Opowiadanie
Love 3: Wal Saracena w ryj, czyli wielki exodus mangowców - relacja
Autor: | Szaman Fetyszy |
---|---|
Redakcja: | IKa |
Kategorie: | Relacja, Konwent |
Dodany: | 2012-03-17 21:27:56 |
Aktualizowany: | 2012-07-02 13:57:56 |
Walentynki, jedni je kochają inni nienawidzą. To czas, kiedy zakochani dają zarobić kapitalistom na serduszkach i inszych prezentach, single dają zarobić kapitalistom na napojach wyskokowych, chusteczkach i daimakurach oraz... zwyczajowo we Wrocławiu odbywa się po raz trzeci już konwent o wiele mówiącej nazwie Love organizowany przez firmę MiOhi. Na wstępie zaznaczam, że na dwóch poprzednich edycjach nie byłem z przyczyn mocno niezależnych ode mnie takich jak zbiory bawełny w mojej dawnej pracy tudzież często dotykające nasze pokolenie tysiąc złotowe bezrobocie. Nie wspominając już, że zimą najzwyczajniej w świecie z domu się wychodzić człowiekowi nie chce. No, ale tym razem pomyślny układ planet sprawił, że moja epicka osoba zawitała w krainie miłości. A jakie były wrażenia? Cóż, zacznijmy od początku.
Podobno miłość przenosi góry. Tym razem z powodu ataku paladynów zmuszona została przenieść... szkołę. Na trzy dni przed konwentem. Tym samym można było zapomnieć o dużej przestrzeni, do której przyzwyczaiła nas poprzednia edycja oraz BAKA Y2K11, ponieważ nowy obiekt miał być około dwukrotnie mniejszy. Przed moimi oczami zaczęła malować się wizja obozów uchodźców rodem z Pierniconu 5, gdzie konwentowicze wkomponowywali się z karimatami wręcz w drzwi wejściowe i przyklejali karteczki „Solidaryzujemy się z Gruzją”. Trudno jednak winić organizatorów za ten stan rzeczy. Nigdy bym nie pomyślał, że pewien skecz z cosplayu na BAKA Y2K3 o tym, jak pewien znany redemptorysta przejmuje władzę nad światem, w wyniku czego manga i anime przestają istnieć może zawierać ziarnko prawdy. A sprawa była poważna, ponieważ paladyński atak na „niewiernych Saracenów” o mało co nie położył sporego konwentu, a tego nie udało się (acz mogę się mylić) nawet słynnej „Uwadze” i materiałowi o samobójczyni interesującej się mangą. Owszem, młodzi fani bez winy nie są, ale spójrzmy na sprawę trzeźwym okiem - większe ekscesy z młodzieżą w roli głównej potrafią się wydarzyć na zielonej szkole - że już o dyskotekach nie wspomnę. Koniec końców niebezpieczeństwo zostało jednak zażegnane, a impreza się odbyła.
Lokalizacja Gimnazjum nr 19 przy ul. Dembowskiego 39 była całkiem przyzwoita. Jej plusem była stosunkowo niewielka odległość od centrum oraz względna (kilka przystanków tramwajowych) bliskość dużej galerii handlowej. Minusem - acz tu wina MPK - dojazd, ponieważ w weekendowe mrozy autobusy jeździły jak chciały, a czasem nie przyjeżdżały w ogóle. Ratunkiem okazały się tramwaje, które kursowały całkiem często i były mniej zawodne. Brak było również w pobliżu znanych dyskontów, a nieliczne sklepiki zrażały cenami. Kto więc przyjechał z własnymi zapasami - zaoszczędził. Rozładowanie kolejki poszło całkiem przyzwoicie - jak na natężenie uczestników i mniej komfortowe warunki, w jakich przyszło ich obsługiwać. Identyfikator, który otrzymałem był ładny pod względem wizualnym, acz miał jeden feler - szybko schodziła z niego folia. Informator natomiast był przejrzysty i zawierał niemal wszystko co powinien, zwłaszcza solidne opisy atrakcji i telefony kontaktowe. Zabrakło jednak danych organizatorów. Niektórzy narzekali też na jego rozmiar. Ja niekoniecznie, ale moje wewnętrzne kieszenie w kurtce dżinsowej nie takie rzeczy już mieściły. Plan szkoły z przyczyn oczywistych rozdawano na osobnych kartkach. Do niego nie mam zastrzeżeń mimo że był robiony dosłownie na ostatnią chwilę - pozwalał łatwo i szybko znaleźć pożądaną salę.
A jeżeli już o salach mowa - z przyczyn oczywistych zniknęły rezerwowane sleep roomy. Ba, nawet nie rezerwowane zniknęły. Na dobrą sprawę cały conplace był jednym wielkim sleep roomem. Konwentowicze rozkładali się ze swoimi karimatami, materacami i śpiworami dosłownie wszędzie - na korytarzach, półpiętrach, salach panelowych. Wkomponowywali się nawet w schody, a co niektórzy podobno wygospodarowali miejsce w łazienkach. Takich obozów uchodźców nie widziałem od czasów Pierniconu 5. Te warunki miały jednak pewne plusy. Po pierwsze - mnóstwo ludzi nie wytrzymując ścisku na korytarzach licznie zjawiało się nawet na niszowych atrakcjach. Po drugie - taka bliskość sprzyjała nawiązywaniu przyjaźni, a może i miłości, co jak na ironię współgrało z konwencją i pomagało w jej realizacji. Sam przechodząc korytarzami widziałem niejedną młodą obściskującą się parę. Cóż, miłość nie zna granic, przynajmniej póki nie przekroczy się dwudziestki piątki, bo potem przygniata brutalna rzeczywistość. Przygniotło, czy może ścisnęło również wystawców, którzy jednak poradzili sobie z wyeksponowaniem towarów, których wybór był całkiem przyzwoity.
Sal z atrakcjami było dwanaście: tradycyjnie main, dwie kulturowe, konkursowa, panelowa, walentynkowa, Art Room, J&KER oraz cztery sale od PZTA, czyli Polskiego Związku twórców Atrakcji. Rozmaitych paneli i konkursów było dużo i wielu znalazło coś dla siebie. Owszem, zawsze znajdą się malkontenci, ale przy obecnym rozstrzale fanów na oldschoolowców, konsolowców, sezonowców, tasiemcowców, visualowców, touhouowców i innych -owców trudno wszystkich zadowolić. Zatem trzeba próbować ucieszyć większość. I moim skromnym zdaniem sztuka ta się udała. Ogólnie niewiele negatywnych opinii słyszałem o atrakcjach, a głównie dotyczyły one faktu, że panel X się nie odbył bo np. prowadzący nie przyszedł. Odsetek odwołanych atrakcji mieścił się w europejskich normach i nie dochodziło do absurdów rodem z Porytkonu 3 i 1/3 gdzie blisko połowę programu szlag trafił. Najczęściej moja epicka osoba trafiała do sal PZTA - głównie z racji mojego... nazwijmy to gorliwego interesowania się grami komputerowymi i konsolowymi. I pod tym względem prowadzący zdecydowanie nie zawiedli. CELL767 i Ludek wyrobili iście stachanowską robotę, czasem aż się żałowało, że nie można było być w dwóch miejscach jednocześnie. Najbardziej w pamięć zapadł mi panel o zapomnianych konsolach - o wielu z nich dopiero na nim się dowiedziałem mimo że do najmłodszych graczy nie należę. Jednego czego żałuję to faktu, że nie zdążyłem (wiwat wrocławskie MPK) na panel Lorta o grach muzycznych. Konkursy również trzymały poziom, czasem nawet zbyt wysoki, ale do hardkorowych pytań prowadzący z PZTA już uczestników przyzwyczaili. Tu zaś szczególnie spodobał mi się ekstremalny konkurs openingów i endingów Modrzewia - był ekstremalny i to nie tylko ze względu na ich dobór, ale też na ich... szybkość (były one spowalniane i przyspieszane). W kwestii konkursów mocno we znaki dał się pewien feler szkoły. Okazało się że instalacja elektryczna nie wytrzymywała obciążenia, w wyniku czego conplace nawiedziły Duchy Balconu, czy może raczej ich cień. Prąd bowiem nie wysiadł całkowicie - co innego oświetlenie, które niejeden raz sprawiło prowadzącym psikusa. Ucierpieli zwłaszcza twórcy konkursów, w których było przejmowanie pytań - bo jak zauważyć podniesioną rękę do góry uczestnika, kiedy panują egipskie ciemności? Okazuje się jednak że nie bez kozery Polacy są mistrzami prowizorek - zaczęli świecić komórkami.
Debiut PZTA zaliczyło udany, ale wbrew opiniom złośliwych nie zdominowali oni konwentu. Na wstępie zaznaczę, że Art Room omijałem tradycyjnie szerokim łukiem z jednego prozaicznego powodu - moje zdolności plastyczne zatrzymały się gdzieś na poziomie 3 roku życia i ruszyć się stamtąd nie zamierzają. Udało mi się trafić na całkiem udane konkursy o Akatsuki i Highschool of the Dead oraz świetny panel Slovy o broni palnej w anime. Tak wiem, trochę głupio wygląda chwalenie kolegi po fachu, ale powiedziałbym to samo, jakby był „człowiekiem z ulicy”. Ten, kto przybył dowiedział się mnóstwo rzeczy o pukawkach wszelakich - oraz o tytułach gdzie występowały. Co więcej panel miał trwać trzy godziny - trwał trzy i pół (po części przez problemy techniczne które sprawnie zostały rozwiązane), a i tak zdawało się, że prowadzący mógł mówić rzeczowo i na temat jeszcze dłużej. Żałuję tylko, że przespałem połowę, ale odbywał się o dość bandyckiej porze (5 rano), a na zarywanie nocek robię się już powoli za... bardzo doświadczony. Udało mi się również wpaść na panel Dera o Hiroshimie i Nagasaki, który skręcił w offtop offtopu offtopu, czego broń Boże nie uważam za minus - miało swój urok, zresztą prowadzący już na wstępie o takich ewentualnościach ostrzegł. Na koniec pozostawiłem salę walentynkową, gdzie wpadłem na panel Duszka „Jak rozmawiać z kobietami”. Przyznam szczerze, że chciałem perfidnie potrollować o problemach 30-latków wiedząc, że uczestnicy będą w przedziale 13-20. Okazało się jednak, że młodzi faceci odwalili robotę za mnie trollując ponad miarę o problemach nastolatków. Ogólnie panel był całkiem wesoły, acz targetem ze względu na swój słuszny wiek nie byłem co mi nie przeszkodziło odbyć podróży sentymentalnej do czasów młodości, kiedy sam miałem takie problemy. Nawet się trochę wzruszyłem słysząc, że młode dziewczyny i kobiety niekoniecznie patrzą na pieniądze. Moja rada dla facetów? Korzystajcie póki jesteście młodzi, bo jak wam stuknie trzydziestka to w oczach potencjalnych obiektów westchnień bez samochodu, własnego mieszkania i pracy za 3 tys. netto będziecie gorzej niż bezdomni.
Było już o atrakcji w konwencji, czas napisać co nieco o salach kulinarno-rozrywkowych. Tradycyjnie „rządziło” Banzai Sushi, gdzie lista zamówień (również tradycyjnie) była tak duża, że na danie trzeba było czekać godzinę. Ale było warto. Mniej zasobni w gotówkę mogli się zadokować w Adamsky Kiczen. Maniakom darcia paszczy (w tym mnie) rozrywki dostarczał Ultrastar całkiem przyzwoicie wyposażony w zestaw czteromikrofonowy. Była również osobna sala Ultrastarowa. Zabrakło niestety ze względów lokalowych DDR Roomu pieszczotliwie nazywanego Smrodkowem. Na koniec zostawiłem sobie to, co tygryski i Szamany lubią najbardziej - czyli salę konsolową. Powiem wprost - szału nie było. Sześć stanowisk z konsolami obecnej generacji (bez Nintendo Wii). W porównaniu do zeszłorocznego Magnificonu, pierwszego Hellconu czy Project: Balcon 2011 było nienajlepiej. Z drugiej strony stworzenie dużej konsolówki uniemożliwiały po pierwsze względy lokalowe, po drugie - energetyczne (a po trzecie Wrocław od paru lat ogólnie ma pecha do konsolówek z prawdziwego zdarzenia). Okazało się bowiem, że przez problemy z prądem ilość stanowisk trzeba było ograniczyć do trzech. Żeby jednak nie było, że tylko psy wieszam, sala urządzona była dość przytulnie i kameralnie, a konsole były wyposażone w pokaźnych rozmiarów telewizory. Kolejny duży plus - Soul Calibur 5. Nie minęło wiele czasu od premiery, a już można było pograć. Ogólnie na sali królowały mordobicia od wspomnianego Soula po Mortal Kombat.
Na koniec pozostawiłem Main Room, z dwóch powodów. Po pierwsze - cosplay i eliminacje do Eurocosplayu. Po raz kolejny dał się we znaki rozmiar obiektu. Już niejednokrotnie widywałem kolejki na cosplay rodem z PRL-u, ale tym razem wężyk był... nazwijmy to delikatnie długi. Na sam cosplay nie udało mi się wejść, ale wnioskując z relacji tych, którzy mieli więcej szczęścia był on udany, a stroje prezentowały wysoki poziom. Szkoda mi zwłaszcza, że nie ujrzałem nostalgicznego dla mnie cosplayu Slayersów - aż się łezka w oku kręci. W eliminacjach do Eurocosplayu wzięło udział pięciu uczestników. Poziom strojów był europejski. Wygrała Kairi jako Saber z Fate/Stay Night, zaś drugą lokatę zajęła LinaSakura jako Elise z Sound Horizon "7th Story (Marchen)". Trzymamy kciuki za sukcesy.
Drugim powodem był Walentynkowy Bal Maskowy, który został szybko wzięty abordażem przez uchodźców z zaimprowizowanego piwnicznego sleep roomu. Okazało się bowiem, że nie spełnia norm bezpieczeństwa, w wyniku czego wyrzucono stamtąd pokaźną ilość luda, którą pomieścić mógł tylko... main room. Nie przeszkodziło to jednak w zabawie, a i trzeba przyznać, że takiej atrakcji nie było dotąd na żadnej odwiedzanej przeze mnie konwentowej potańcówce. Co więcej gdzieś w okolicach WC wypączkowała potańcówka alternatywna. Kreatywność fanów nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.
I co ja mogę powiedzieć na koniec. Warunki jakie były każdy widział. Ścisk, tłok, spęd uchodźców i panująca wszędzie wielka improwizacja. Konwentowicze i organizatorzy udowodnili jednak, że Polacy wciąż potrafią radzić sobie w sytuacjach kryzysowych i łatwo skóry nie oddadzą. Imprezę uratował socjal, duża ilość dobrych atrakcji oraz przychylna dyrekcja, która uwierzyła, że nie taki diabeł straszny. Szedłem na konwent pełen obaw, ale wyszedłem zadowolony. Love 3 owszem nie był przełomowy, ale całkiem solidny, zwłaszcza na te warunki, w których przyszło go zorganizować. Wyszedł z tarczą - co mnie cieszy.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.