugie piętro.

- O co chodziło z tą gazetą? - Lorinaitis zapytał, gdy byli na tarasie na górze. Było tu pusto. Dla odmiany wiało. Można rozmawiać.

- Nie wiem. On albo jest partyjny, albo nie. Pracuje tu od niedawna i nie udało mi się wywiedzieć. Więc albo chodziło faktycznie o Trybunę, albo o plotkę o brakach papieru toaletowego na magazynach. Albo o obie te rzeczy. W końcu nic nie może się marnować, co nie?

Łukasiewicz spojrzał na niego przez ramię i wyszczerzył się. Wiatr momentalnie zwiał mu włosy na twarz i musiał przytrzymać je dłonią, aby w ogóle coś widzieć.

- Yhym.

To miało sens.

Warszawa rozciągała się przed nimi plackiem dachów, ulic i kępek zieleni. A dalej to już była przestrzeń, był horyzont i było niebo. Lorinaitis zadarł głowę i zmrużył oślepione słońcem oczy. Teraz mógł sobie nawet wmawiać, że jest gdzie indziej - choć było to głupie i już na pewno bez sensu.

Łukasiewicz stał przy balustradzie i patrzył w dół.

- Ponoć jakiś Francuz stąd skoczył - powiedział w przestrzeń. - Przetarł szlak, no nie licząc tych kilkunastu ruskich, co spadli w czasie budowy - parsknął.

- To wygląda tak znajomo.

- Parę lat temu gdzieś pisali, że stąd to skoczyło tylko siedem osób, a z tej wieży Francisa z trzysta. - Głos drżał mu od sugestii śmiechu.

- Chwilami nierealnie.

- Jakby tu zainstalowali zewnętrzną klatkę schodową, to by im się te kalkulacje rypsły i tyle.

- Niesamowite, że to wszystko odbudowałeś.

- No i nawet tu w końcu odgrodzili człowieka od świata - westchnął uspokoiwszy nerwowy chichot. Wczepił palce w drucianą siatkę i oparł o nią głowę.

- To musiało być trudne.

- Co?

- Odbudowanie Warszawy.

Łukasiewicz zaczął się śmiać. Głośno, szczerze, z głębi piersi.

- Tośmy się dogadali! - powiedział, zdławiwszy nieco śmiech. - No normalnie...! Ja o samobójcach i płotach, a ty o odbudowie.

Lorinaitis patrzył na niego i czuł, jak zdumienie rozlewa się po nim ciepłą miast zimną falą. To było dziwne uczucie, ale znajome.

- Ale wiesz co?

Łukasiewicz odwrócił się gwałtownie, oparł plecami o barierkę i utkwił w Lorinaitisie spojrzenie. Nieodwrócenie wzroku wymagało całej silnej woli, jaką w tej chwili dysponował. Pamięć na gwałtu rety podsuwała świadomości strzępki wspomnień z wygranych bitew, z udanych polowań. Wszystko, absolutnie wszystko, co mogło podtrzymać siłę woli.

Łukasiewicz uśmiechnął się. - Totalnie mi się taka odmiana podoba, że ja o gorszym, ty o lepszym. A odbudowa... Było wiele wyrzeczeń. Kurcze, żeby tu coś odbudować, to trzeba było gdzie indziej kamienice w lepszym stanie rozbierać i tu cegłę przywozić. No, ale chodziło o symbol. W końcu stolica. Fajnie, że ci się podoba. Josef się chełpi swoją Pragą, wredota jedna. Ta jego Praga, to wizytówka jego odwagi. A moja Praga, mojej. Ha!

- Jesteś okropny.

- Co?

- No, dla niego - sprecyzował bez złośliwości.

- E tam - Łukasiewicz wzruszył ramionami. - Chodź, pojedziemy na tę moją działkę. Nic ciekawego, ale w domu to na kolację czy śniadanie, to mi już nic nie zostało. Chleb to mi spod dziewiątki kupi. Strasznie miła kobieta. Wdowa, syn jej pojechał za miasto na polach pomagać i wraca tylko na weekendy, a ona ma instynktu macierzyńskiego tyle, że by kilkoro dzieciaków obdarzyła. Ale na samym chlebie, to ja nie wyżyję - zakończył z przesadną emfazą i przeciągnął się, aż mu coś w kościach strzyknęło. - Starość, kurna - westchnął, a Lorinaitis uśmiechnął się i pokręcił głową.

Pojechali w stronę Mokotowa przez aleję Niepodległości, która dosłownie sprowokowała Łukasiewicza do mówienia. Wymrukiwał pod nosem rząd rzeczy, których lepiej byłoby nie wypowiadać w miejscach publicznych. Ale tu, w terkoczącej Syrence mocno popędzanej gazem, było jakby bezpieczniej.

- Wszyscy tworzymy nowy świat, a tymczasem człowiek się boi odezwać, powiedzieć co myśli, bo ktoś doniesie. Ktoś mi ostatnio opowiadał historyjkę, żart trochę może, nie wiem. - Wzruszył ramionami. - W każdym razie student opowiadał dowcipy polityczne w tramwaju i nagle wstaje tajniak i chce go wyprowadzić. Student na to, że on nic nie mówił. Tajniak mu, że ma światków i pyta siedzącą obok kobietę, a ona, że nic nie słyszała. Kolejny dziadek, że jest przygłuchy. - Roześmiał się. - W ogóle mam wrażenie, że już to kiedyś słyszałem, z dziesięć lat temu, a może dwadzieścia. Cóż, pewne rzeczy są stałe tak, jak taka solidarność obywatelska. Ale to się tak raz zdarzy lub ktoś wymyśli, a na co dzień, to wiadomo, że obserwują, spisują wszystkie duperele. Co jadłeś, ile minut myłeś zęby, czy na przystanku stałeś sam, czy z panią krępej budowy z ciężką siatką w dłoni. Widziałem takie raporty, wiesz?

- Nie boisz się?

- Co? - zdziwił się Łukasiewicz i jednocześnie osadził Syrenkę w miejscu przed przejściem dla pieszych.

- Pytam, czy się nie boisz? - powtórzył Lorinaitis. - Że mogą cię podsłuchiwać.

Skręcili w Wawelską.

- A co mi zrobią? - westchnął jakby sama ulica go uspokoiła. - Jestem chyba najszczęśliwszą osobą w tym bagnie, bo przynajmniej nie wpakują mi kulki w głowę czy coś takiego.

- Mogą cię zamknąć -

- I co? A to pierwsi będą?

Lorinaitis westchnął. Znajome uczucie powątpiewania w to, że Łukasiewicz potrafi w praktyce zastosować radę: ugryź się w język - zaczynało w nim ponownie kiełkować. I w sumie nie wiedział czy woli, aby Łukasiewicz po prostu tego nie umiał, czy też wręcz przeciwnie. Bo jeśli by nie umiał, to pech. A jeśli to drugie, to strach mu było pomyśleć, jakie rzeczy jednak światła dziennego nie zobaczyły.

- Chociaż, kto ich tam wie. Może i powinienem siedzieć i generalnie trzymać mordę na kłódkę, ciesząc się, że miłościwe moje szefostwo czuje się zobligowane poświęcić mi tyle uwagi, co bym miał gdzie spać i tak dalej. Mogliby przecież uznać, że skoro nie ma Boga, to nie ma też tak absurdalnych tworów, jak personifikacje narodów, ne?

Lorinaitis się wzdrygnął, a Syrenka minęła stadion Skry i skręciła w lewo.

- I tak staliśmy się dodatkowym absurdem do absurdu - Łukasiewicz parsknął śmiechem.

- Cofnij to - Lorinaitis wycedził przez zaciśnięte zęby i wbił wzrok w Łukasiewicza, tyle że tamten nawet tego nie zauważył, zbyt zajęty tym, co miał przed maską.

- Co?

- Cofnij to porównanie nas i Boga, i nie uznawania.

- Dlaczego? Jest, jakby to powiedzieć, całkiem trafne.

- Właśnie dlatego - powiedział powoli i z trudem, bo w gardle stanęła mu gula utrudniająca nawet oddychanie.

Łukasiewicz westchnął. - Nie bój się, nie wpadną na to - zapewnił. - To poza ich zainteresowaniami, bo w nas nikt nie wierzy i tak generalnie, to raczej nie uwierzy. Nie stanowimy zagrożenia dla jedynie słusznej władzy - zakończył i podkreślił to uderzeniem dłoni w kierownicę.

I znów zakrólowały formy stare. Wątpiący i ten, co pełen wiary wątpliwości rozwiewa. Nawet tu, nawet na drodze do, zdawało się, że nieosiągalnego socjalizmu.

Zatrzymali się nieopodal Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich. Łukasiewicz tylko zerknął w jego stronę i prychnął krótkim śmiechem.

- Ładnie mi działkę dali, co nie?

- Myślę, że myśleli, iż poczytasz to za zaszczyt.

Łukasiewicz zerknął na niego, próbując osądzić, czy to był żart, czy stwierdzenie faktu. W końcu zadecydował, że pierwsze. Uśmiechnął się. Lorinaitis ten uśmiech odwzajemnił.

Działka była prostokątna, ogrodzona siatką, krótszym bokiem przylegała do ścieżki, a na jej samiuśkim końcu znajdowała się altanka, która w przeciwieństwie do swojej sąsiadki nie wyglądała, jakby miała się zaraz rozpaść. Tuż przed nią znajdował się niewielki skalniaczek. Po lewej coś miało wyrosnąć, po prawej poza trzema drzewami coś niemrawo pięło się ku górze. Z boku altanki rosła papierówka i to ku niej od razu skierował się Łukasiewicz.

- Nawet nikt nie oskubał - ucieszył się. - Masz - krzyknął i rzucił Lorinaitisowi zielone jabłuszko.

To poszybowało w powietrzu po paraboli i gdyby mężczyzna nie podszedł szybko o dwa kroki, to niechybnie spotkało by się z ziemią.

- Powinno być już jadalne, chociaż to papierówka krzywimordka. Rok w rok coraz kwaśniejsza z niej baba.

Lorinaitis wgryzł się w owoc. Był mały, więc za jednym gryzem znikła co najmniej jedna czwarta. Był bardzo soczysty i Łukasiewicz miał rację, że zaliczał się do krzywimordek. A na koniec pozostawiał w ustach to dziwne wrażenie przeżucia soczystego, kwaśnego papieru. Był kwintesencją tego, czym powinna być papierówka. Przywracał wspomnienia wielu zjedzonych wcześniej i sprawiał, że gdy z twarzy już zeszło wywołane kwaśnością skrzywienie, to pojawiał się na niej mimowolny uśmiech. W przeciągu sekund z jabłuszka pozostał sam ogonek.

- Mówiłem, że jest rewelacyjna? - zapytał Łukasiewicz i podał mu kolejną.

- Mówiłeś. Miałeś rację.

- Ha! Widzisz. Bo ja zawsze mam rację!

- Oczywiście - Lorinaitis roześmiał się. Pozwolił sobie zapomnieć się w tej chwili. To było za łatwe i gdzieś na dnie czaszki coś szeptało mu, że nie należy tak ryzykować, ale cokolwiek to było, nie umiało krzyczeć dostatecznie głośno, aby zagłuszyć tę potrzebę, żeby przez chwilę było jak dawniej, normalniej. - Poza tymi momentami, kiedy jej nie masz - dodał i roześmiał się.

- No... Co!?

Łukasiewicz aż zakrztusił się kęsem papierówki i zamiast się oburzyć, zaczął walczyć o oddech. A gdy już go odzyskał, jakoś mu się oburzać odechciało i też się zaczął śmiać.

- Twa niewiara zostanie zapomniana - stwierdził, parodiując chyba samego siebie z wieków tak odległych, że trochę nierealnych i znów parsknął śmiechem. - A masz!

Zamachnął się kolejnym jabłuszkiem, które bezbłędnie wylądowało w dłoni Lorinaitisa.

- Bo objemy ci całe drzewko - zauważył.

- I co z tego? Jak dla mnie możemy totalnie całą działkę objeść, jeśli to ma utrzymać ten nastrój, wiesz?

Lorinaitis westchnął.

- To teraz już wiesz. Jedz i nie marudź. Trochę weźmiemy do domu. I marchewka jakaś chyba nada się do wyrwania, to się pani Zosia ucieszy. Szkoda, że tylko jeden dzień tu jesteś, to by nam pewnie obu coś z tego zgotowała.

Z jabłuszkiem w zębach powędrował obejrzeć zielone wiechetki wystające ponad ziemię kawałek dalej. Lorinaitis nie widział jego twarzy, ale Łukasiewicz zwykł sporo tego co myślał nosić na wierzchu i ton jego głosu mówił wszystko, czego było potrzeba mu wiedzieć. Westchnął. Stojąc tu, na działce, czy tam na tarasie widokowym PKiNu naprawdę chciał móc zostać na dłużej. Zapomnieć o wszystkim. Odpocząć. Odzyskać siły przed powrotem do własnej rzeczywistości.

Na parkingu minęli się z patrolem MO próbującym doprowadzić konesera wódek różnych do pionu, a przynajmniej do jakiejkolwiek pozycji, w której dałoby się go odtransportować na izbę. Nie szczędzili przy tym komentarzy pod adresem mężczyzny. Że ferment, że zdrajca idei, że dno samo. Łukasiewicz obdarzył ich pustym spojrzeniem. Och, jak ich nie lubił. Nikt ich nie lubił. Na Lorinaitisa zaś podziałali niczym kopniak od rzeczywistości prosto w brzuch. Byli tu, mogli wejść na działki, mogli być wszędzie indziej... Rozmowa o tajniakach powróciła nagle i za nic nie chciała się odczepić. Przepędziła ledwie odzyskaną w tym miejscu swobodę i na powrót rozsiadła się na tronie, zaspokajając w ten sposób szept z dna czaszki.

Wsiedli do Syrenki w milczeniu. Potem mówił tylko Łukasiewicz. O mistrzostwach w piłce nożnej w RFN, o tym, jak jego chłopaki skopią tyłki Brazylijczykom. O tym, jak nie lubi bloków z wielkiej płyty. O kręceniu „Potopu” przez Wajdę. O tym, że ma dość Bragińskiego zerkającego mu na ręce. O jakiś piosenkach Osieckiej. O czerwonej Škodzie, gdy przyszło mu koło niej zaparkować. A skoro było o Škodzie, to było o Josefie. Zjechało mu się na praską wiosnę i dalej na defenestracje - z nich śmiał się, gdy szli w stronę ławki.

- Nigdy mnie to nie przestanie bawić. Motyw mu wyszedł przedni, ale o tym to generalnie ciii i w ogóle. Jeszcze by sobie co pomyślał.

Przed blokiem grupka dzieci bawiła się wokół trzepaka, powtarzając zasłyszane tu i tam wierszyki mniej lub bardziej po partyjnej myśli. Oni zaś siedzieli na ławce i patrzyli, jak słońce zachodzi za wielką płytę.

- Chcesz ciukielka, idź do Gielka - zaśmiało się jedno, a Łukasiewicz aż wzdrygnął się.

- Nie, nie, nie - stwierdził i bez słowa dalszych wyjaśnień podszedł do dzieci. Usiadł na trzepaku i chrząknął.

Przyszłość narodu momentalnie spojrzała na niego. Przez chwilkę Lorinaitis łudził się, że teraz w końcu świat ponownie stanie na nogach, miast chodzić na rękach.

- Mały, jak masz na imię? - Łukasiewicz zapytał chłopca.

- Edwald.

- Jak towarzysz Gierek? - nie do końca zamaskował rozbawienie. - To drogi Edziku, spróbuj teraz zrobić tak. Rrrrr. Tak, żeby ci się język o podniebienie obijał.

Chłopiec spróbował. Zresztą nie tylko on, ale kilkoro innych dzieci również.

- Nieźle - pochwalił je. - Jeszcze raz.

Tym razem chłopcu wyszło. Uśmiechnięty od ucha do ucha powtórzył dźwięk kilkakrotnie.

- To teraz , jak powinien brzmieć wierszyk? - zapytał Łukasiewicz.

- Chcesz cukierrrrka, idź do Gierrrrka, Gierrrrek ma, to ci da!

- Dobrze - znów go pochwalił i zaklaskał. - Ale o tym cii. Wiecie, czym jest ten wierszyk?

- Tajemnicą! - zachichotały dzieci.

- Słusznie - przytaknął. - Idźcie grać na boisko.

Lorinaitis czuł, że kręci mu się w głowie.

- Jeny! - krzyknął, jęknął... sam nie wiedział, co chciał bardziej zrobić. - Feliks! Spoważniej! - w głosie odbiła mu się panika. Wszedł na chwilę na wysokie tony. Dłonie miał zaciśnięte w pięści i z trudem powstrzymywał się od próby wbicia nimi odrobiny zdrowego rozsądku do głowy Łukasiewicza. Ten zaś spojrzał na niego z wysokości trzepaka i uniósł brew w tym powątpiewająco-pytającym grymasie, który nic, tylko bardziej jeszcze irytował.

- Ja jestem poważny - powiedział i to wcale nie zabrzmiało wesoło. - Ja totalnie jestem poważny. Generalnie to jestem tak poważny, że kurna robię co mogę, aby od tych absurdów nie zwariować do reszty. Bo tutaj, to ciągle słychać jak coś tupie. Tup, tup tup... I wiesz, co to tak tupie?

Lorinaitis pokręcił głową, a usta zacisnął w cienką linię.

- To przechodzi ludzkie pojęcie. A ktoś, chyba jakiś Włoch, kiedyś napisał, że śmiech odrywa na jakiś czas od strachu i ja tam generalnie wolę mieć czkawkę od śmiania się z tego wszystkiego, niż dzień w dzień budzić się z myślą, że juto może być najwyżej gorzej.

Lorinaitis milczał. Nie mógł powiedzieć, że Łukasiewicz nie miał racji. Nie mógł, ale... Oparł się o trzepak i patrzył jak dzieciaki gonią za piłką. Co rusz, któreś się potykało i przewracało lub było przez inne przewracane. To nie czyniło różnicy, bo oczka przez moment szkliły się tak samo, ale nim chociaż zdążył pomyśleć o tym, żeby się ruszyć i dziecku pomóc, ono już stało na nogach i krzyczało za kolegami.

- Chodź - ponaglił go Łukasiewicz.

Weszli do ciasnego przedpokoju, z którego przechodziło się do kolejnych pomieszczeń. Tramwajowa kuchnia znajdowała się zaraz na wprost i to do niej z miejsca skierował się Łukasiewicz.

- Weź się rozgość, w ogóle czuj się jak u siebie. W pokoju jest trochę bajzel, bo tam ostatnio śpię. Burżuj ze mnie, bo mam jeszcze ten mniejszy pokoik, ale okno się tam rozwaliło i generalnie to jest tam szybkowar, a ja gwarantuję, że gotowany, duszony, a nawet podawany z warzywkiem i tak smaczny nie będę - stwierdził z przekonaniem i spojrzał przez ramię na stojącego wciąż przy drzwiach Lorinaitisa. - Ty też byś nie był - dodał i roześmiał się. - Miałem jeszcze do sąsiadki skoczyć. Poczekasz sekundkę?

- Poczekam - powiedział. Jakbym mógł zrobić coś innego.

Łukasiewicz wypadł na klatkę schodową, obrzucił windę niechętnym spojrzeniem i zbiegł, przeskakując po dwa stopnie. Lorinaitis został sam w przedpokoju. Stanie tam było w zasadzie pozbawione sensu, ale zagłębienie się w mieszkanie na własną rękę… Kusiło i onieśmielało zarazem. Stare formy… Potrząsnął głową, aby odegnać te wszystkie pytajniki i wielokropki ze swoich myśli. Zajrzał do kuchni. Meblościanka oklejona imitacją drewna niepodzielnie panowała na lewej flance, prawą zaś we władanie wzięła lodówka, kolejne szafki i mały stolik. A na końcu było okno. Podszedł do niego, uważając, żeby o nic nie zahaczyć. Miejsca tu było tyle, co kot napłakał. Okno wychodziło na parking, na boisko, skrawek wyschniętego na wiór trawnika i na kolejny blok. W nocy można było podglądać sąsiadów. Pewnie niektórzy faktycznie podglądali. Zapisywali, o której pogasły światła w oknach, o której ktoś przeszedł z pokoju do kuchni... Cofnął się i usiadł na taborecie. Nie ciągnęło go do salonu. Przypadkiem kopnął coś, zabrzęczało szkło. Zajrzał pod blat tylko po to, aby odkryć stojący tam gąsiorek z rurkami i produkujące się w środku wino. Uśmiechnął się. Domowe najlepsze. Kiedyś to było normalne, normalniejsze - takie własne wino. A potem się porobiło. Skomplikowało. Westchnął i wbił wzrok w rysy na blacie.

Coś szczęknęło.

Zadziałał odruch bezwarunkowy - podskoczył na taborecie i skierował wzrok w stronę drzwi wejściowych. Mięśnie napięte miał niczym postronki, w głowie kołatały roztrzęsione myśli. Bragiński? Dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, że to jedynie sąsiad otwierał własne mieszkanie. Przeklętą niech będzie akustyka wielkiej płyty! Odetchnął ciężko, położył ręce na blacie i złożył na nich głowę. Zaczął nucić jakąś zasłyszaną niedawno melodię, żeby zagłuszyć przestraszone głosy w głowie. Ten dzień był miły. Zaczął się w stresie, ale generalnie wspinał się po drabinie i był coraz milszy, nawet pomimo takich akcentów, jak ten z dziećmi na dole. Na samą myśl o nim się wzdrygnął.

W ciszy mieszkania słychać było, jak ktoś wbiega po schodach, szczęknęła klamka, otworzyły się drzwi i zdyszany Łukasiewicz wpadł do środka. Uśmiechał się zadowolony z siebie. W ręce trzymał talerz z czymś, co było schludnie przykryte czystą ścierką do naczyń.

- Ciasto - wyszeptał konspiracyjnie. - Z truskawkami, które wczoraj pomagałem zbierać - dodał i teatralnym ruchem postawił talerz na stole. - Ta kobieta jest aniołem. Herbaty chcesz, czy może być lurowaty kompocik?

- Herbatę, jeśli można -

- Jakby nie było można, to tak generalnie bym ci jej nie proponował, co nie? - żachnął się Łukasiewicz i zaczął krzątać po niewielkiej kuchennej przestrzeni. - Żeś się znowu spiął. To przez ten wierszyk? Oj, Toris... Weź ty się tym nie przejmuj. Tu to my się tak serio przed szajbą bronimy. Inaczej byłoby tu już totalne wariatkowo. No oddział zamknięty. Nie wmówisz mi, że u ciebie nikt tego nie robi.

Lorinaitis nie odpowiedział. Nawet się nad potencjalną odpowiedzią nie zastanowił.

- Super. Cukier wyszedł. Będzie na gorzko, ale ciasto powinno być słodkie. Truskawki to nie moje papierówki - roześmiał się i jednocześnie sięgnął do szafki po dwie szklanki. Z innej wyciągnął metalowe koszyczki na nie. Nim gwizdek rozwył się na całe piętro zdjął go, odczekał chwilę i w tym czasie z jeszcze innej szafki wyciągnął talerzyki, z szuflady nóż i widelczyki. Zalał herbatę.

- Ale wiesz co, kuchnię mam jak w u-bocie, chodź do pokoju - stwierdził i zaczął rozglądać się za jakąś tacką. Jedyna, jaką znalazł była maława; szklanki tak, talerzyki jeszcze, sztućce z biedą... - Toris, weźmiesz ciasto, bo mnie ręki zbraknie. Bozia tylko dwie dała, a tacka też taka nie tentegna.

Lorinaitis uśmiechnął się mimowolnie i skinął głową.

- Super. I przepraszam za bajzel, ale już mówiłem chyba, że ja tam ostatnio śpię.

Zresztą bajzel był przejaskrawiony. Co prawda na fotelu walały się ciuchy, jedna szafa stała otworem, ukazując kilka pustych i pełnych wieszaków. Firanka przesłaniała otwarte na oścież drzwi balkonowe i chyba tylko dzięki nim w pokoju było nawet znośnie. Na ławie walało się trochę różnych papierów, ale generalnie człowiek się nie potykał, więc było dobrze. Starczyło nawet miejsca na ławie, aby i ciasto się zmieściło, i tacka.

- Częstuj się - zakomenderował Łukasiewicz, po czym sam go obsłużył wciskając mu w dłonie szklankę, talerzyk z ciastem i wbitym weń widelczykiem. Na skutek ruchu widelczyk się gibnął, kiwną i opadł do pozycji horyzontalnej, na szczęście jednak nie spadając niżej. - Chodź na balkon, tam jest przyjemniej. Nie żeby widoki, ale tak ogólnie.

Widoki faktycznie były nijakie albo raczej takie zwykłe. Normalne i bynajmniej niepiękne. Bloki. Domy dla mas. Galeriowce, gdzie ludzie na piętrach i w pionach żyć mieli jak jedna wielka rodzina. Pomagać sobie, wspierać, spędzać razem czas. Bzdura. Małe pokoje, krzywe ściany i sufity, nieszczelne okna, zacinające się windy i śmierdzące szyby zsypowe. Żyć nie umierać - Lorinaitis skrzywił się, stojąc oparty o parapet, na którym niepewnie postawił szklankę z herbatą. Słodycz ciasta wydawała mu się tu czymś zupełnie nie na miejscu. Powinno było być kwaśne jak papierówki krzywimordki lub gorzkie. Łukasiewicz stał za to oparty o balustradę. Szklanka ustawiona na jej szerszym fragmencie nie groziła upadkiem, ale nie można było tego powiedzieć o cieście, które powoli, acz konsekwentnie zsuwało się po talerzyku. Łukasiewicz nawet nie zwrócił na to uwagi. Odpłynął myślami do tych lat, kiedy wszystko było inaczej, fajniej, lepiej, piękniej...

- Cholera!

Gwałtownie wypoziomował talerzyk.

- Pal licho tych na dole, ale by mi się ciasto zmarnowało - jęknął i pro forma cofnął się niemal pod samą ścianę. - I jak, smaczne?

- Tak.

- Mówiłem - roześmiał się. - Będziecie też wracać przez Warszawę?

Lorinaitis milczał przez dłuższą chwilę. Po prawdzie nie wiedział. Nie interesował się powrotem, bo on wydawał się być jeszcze tak daleko. Przed wyjazdem jego myśli dźwięczały jedynie wizją zatrzymania się w Warszawie. I to dźwięczały w iście kakofoniczny sposób, nabrzmiałe sprzecznymi uczuciami. To chciał się tu zatrzymać, to nie. To wolał zostać z Bragińskim, to oddalić się jak najszybciej i jak najdalej. Gdy nie myślał o niczym konkretnym, jego własna podświadomość nakazywała mu układać różne scenariusze tego, co powie i zrobi, a jeden głupszy od drugiego. A wszystkie i tak tylko po to, by denerwował się bardziej, bo koniec końców żaden się nie przydał. Niemniej wobec tego wszystkiego powrót był niczym socjalizm. Majaczył niemrawo na odległym horyzoncie i trudno było o nim myśleć w kategoriach bliższych. Jak będziemy wracać? Tędy? Może przez Pragę, Iwan coś wspominał… Minuty sączyły się jedna za drugą wraz z zachodzącym słońcem. Bloki kładły się długimi cieniami na ziemi, a jego podświadomość dziwiła się, że Łukasiewicz jeszcze nie zaczął go ponaglać. Że nie zmienił tematu. Że w milczeniu je ciasto i popija je herbatą.

- Nie wiem - odezwał się i sam wziął kolejny kęs. Jakiś taki odruch, wymówka, aby nic więcej nie dodawać.

- Hymmm. Szkoda. Można by się było znów spotkać, bo ten dzień totalnie za szybko mija. Wiesz co?

- Ymm?

- Jak się dowiedziałem, że tu będziesz, to sobie myślałem, co ci powiem, gdzie cię zabiorę, co opowiem, a… - westchnął i upił herbaty. - A finalnie to wszystko było o kant dupy rozbił, bo jak przyszło co do czego, to jakoś rzeczy działy się same i w ogóle. Wiem, że to było głupie. Ech. Ale tak jakoś.

Wpakował sobie do ust duży kawałek ciasta i to jakby stanowiło finalną kropkę. Głupków dwóch - szepnęło coś w głowie Lorinaitisa, ale nie powiedział tego na głos. Westchnął tylko i wygodniej usiadł na parapecie. Chyba zaczynał to akceptować.

W oknach na wprost zapaliło się światło i na tle firanek poczęły przesuwać się cienie.

- Kłócą się - Łukasiewicz westchnął i skrzywił się. - Witamy w raju i… ała! Co za paskudna baba!

Lorinaitis spojrzał na niego gdzieś miedzy gryzem a łykiem.

- No komarzyca - sprostował Łukasiewicz, a Lorinaitis odruchowo odetchnął. - Chodź do środka, bo nas zjedzą. Albo mnie zjedzą. Ciebie nigdy tak nie żarły, widać nie wiedzą co dobre - parsknął śmiechem.

Łukasiewicz przepuścił go i wstawił w otwarte drzwi przybitą do kilku listewek firankę, w sposób ostateczny odgradzając ich od krwiożerczych bestii, jakie się w tym roku wylęgły nad Wisłą.

- Spocznijcie dobry człowieku - rzekł Łukasiewicz i nieelegancko zwalił się na kanapę.

Lorinaitis zawahał się na moment, czy też wybrać kanapę, czy może fotel, ale nim sam podjął jakąkolwiek decyzję został brutalnie pociągnięty za ramię i sprowadzony na miejsce tuż koło Łukasiewicza. Włączony gdzieś po drodze telewizor zagrał na inną nutę i Łukasiewicz rzucił się w jego stronę, omal nie wbijając Lorinaitisowi łokcia w żołądek. Zawinął się wokół fotela i padł na kolana przed drewnianym pudłem. Podgłośnił akurat, gdy z ekranu zniknął tytuł „Kronika filmowa”.

- No to teraz czas na radosną indoktrynację - stwierdził konspiracyjnym szeptem Łukasiewicz i idąc tyłem, aby broń Boże czegoś nie przegapić, wrócił na kanapę. Oczywiście się o nią potknął i gdyby go Lorinaitis nie złapał, to skończyłoby się źle dla nich obojga.

- Indoktrynację?

- Yhym.

Łukasiewicz umościł się po części koło niego, a po części na nim.

- Będą nas przekonywać, że żyjemy w raju. No przynajmniej mnie, bo to produkcja krajowa i o PRLu, chociaż NRD, PRL czy SSRy, to naprawdę nie taka wielka różnica w takich programach, bo to nie tyle chodzi o to jak jest naprawdę, a jak „jest oficjalnie”. Wszyscy bowiem żyjemy w komunizmie i zmierzamy do majaczącego na horyzoncie socjalizmu. Tylko właśnie wpadliśmy na mieliznę zwaną alkoholizmem, ech. Szkoda, że nie zostajesz na dłużej, bo moglibyśmy się czegoś napić, a tak to kicha, bo cię odwieźć muszę. Ale teraz ciii. Słuchamy!

Na ekranie zagościł tłumek robotników czytających zakładową gazetkę. Lektor z lekką emfazą zaczął odczytywać wierszyk: jestem osłem co się zowie, piję wódkę na budowie. Łukasiewicz parsknął śmiechem.

- Ale się wpasowali. Kocham, normalnie kocham te wierszyki - powiedział ocierając łzy. - Kiedyś pomagałem takie układać…

Widać było, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale się powstrzymuje, żeby nie zagłuszać. Na ekranie pokazano dzieci z rodzin alkoholików. Czy na pewno z nich były, tego się nie dało określić, ale ktoś zadbał o odpowiedni ładunek emocjonalny. Kątem oka Lorinaitis widział, jak Łukasiewicz zsunął ze stóp laczki i podciągnął kolana pod brodę.

Czy chcesz skazać swoje dziecko…? - zapytał lektor i na ekranie pokazało się remedium. Pojawili się lekarze i wizja pomocy alkoholikom. W końcu produktywność takiego alkoholika była niższa od niepijącego, prawda?

Dwie minuty później było po wszystkim. Mogli się czuć mądrzejsi o wiedzę na temat tego, czemu nie należy pić.

- Te wierszyki mnie dobijają - Łukasiewicz wrócił do przerwanego wątku. - Już nie pamiętam na jaką okazję to układaliśmy, ale chodziło chyba o zużycie papieru w urzędzie. Dobrze, że główny zampolit akurat miał grypę i liczył się jedynie efekt, a nie proces dojścia do niego. Alina… Chyba Alina siedziała ze słownikami wypożyczonymi z pobliskiej biblioteki i szukała słów pasujących do wizji moich i Andrzeja. A wierz mi, byliśmy kreatywni. Takie bzdury nam wychodziły, że od śmiechu mnie potem brzuch bolał, ale jakoś zdążyliśmy. Potem córki Aliny to nam wycinały w zamian za ołówki z ostatniego przydziału. Nawet jakąś pochwałę dostaliśmy i jakąś jubileuszową gazetkę nam przydzielili do robienia. I nie pytaj, co ja tam w ogóle robiłem. Władza uważa, że ręce narodu, czy raczej Narodu też się marnować nie powinny. Kurs tu, kurs tam i coś mi do roboty znaleźli. Na wczoraj i dziś mam, ekhem, chorobowe. I się tak nie krzyw, poszło górą i w ogóle. Co prawda, chyba myśleli, że będę towarzyszył towarzyszowi Bragińskiemu, ale… - teatralnie zawiesił głos i westchnął.

- Te wierszyki nie są głupie. Hasła z plakatów też nie - Lorinaitis odezwał się. Wzroku utkwił w wiszącym pod sufitem żyrandolu z metalu udającego jakieś dalekie pokrewieństwo do starego złota. Klasyczny Ludwik Słońce w wersji oświetleniowej.

- Hę?

- To nie to, że są fajne, bo nie są - zaczął się usprawiedliwiać, słysząc nutę zwątpienia w mruknięciu Łukasiewicza. - Nie o to mi chodziło! - jęknął. - Główna myśl jest zwykle słuszna. No tu była, czasami to może nie, ale… Wiesz, o co mi chodzi!

- Pojęcia nie mam.

- Nie udawaj!

- Że niby ja? - uniósł się niewinnością.

- Feliks!

- Taaaak?

- Wiesz, co miałem na myśli…

- Ech, no wiem. Ale mnie chodziło o jakość tych wierszyków. Wiesz, rymy z Częstochowy i ten cały patos. Chłopie dbaj o czystość jaj. Dbaj o zdrowie - tęp muchy. Albo to, co w reklamach dają. Ludzie! Ja was proszę - jedzcie mekintosze - roześmiał się.

- Czystość jaj? - Lorinaitis zwątpił.

- No kurzych - zachichotał Łukasiewicz. - Dobra, to było dwuznacznie zabawne, ale nie wiem, czy tego, no... zamierzone. Wiesz.

- Wiem… - roześmiał się, a Łukasiewicz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Ale te gazetowe hasła i te z plakatów. To takie suche. Było takie słowo… - zamyślił się, wyraźnie szukając czegoś, co miał na końcu języka. - Drętwe! Takie bla, bla, bla. No przynajmniej dla mnie. Toris, nie wydaje ci się, że ten świat był kiedyś totalnie bardziej kolorowy?

- Był - westchnął. - Oj, był i bardziej kolorowy i jaśniejszy.

- Ta, a teraz żyjemy pod czterdziestką, a nie sześćdziesiątką.

- Co?

Drogi, jakimi wędrowały skojarzenia Łukasiewicza wciąż mu chwilami umykały.

- No moce żarówek.

Słońce socjalizmu jest jak żarówka czterdziestowatowa przy sześćdziesiątce normalności - przetłumaczył sam sobie. To porównanie w pewnym stopniu nie miało sensu, ale też było sensowne - absurd, pomyślał i zreflektował się, że w końcu żyje w absurdzie, więc nie powinien się dziwić. Co nie znaczyło, że przestał.

Za oknem zapadła noc, pod blokiem ucichło, na górze ktoś chodził z lewa na prawo i z prawa na lewo w butach spokrewnionych z chodakami. Za ścianą grało radio i próbowało wygrać z ich telewizorem. Łukasiewiczowi nie chciało się wstawać, aby go wyłączyć czy zrobić z nim cokolwiek innego, a Lorinaitis nie bardzo nawet miał możliwość, bo blondyn nadal nieco ograniczał jego ruchy. Świadomość, że i tak trzeba będzie niebawem wstać i pojechać do hotelu sprawiała, że jakiekolwiek wstawanie w międzyczasie chciało się zredukować do minimum. Blondyn trochę przysypiał półleżąc na Lorinaitisie. Ten nie wydawał się być tym faktem tak zbulwersowany, zaniepokojony i partia wie, co jeszcze, niż rano chwyceniem go za ręce. Jego myśli snuły się od niczego do niczego... Zachichotał.

Łukasiewicz gwałtownie poderwał się i spojrzał na niego.

- O czymkolwiek pomyślałeś, chcę to wiedzieć - zażądał. - Jeśli nawet ty się roześmiałeś, to -

- Raivis mi to opowiadał - przerwał blondynowi. - Wiesz, jak wyglądają godła poszczególnych republik?

- No nie na pamięć. Generalnie, to jest ich sporo i na jedno kopyto. Ale ogólnie, to wianuszek z kłosów, wstęga, cytacik z Marksa i wschodzące słońce socjalizmu.

- Dokładnie. Ale są różnice. Ja przeforsowałem drugi wieniec, dębowy. Eduard połowę ma z sosny. Karelo-fińska ma taki leśny widoczek z rzeką. A Raivis przeforsował tam fale Bałtyku, uzasadniając to tym, jak ważne dla niego jest to morze. I ponoć niektórzy, jak partia nie słucha, mówią, że to słońce tam wcale nie oznacza wschodu socjalizmu.

Łukasiewicz zmarszczył brwi, jakby próbował zgadnąć, do czego to wszystko zmierza. Lorinaitis uśmiechnął się.

- Słońce wyglądające zza horyzontu nad Bałtykiem widać od niego tylko wtedy, gdy zachodzi.

Łukasiewicz zakrztusił się własnym śmiechem. Z jednej strony strasznie mu się śmiać chciało, tak pełną piersią. Z drugiej było już późno, nie należało zbytnio hałasować, bo jeszcze by się ktoś przyczepił. Sąsiad po prostu uwielbiał znajdować preteksty, aby walić upominająco w rury. Lorinaitis jedynie się uśmiechał. Wciąż bał się to powiedzieć głośno i wątpił, żeby miało się to kiedykolwiek zmienić, ale cieszył się, że tu przyjechał. Nawet wizja Bragińskiego w hotelu wydawała się jakaś łatwiejsza do zniesienia.



Przypisy historyczno-wszelakie:

- „Nie tylko suknia zdobi człowieka, ale... i ładne zęby.” - slogan autentyczny, nie wiem jednak z którego roku. Pozwoliłam sobie go jednak wykorzystać, bo dobrze ilustruje jak porywające były ówczesne hasła reklamowe.

- Matki Boskie Naokienne - folklor żywy po dzień dzisiejszy i to w sumie nie tylko u nas. Matki Boskie naszybne, naasfaltowe, natackowe, wewnątrzmózgowe... multum tego jest. >.>

- W roku 1968 podniesione zostały ceny kawy ze względu na to, że była ona towarem importowanym.

- Czarne telefony - pierwsze aparaty telefoniczne produkowano w kolorze czarnym i wykształciło się takie przekonanie, że aparat musi być czarny. Inne są takie niepoważne. Z czasem się jednak przyjęły. Sama miałam kremowy, nadal mam w sumie. Zaś chodzenie po sąsiadach żeby zadzwonić też było normą, bo o telefon łatwo nie było. Z życia własnego pamiętam, że czasami się ganiało do sąsiada, żeby mu powiedzieć, że ktoś do niego dzwoni - akurat mieliśmy w mieszkaniu jedyny telefon na całej naszej klatce schodowej i chyba też sąsiedniej (sumarycznie koło 20 mieszkań).

- Polityka - artykuł o dezodorantach - naprawdę cos takiego było, ale tu znowu nie wiem z którego to roku, niemniej motyw z współczesnego punktu widzenia piękny, więc pozwoliłam sobie umieścić.

- Garbuska - oficjalnie zwana Warszawą, jeden z wytworów motoryzacyjnych PRLu. Produkowany w Żeraniu do 1973 roku. Potem zastąpił ją Kapelusz - Fiat 125p.

- Škoda Octavia - konkurentka Syrenki zza południowej granicy. Naprawdę ładne auto było. http://cs.wikipedia.org/wiki/%C5%A0koda_Octavia_%281959%29

- Syrena - jeden z czołowych wytworów FSO, do modelu 104 z charakterystycznymi drzwiami otwierającymi się pod wiatr - na motyla, mówiąc po polsku zawiasy były nie od strony przodu auta, a od tyłu. Pierwsze modele wykonywano nawet nie z metalu, a poprzez obciągnięcie drewnianej konstrukcji materiałem skóropodobnym. Powód ten sam, co użycie duroplastu w Trabantach. Zdarzyło się nawet w polskiej motoryzacji auto z płyt pilśniowych, ale była to produkcja własna z województwa opolskiego, o której wieść w świat poszła dzięki kronice filmowej. A Syrena sama osiągi miała podobne do Trabiego... za to Fiat 125p miał duuuuże szanse objechać ich oboje i przy okazji Wartburga. Nadal można ją spotkać na drogach. A! Swego czasu model Sport uznany w Europie Zachodniej za najładniejsze autko zza żelaznej kurtyny, ha!

- Protest studentów w Warszawie - studenci zabarykadowali się na Politechnice Warszawskiej w marcu 1968, wielu w następstwie tego zostało wyrzuconych z uczelni. Więcej chociażby tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Marzec_1968

- PKiN w Rydze - mniejszy (o połowę licząc po ilości kondygnacji - 21 do 42) brat warszawskiego PKiN również zaprojektowany przez Lwa Rudniewa. Do obejrzenia chociażby tutaj: http://lv.wikipedia.org/wiki/Zin%C4%81t%C5%86u_akad%C4%93mijas_augstceltne

- Topografia Warszawy - niestety najstarsza mapa Warszawy, jaką dysponuję pochodzi z lat osiemdziesiątych, a poszukiwania w sieci nie dały owoców. Mam nadzieję, że nazwy ulic się w tym okresie nie pozmieniały.

- Wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego na tereny Czechosłowacji w lipcu 1968 i koniec tak zwanej praskiej wiosny - okresu politycznej liberalizacji na teranie Czechosłowacji. W ataku udział wzięły wojska ZSRR, PRL, NRD, węgierskie i bułgarskie. Szacuje się, ze zginęło wówczas około 200 osób.

Stosunek ludności do tej interwencji najlepiej chyba opisuje dowcip z tamtego okresu:

Czterej pancerni jadą do Czechosłowacji "na interwencję", ale na granicy Szarik wyskakuje z czołgu i nie chce wskoczyć z powrotem. Cała załoga próbuje go przekonać. W końcu zdenerwowany pies odpowiada:

- czego wy ode mnie chcecie? Przecież ja pies jestem, a nie świnia!

- KC - Komitet Centralny, a w pełnej wersji to nawet Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (KC PZPR). Był to organ kierowniczy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR) w latach 1948-90. Sprawował najwyższą władzę PZPR między zjazdami, kierując całokształtem pracy partii.

- Defenestracje praskie - jedna miała miejsce w 1419 druga w 1618. Słowo defenestracja oznacza wyrzucenie kogoś przez okno. Za pierwszym razem polecieli z okna ratusza praskiego rajcy katoliccy w liczbie siedmiu, za drugim z okna Zamku Królewskiego na Hradczanach wyrzucono dwóch cesarskich namiestników i ich sekretarza.

- Książki skarg i zażaleń - niby żywe do dziś, ale w kapitalizmie klient jest bardziej u władzy, więc i ich użyteczność spadła. Co innego w PRL-u. Można znaleźć sporo ciekawych wpisów z tych książek. Że zacytuje jeden znaleziony w książce o PRL-u:

„Jeżeli chodzi o rosół, należy stwierdzić, że zawartość soli w tej potrawie przekracza przyjęte przez konsumentów normy. Ponadto należy dodać, że umakaronowienie rosołu było zbyt wysokie”

- Katastrofa w Silesii - katastrofa w kopalni węgla kamiennego „Silesia” jaka miała miejsce 28 czerwca 1974 roku. Zginęło wtedy ponad 30 górników.

- Jarskie poniedziałki w PRL-u wynikały z zarządzenia ministra handlu wewnętrznego z dnia 31 lipca 1959 roku. Zakazywało ono handlu i konsumpcji pewnych towarów, tj mięsa w pewne dni tygodnia i wynikało z trudności z zaopatrzeniem. W restauracjach i stołówkach podawano w poniedziałki tylko dania jarskie, w sklepach sprzedawano smalec, podroby i kaszankę.

- Trybuna Ludu - Trybuna Ludu - gazeta codzienna wydawana w PRL. Zaczęto ją wydawać w roku 1948 jako oficjalny organ prasowy KC PZPR (patrz przypisy do poprzedniej części). W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, kiedy w PRL-u papier toaletowy potrafił być towarem luksusowym osiągała nakład do 1,2 miliona egzemplarzy (można więc się domyślić do czego więc również mogła Trybuna służyć).

Do zadań "Trybuny Ludu" należało:

* prezentowanie stanowiska PZPR wobec wydarzeń w kraju i sytuacji międzynarodowej,

* publikacja materiałów partyjnych i przemówień,

* wspieranie działań PZPR w sprawach gospodarczych (np. Plan 6-letni, kolektywizacja wsi),

* inicjowanie kampanii skierowanych przeciwko wrogom ludu czyli Kościołowi katolickiemu, imperializmowi, reakcji i wrogowi klasowemu,

* informowanie o zmianach personalnych w partii oraz komentowanie jej polityki.

- PKiN i samobójcy - pierwszy z tarasu PKiN-u w Warszawie skoczył francuski turysta w 1965 roku, po nim skoczyło jeszcze 7 polaków. Po tych wypadkach taras okratowano. Zaś wcześniej, w czasie budowy, zginęło jeszcze 16 rosyjskich robotników.

- MO - Milicja Obywatelska - oficjalna nazwa policji w Polsce w latach 1944-1990. Chyba jeszcze częstszy temat żartów niż obecna Policja. O inteligencji funkcjonariuszy MO dowcipy te miały raczej marne zadanie.

- Mistrzostwa Świata w Piłce nożnej w RFN - rozegrane w 1974 roku. Zwyciężyli gospodarze - Republika Federalna Niemiec, drugie miejsce wywalczyli Holendrzy. Polska Rzeczpospolita Ludowa uplasowała się na miejscu trzecim po skopaniu Brazylijczyków 1:0.

- „Potop” Jerzego Hoffmana - ekranizacja drugiej części sienkiewiczowskiej trylogii realizowana w latach 1973 - 1974; nominowana w 1974 do Oscara

- Edward Gierek - I sekretarz KC PZPR w latach 1970 - 1980. T zw. "gierkowska dekada", czyli okres sprawowania przez Edwarda Gierka władzy w latach 1970-1980, charakteryzował się w pierwszej połowie dynamicznym rozwojem gospodarczym PRL (kosztem znacznego zadłużenia Polski w krajach zachodnich), aby w drugiej połowie zakończyć się wieloaspektowym kryzysem gospodarczym, który w efekcie doprowadził do upadku jego rządów oraz w dalszej perspektywie do upadku systemu komunistycznego w Polsce.

Wykorzystana w tekście rymowanka przeżyła okres jego urzędowania o całe lata... nawet w latach dziewięćdziesiątych ciągle się to mówiło, choć dziećmi będąc nie mieliśmy pojęcia co to za Gierek xD

- W „najweselszym baraku” obozu komunistycznego - jakim ponoć była Polska Rzeczpospolita Ludowa - pędzenie własnego alkoholu miał dwa cele. Po pierwsze można go było pić, po drugie władza zabraniała tego robić, więc robiło się to, aby zagrać władzy na nosie.

- Kronika Filmowa - cotygodniowy magazyn filmowy, długości około 10 minut, poprzedzający projekcję filmu w kinach, będący narzędziem propagandy w czasach stalinowskich. No właśnie, była w kinach nie telewizji, telewizory to zresztą inny kwiatek tamtego okresu... Po drugie przedstawiona tutaj pochodzi z lat pięćdziesiątych, czyli ma już tak 20 lat w kontekście tekstu. Pasowała mi i pozwoliłam sobie naciągnąć fakty.

- Godła republik związkowych ZSRR - wszystkie godła republik związkowych nawiązywały do godła ZSRR i zawierały kilka podobnych elementów:

- otoczone były wieńcami zbóż (czasami wieniec był podwójny: Litewska SRR - zbożowy i dębowy, lub pół było zbożowe, a pół inne; np. sosnowe - Estońska SRR);

- u góry pomiędzy gałązkami wieńca znajdowała się czerwona pięcioramienna gwiazda, oznaczająca zwycięstwo komunizmu we wszystkich pięciu częściach świata;

- u dołu wieńca na wstędze widniała nazwa republiki w rodzimym jej języku;

- kawałki wstęgi oplatające wieniec zawierały hasło „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” w języku rodzimym republice i rosyjskim;

- wewnątrz wieńca znajdował się złoty sierp i młot oraz wschodzące słońce oznaczające nowy początek, wschód nowej epoki.

Ponadto niektóre republiki miały w godłach coś charakterystycznego dla siebie. Karelo - Fińska SRR widoczek górski, Azerbejdżańska SRR szyb naftowy, a Łotewska SRR właśnie ów fale Bałtyku... http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/1/1f/COA_Latvian_SSR.png a o łotewskim godle z tamtego okresu można poczytać też tu: http://pl.wikipedia.org/wiki/God%C5%82o_%C5%81otewskiej_SRR

Z ciekawostek obecne godło Białorusi niewiele różni się od godła Białoruskiej SRR.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Meanness : 2009-09-18 20:29:22

    Widzę, że jesteś bardzo mądra^^ Te wszystkie szczegóły są wspaniałe. Określenie psychologii tamtych czasów, te slogany i inne. Jest to bardzo ciekawe^^ Mogłabyś nauczyć mnie kiedyś o tym wszystkim? Mnie wtedy niestety jeszcze nie było. Byłabym wdzięczna za napisanie większej liczby takich wspaniałych opowiadań^^

  • Skomentuj