Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Stephenie Meyer: Księżyc w nowiu - recenzja

Autor:Easnadh
Korekta:IKa
Kategorie:Książka, Recenzja
Dodany:2009-11-22 17:34:06
Aktualizowany:2009-11-22 20:02:06

Dodaj do: Wykop Wykop.pl


Ilustracja do artykułu

Tytuł: Księżyc w nowiu

Autor: Stephenie Meyer

Tłumaczenie: Joanna Urban

Data wydania polskiego: październik 2007

Wymiary: 130 mm x 205 mm

Liczba stron: 480

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie


Nierad mu jestem, zagrożenie dla nas

Stanowi obłęd jego rozpasany.

Hamlet w przekładzie Macieja Słomczyńskiego, Akt III, Scena III


Tom pierwszy sagi Zmierzchu zakończył się happy endem. Zły wampir pokonany, Bella i Edward są razem, on obiecuje, że nigdy jej nie opuści i całuje ją w szyję (szkoda, że jej przy tym nie ugryzł). Sielanka ta długo jednak nie trwa. Na początku drugiego tomu mamy okazję poznać straszliwy i przerażający (oraz, według głównej bohaterki, proroczy) sen Belli. Dziewczyna spotyka w nim swoją babcię. Po chwili pojawia się Edward i obejmuje ukochaną. I wtedy Bella spostrzega, że naprzeciw siebie widzi nie babcię, lecz swoje własne odbicie za lat kilkadziesiąt. Edward w lustrze się nie odbija, ale i tak wszyscy wiemy, że nadal jest piękny, młody, blady i się świeci. Przerażona dziewczyna budzi się i dociera do niej okrutna prawda: z czasem się zestarzeje, a wtedy „na wieki siedemnastoletni” Edward być może się od niej odwróci (bo stare i łykowate mięso jest twarde i niesmaczne). Sytuacja jest tym gorsza, że akurat tego dnia w jakimś pokrętnym i wypaczonym sensie Bella faktycznie staje się starsza od ukochanego - mamy bowiem trzynasty września, dzień jej osiemnastych urodzin. O okrutny losie! Dalej jest już tylko gorzej, bo uparte wampiry zawzięły się, żeby świętować jej urodziny, co dziewczynie jest wyraźnie nie w smak (fałszywa skromność?). Dlatego też przez następne trzydzieści stron musimy przedzierać się przez dość irytujące i powtarzane w kółko krygowanie się: „Żadnych urodzin!”, „Żadnych prezentów!”, „Żadnego świętowania!”. W końcu jednak Edwardowi udaje się zawlec ukochaną do swojego domu, gdzie mimo wszystko urządzono dla niej przyjęcie. Wszystkie wampiry się cieszą i w ogóle jest nastrojowo, ale nagle przydarza się Nieszczęście przez duże „N”. Rozpakowując prezent Bella lekko zacina się w palec. Wciąż nie do końca „wegetariański” Jasper rzuca się w jej stronę, Edward rzuca się do przodu, odpychając dziewczynę, odrzucona w bok Bella przejeżdża przez stół rozcinając sobie rękę, Jasper zderza się z „bratem”, warczy i kłapie zębami, Emmet się na niego rzuca i przytrzymuje… Istne pandemonium. (Zastanawiam się, czy nie pominęłam jakiegoś innego istotnego rzucania… Chyba nie, to najważniejsze będzie za chwilę.) No, ale na miejscu był Carlisle, załatał dziewczynę i przez kolejne trzydzieści stron wszystko niby jest w porządku, tylko że Edward jest jakby nieco bardziej chłodny niż normalnie. Ci, którzy potrafią kojarzyć fakty, słusznie się domyślają. Edzio wraca do swojej starej śpiewki pt. „A bo ty nie jesteś ze mną bezpieczna, nie, nie, oj nieee…”. Po czym bierze Bellę na spacer do lasu, gdzie oznajmia jej, że Cullenowie się wyprowadzili, a on przyszedł się tylko pożegnać. Po czym ją rzuca. Metaforycznie. Znaczy się - zrywa z nią. I znika. A Bella idzie półprzytomna i załamana w głąb lasu, po jakimś czasie potyka się i leży. I leży. I leży. W końcu Charlie i inni ją znajdują, ale nie jest to już ta sama Bella, tylko Bella-zombie. Metaforycznie. A potem mamy kilka pustych kartek, żeby było bardziej klimatycznie. Nie ma Edwarda, a księżyc jest w nowiu. Niebo jest ciemne i nieprzeniknione. I puste.

Stephenie Meyer pisząc kolejne części swojej powieści podobno inspirowała się różnymi książkami z klasyki literatury angielskiej. Przykładowo Zmierzch zawiera odniesienia do Dumy i uprzedzenia i Dziwnych losów Jane Eyre, a Księżyc w nowiu do Romea i Julii. Jako że wszystkie wyżej wymienione tytuły znam, pozwolę sobie na dygresję. Zastanawiam się bowiem czy, jeśli chodzi o wyżej wymienione dzieła, autorka nie przeczytała tylko tytułów, ewentualnie nie przekartkowała książek w poszukiwaniu obrazków. Jane Eyre znam na pamięć i naprawdę nie mogę sobie przypomnieć jakiegokolwiek elementu z tej powieści, który występowałby również u pani Meyer. Cóż, na upartego, jak stopę do za ciasnego buta, da się tu wcisnąć postać St. Johna, który tak jak Edward ma wygląd greckiego boga i jest równie chłodny i nieprzystępny, nie ma w sobie jakiegokolwiek żaru (z tym, że u Charlotty Brontë taka kreacja postaci ma sens - dość przewrotny, zważywszy, że postać ową stworzyła córka pastora). Dziwne losy Jane Eyre to bardzo dobrze napisana książka, z inteligentną i całkiem zwyczajną, ale przez to nietypową bohaterką główną oraz głównym bohaterem z krwi i kości, z ogniem w żyłach i żywą inteligencją w głowie - aż żal, jak tytułem tym pomiata się w czymś takim jak Zmierzch. Powieści Jane Austen uwielbiam, a też jakimś dziwnym trafem nie dostrzegłam podobieństwa. Być może dlatego, że w Dumie i uprzedzeniu nieporozumienia pomiędzy głównymi bohaterami wynikały po trosze z ich charakterów, ale głównie ze sposobów, w jakich byli wychowywani (i na to właśnie prawdopodobnie chciała zwrócić uwagę Austen), nie zaś z powodu permanentnego zespołu napięcia przedmiesiączkowego (Edward) i chorej, obłędnej obsesji (Bella). Jeśli chodzi o podobieństwo, to najlepiej udało się Stephenie Meyer z Romeem i Julią, ale to nawet półgłówek by zauważył, jako że autorka zastosowała tym razem metodę łopatologiczności, co rusz odwołując się do oryginału. Tyle że jak dla mnie nie był to najszczęśliwszy wybór, nigdy bowiem nie mogłam patrzeć na tę tragedię inaczej, niż jak na rozdmuchaną, patetyczna historyjkę o dwójce gówniarzy, którzy mają nie po kolei w głowie. O wiele lepiej byłoby, gdyby Meyer za temat inspiracji wzięła sobie Hamleta - sztukę, w której na końcu wszyscy zabijają się nawzajem, a potem pojawia się jedna rozsądna, trzeźwo myśląca osoba i sprząta cały ten bałagan: zakopuje trupy w ogródku, zatrute ostrza wsadza do stojaka na parasole, a szczury załatwia zwykłą trutką. I tym sposobem saga Zmierzchu zakończyłaby się na drugim tomie (ha, ale sprytnie to wymyśliłam!).

No dobrze, tom drugi opisuje więc Tragedię. Dużą Tragedię. Mamy Romea i Julię… tfu!, Edwarda i Bellę. Czy też raczej Bellę bez Edwarda. I na tym głównie opiera się fabuła Księżyca w nowiu. Po odejściu ukochanego Bella zamienia się w zombie. Metaforycznie, znaczy - duchowo. Od czasu do czasu zamruga, od święta machnie lewą ręką, ale w zasadzie to wszystko, na co ją stać. Cały czas bowiem doskwiera jej wielka, niewidzialna rana w piersi, nocami dręczą koszmary i ogólnie życie jest męką. No tak, ale skoro nie ma Edwarda, dlaczego na tylnej stronie okładki wciąż stoi napisane, że jest to romans? Otóż - pojawia się drugi amant. Znamy go już z poprzedniego tomu - to Jacob Black, ale jakże odmieniony! Wyrośnięty, bardziej umięśniony, silny, męski i dosłownie gorący, czyli - ach! - jakże w tym nowym wcieleniu pociągający, zwłaszcza. że dalej zachowuje swój optymistyczny stosunek do życia, co dla Belli-zombie może okazać się zbawienne. Poza tym pani Meyer powtarza szablon z tomu pierwszego - przez większość czasu nic się właściwie nie dzieje, dopiero gdzieś tak od dwóch trzecich książki akcja idzie do przodu. Nie dość jednak, że dzieje się to całkowicie nagle i bez sensu, jakby na siłę, to na dodatek wszystko to jest związane z bardzo idiotyczną (a po części i zabawną) sprawą. A mianowicie - wampirzą (a zwłaszcza Edwardową) umiejętnością świecenia w promieniach słońca. I powiem jedno - naprawdę nie mogę się doczekać tej sceny w filmie, będzie fazowo.

Wiemy już, że fabuła pełza w mule gdzieś na dnie głębokiego, praktycznie wyschniętego stawu, a jak tym razem ma się sprawa z bohaterami? Moim zdaniem - gorzej niż w tomie pierwszym. Bella najpierw jest zombie, potem dostaje świra i zaczyna słyszeć głosy, a przy tym przez cały czas zachowuje się jak niesłychanie egocentryczna księżniczka na ziarnku grochu. Edward dalej ma permanentny PMS: w jednej chwili jest zimnym (no przecież nie napiszę, że gorącym…) amantem, aby za moment strzelić focha i zniknąć, potem z kolei zaczyna się dołować, następnie warczeć, aby w końcu wrócić do fazy początkowej. Stephenie Meyer udało się nawet zepsuć jedyną w miarę normalną i sympatyczną postać w całej książce - Jacoba Blacka - a wszystko chyba tylko po to, by urzeczywistnić swoją kolejną chorą erotyczną fantazję. Postaci poboczne zostały natomiast zepchnięte na dalszy, bardzo, bardzo daleki plan. Charlie wędkuje, ogląda mecz, łowi ryby, ogląda mecz, wędkuje i czasem wrzeszczy. Rola Billy’ego polega na tym, że nie może dojechać na wózku w pewne miejsca, a poza tym prowadzi chamskie rozmowy telefoniczne. Jeśli chodzi o znajomych Belli ze szkoły, to tym razem mamy okazję tylko od czasu do czasu natknąć się na ich imiona, wyliczone w rządku, jednym ciągiem (zabieg służący chyba temu, żeby czytelnicy nie pomyśleli, że w Forks mieszkają cztery osoby na krzyż). A jeśli któremuś z nich uda się coś powiedzieć lub zrobić, jest to tak szablonowe i drewniane, że aż żal czytać. Pod koniec książki mamy okazję poznać grupę zamieszkałych we Włoszech bardzo niebezpiecznych wampirów, z pewnością nie „wegetarianów”. W zamierzeniu autorki pewnie miały być one potężne, niemalże wszechmocne oraz dodatkowo dekadencko znudzone i bezczelne. Ups, nie wyszło. Jak dla mnie wyglądały one bardziej na bandę egoistycznych, rozpieszczonych, obrzydliwych chamideł. Na scenie literackiej pani Meyer w oczywisty sposób przegrywa nie tylko z Szekspirem, Charlottą Brontë i Jane Austen, ale też, jak się okazuje, z Anne Rice (co jest tym bardziej przerażające, że czytając książki tej ostatniej też daleka byłam od zachwytu).

O „talencie” Stephenie Meyer wypowiadałam się już przy okazji pisania recenzji Zmierzchu. Po lekturze Księżyca w nowiu naszła mnie refleksja: jeśli koniecznie chciała gdzieś opisać swoje podświadomie w niej tkwiące marzenia erotyczne i wyrzucić z siebie gnębiące ją frustracje (dzięki ci, Zygmuncie Freudzie, za wytłumaczenie tych mechanizmów, inaczej niepojęte byłyby dla mnie okoliczności powstania tej książki), to mogła sobie założyć pamiętnik, ewentualnie bloga. I wszyscy byliby szczęśliwsi. Ale nie o tym chciałam w tym akapicie napisać. Nie miałam okazji (i mieć nie będę) zapoznania się z oryginałem, jednak tym razem naprawdę zastanowiły mnie pewne dziwactwa w polskim tekście, tak wyraźne, że je zauważyłam, mimo iż wcale nie szukałam. Pozwolę sobie przytoczyć dwa przykłady. W pewnym momencie opisane jest, jak to Jacob „przebierał nerwowo z nogi na nogę”. Podczas czytania mój wzrok przebiegł po tym zdaniu, ale mózg zatrzymał się i zastanowił. I miał rację. Otóż nie ma w języku polskim takiego frazeologizmu jak „przebierać z nogi na nogę”. Jest albo „przebierać nogami”, albo „przestępować z nogi na nogę”. Nie wystarczy ortograficzna i interpunkcyjna poprawność, mieszanie związków frazeologicznych też jest błędem. Najbardziej zabawnym i rozbrajającym potknięciem była jednak scenka z rozdziału piątego, kiedy do sklepu Newtonów przychodzi dwóch brudnych turystów, zapalonych piechurów, zapewne ludzi prostych i ze wsi, wypisz wymaluj - traperzy z Gór Skalistych, tylko im czapek z szopa brak. Rozmawiają oni o dużych niedźwiedziach i pada takie zdanie: „Te pana grizzly to pewnikiem tylko młode”. Pewnikiem? O bogowie moi, tak nieudolnej próby stylizacji na mowę wiejską nie widziałam od… Nigdy nie widziałam. Mieszkam na wsi i różne rzeczy słyszałam, ale tego na pewno nie. Tym bardziej, że „pewnikiem” jest całkiem poprawnym słowem, którym posługiwali się nie tylko wieśniacy, ale i szlachetne państwo, tyle że… kilka wieków temu. Jeśli tłumaczenie książek wychodzi tak koślawo, to może warto byłoby zastanowić się nad pracą w jakiejś firmie, zajmującej się tłumaczeniem tekstów technicznych? Łatwe to też nie jest, ale przynajmniej nie trzeba się literacko wysilać.

Oj, ja się rozpisałam, a zwięzłej konkluzji brak. Podsumowując: czytając Księżyc w nowiu wynudziłam się. Jestem świadoma, że pierwsze dzieła początkujących pisarzy nie zawsze są udane, dlatego być może podświadomie trochę liczyłam na jakąś poprawę w drugim tomie sagi. A tu guzik. Null. Zero. Nic. Grube tomiszcze, prawie pięćset stron niczego, nudy, chorych fantazji i wyolbrzymionych problemów miłosnych. Dalsze komentarze są chyba zbędne. A reszta jest milczeniem.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze
  • Lilith : 2010-08-03 16:51:14
    Edzio, Edzio...

    Moją znajomość z wiadomą sagą zaczęłam od pierwszej części filmu i poza w sumie zbędną akcją na końcu film przypadł mi do gustu jako spokojny obraz z sympatycznymi, nastrojowymi ujęciami - ta mgła... No i postanowiłam się zapoznać z książką. Otworzyłam ją na początku... Potem na końcu... I jeszcze raz na środku... I chyba należę do tych ludzi starej daty, dla których forma jest prawie tak ważna jak treść. Po czym prędko odłożyłam "dzieło" i poszłam poczytać coś pani Le Guin, która tak pięknie ubiera świat w słowa. Bardzo dobra recenzja, mówi właśnie o tym, co "Księżyc w Nowiu" boli najbardziej. (A Edziu w czerwonym szlafroczku wyglądał raczej żałośnie, tak swoją drogą...)

  • Dżul : 2010-07-03 22:26:04

    Ja muszę, muuuuuszę zacytować jedno zdanie z tej ksiażki,przy którym zawsze kwiczę, a które może odebrać wszelkie argumenty zwolennikom tego wyjadającego mózgi zombie, które udaje książkę:

    "Nie siedziałam na biegnącym wampirze od ponad roku, ale czułam się, jakby minął zaledwie tydzień. Najwyraźniej jest to umiejętność, której się nie zapomina, jak jazda na rowerze."

    Za błędy przepraszam, cytuję z głowy. :D

    Recenzja świetna! A ja nigdy nie będę miała dość naśmiewania się ze Zmierzchu, taka moja mała prywatna obsesja.

  • Rinsey : 2010-07-02 21:14:34
    RE: RE: Do Marty słów kilka...

    Easnadh napisał(a):

    Rinsey napisał(a):
    W artykule Iki "Księżyc w nowiu" został poddany konstruktywnej krytyce.

    Well, właściwie to recenzja jest moja, IKa ją tylko (i aż :D) betowała...

    O raju! Przepraszam po stokroć! Późno pisałam i dlatego pomyliło mi się ^^'. W takim razie to Tobie gratuluję rewelacyjnego artykułu, a Ice betowania:)

  • Easnadh : 2010-06-30 18:09:38
    RE: Do Marty słów kilka...

    Rinsey napisał(a):
    W artykule Iki "Księżyc w nowiu" został poddany konstruktywnej krytyce.

    Well, właściwie to recenzja jest moja, IKa ją tylko (i aż :D) betowała...

  • Rinsey : 2010-06-28 00:45:55
    Do Marty słów kilka...

    w pełni zgadzam się z moją przedmówczynią. W artykule Iki "Księżyc w nowiu" został poddany konstruktywnej krytyce. Sadze zostały postawione konkretne zarzuty, którym nie sposób zaprzeczyć. Każdy ma prawo do własnego zdania, ale na pewno ktoś, kto bez podania żadnych przemyślanych argumentów obraża innych, na pewno nie będzie potraktowany poważnie. Takie postępowanie jest po prostu dziecinne. I jeszcze jedno, Marto, błagam nie porównuj Harry'ego Pottera do "Zmierzchu". Sagę przeczytałam raz i mi wystarczy na całe życie, natomiast Pottera przeczytałam już z 10 razy i zabieram się do delektowania się całym cyklem po raz 11, więc tego nie da się porównać.

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze