Opowiadanie
Jak możesz...
Autor: | Badjuk |
---|---|
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Dramat, Fikcja, Horror, Komedia, Mistyka, Mroczne, Obyczajowy |
Dodany: | 2012-12-29 19:34:58 |
Aktualizowany: | 2012-12-29 19:34:58 |
Opowiadanie jest mojego autorstwa, oraz jest moją własnością.
Nie wyrażam zgody na kopiowanie go w całości przez osoby trzecie.
„Przeklęte, komercyjne stacje radiowe. Jak nie reklamy, to informacje. Muzyka, to tylko przerywnik w tym całym bełkocie. Reklamy jeszcze jakoś można znieść. Niektóre z nich są czasami naprawdę zabawne, ale informacje... szkoda gadać. I dokładnie o tych samych porach we wszystkich „tych” stacjach. To jakaś zmowa? Człowiek chce sobie posłuchać podczas jazdy autem muzyki. Niech to już będzie utwór Madonny, wałkowany od miesiąca, ale niech przynajmniej będzie to muzyka.” - ta myśl, niemalże za każdym razem towarzyszyła Betty podczas jazdy.
Radio - to jedna z rzeczy które irytowało Betty podczas podróży samochodem. Nawet bardziej niż bezczelni, zdziczali, pozostali uczestnicy ruchu drogowego. Jakiś otumaniony małolat w rozklekotanym bmw, nie był tak irytujący jak słuchanie komercyjnych stacji radiowych. Małolat zajedzie drogę, skręci i gdy zniknie z pola widzenia emocję opadają.
Z radiem już nie jest tak łatwo. „Nie mogę przecież wozić ze sobą całej domowej płytoteki. Z resztą... obłędu można dostać słuchając jednej i tej samej płyty”. Ale to było chyba tylko wytłumaczenie. Betty Wade najwyraźniej sprawiało przyjemność psioczenie na rozmaite rzeczy, które według niej samej utrudniały jej spokojny żywot.
Swoimi pulchnymi palcami, sprawiła niemal, że na przyciskach odbiornika nie pozostał żaden czytelny znak. Z wielką zawziętością zmieniała stacje i poprawiała pas bezpieczeństwa, który równie intensywnie działał jej na nerwy co pozostałe elementy wyposażenia 207ki.
Od jakiegoś czasu, nie miała zbyt wiele okazji do wylewania żółci na niedogodności w czasie jazdy autem. Stało się to za sprawą przejścia na emeryturę, po dość długim okresie pracy w urzędzie skarbowym. Można nawet się pokusić o stwierdzenie, że za długim - trzydzieści sześć lat, to wystarczający okres by z ‘normalnej’ osoby stać się znerwicowaną, cyniczną istotą (nie koniecznie przypominającą człowieka). Parkowanie na osiedlowym parkingu dawało jej również sporo możliwości do narzekania.
Godzina czternasta, to chyba pora o której ludzie są jeszcze w pracy. Natomiast na parkingu, według Betty zawsze istniała taka sama ilość zaparkowanych aut.
*
- Cholera jasna... - burknęła pod nosem, stawiając torby z zakupami na stole kuchennym.
Za każdym razem gdy wracała z zakupów, stwierdzała że wydała sporo pieniędzy, a tak naprawdę nie wiele kupiła. W zasadzie dotyczyło to tylko zakupionych przez nią produktów spożywczych. Nigdy nie uważała że przepłaciła za jakiś ciuszek, albo kosmetyki.
„No Panie Wade... dzisiaj makaron w sosie Pesto” pomyślała sobie z przekornym zadowoleniem. Wiedziała że jej mąż nie przepada za makaronami, w przeciwieństwie do niej samej.
Dziwiła się sama sobie, że można w dość krótkim czasie odzwyczaić się od pracy, jaką wykonywała przez dość długi okres swojego życia. Nigdy też jej nie przeszkadzało, że nigdzie indziej nie pracowała, nie licząc epizodu, kiedy to będąc na studiach, dorabiała jako sprzedawczyni w saloniku prasowym. Zawsze miała wrażenie, że praca urzędnika skarbowego, była jak gdyby dla niej stworzona. Petenci wiecznie nastawieni na „walkę” z osobą po drugiej stronie barykady, jaką było jej biurko. Przeważnie miała o jeden argument więcej. To była jedna z tych przyjemności jakie dostarczała jej praca urzędnika państwowego.
Trapiła ją natomiast myśl o przejściu na emeryturę własnego męża. W dużej mierze było to spowodowane artykułem, który wyczytała w jednym z pism. W artykule tym opisano przypadki obywatelek Japonii, które nie mogąc znieść stałej obecności własnego męża w domu, decydowały się na rozstanie. Betty Wade podchodziła do wielu rzeczy zgoła sceptycznie, lecz temat tego artykułu stał się jedną z zaprzątających jej głowę myśli. Zastanawiała się, czy czas jaki będą mieli dla siebie nie stanie się problemem w ich związku.
Na szczęście obowiązki dnia codziennego gasiły w niej to przeświadczenie. Nakarmienie wiecznie głodnego pasa był jednym z tych obowiązków. Loona - czteroletnia suka rottweilera, była wścibską z widoczną nadwagą pupilką pana Wade’a. Betty szczerze nie przepadała za tą przydużą maskotką ich domostwa. Zgodziła się na nią tylko ze względu na upór jej męża.
- Mamy za małe mieszkanie. A poza tym te psy nie należą do najłagodniejszych ras. - Próbowała przemówić do rozsądku swojemu mężowi. Oczywiście skończyło się na tym, iż Alfred Wade wrócił, pewnego sobotniego popołudnia z uroczym szczenięciem. Który przeistoczył się z zawrotną prędkością w czarny kloc na czterech łapach.
- Masz, jedz ślicznotko - powiedziała z wrodzoną ironią.
- Twój pan chyba jeszcze nigdy cię nie nakarmił. - Wycedziła przez zęby, wytrząsając zawartość puszki do miski Loony.
Mieszkanie na parterze okazało się zbawieniem. Nie wyobrażała sobie siebie, ciągniętej przez niemalże pięćdziesięciokilogramową czarną bryłę, po schodach parę pięter w dół.
- Ale dzisiaj, twój pancio wyprowadza cię na spacer. - z zadowoleniem Betty zakomunikowała czarnemu obżarciuchowi.
*
Przyrządzanie posiłków było chyba jedną z nielicznych czynności, które sprawiały przyjemność gospodyni domu Wade’ów. Siekanie, ucieranie warzyw i przyprawianie potraw, to mogła robić w zasadzie dość często. Zwłaszcza jeśli chodziło o potrawy, za którymi sama przepadała.
- Przestań mnie rozpraszać! - krzyknęła Betty do znerwicowanego psa - nawet nie mogę w spokoju zająć się gotowaniem.
Betty kątem oka spojrzała na swoją współlokatorkę. Loona miała towarzyszyć Pani Wade, podczas gdy jej mąż był nieobecny. Pan Wade założył że skoro jego małżonka ma siedzieć od jakiegoś czasu w domu, to ktoś powinien jej towarzyszyć. Niestety nie przewidział tego że ów prezent będzie drażnił jego żonę bardziej niż się spodziewał. Betty zerknęła raz jeszcze na psa, gdyż wydało się jej coś nienaturalnego w jego zachowaniu. Owszem dość sporych rozmiarów psi okaz, przebywający w ciasnym mieszkaniu mógł podupaść na zdrowiu psychicznym. Był znerwicowany, lecz teraz było coś niepokojącego w jego zachowaniu. Loona wyglądała na przestraszoną. W momencie w którym Betty sobie to uświadomiła usłyszała otwierające się drzwi, prowadzące od podwórka na klatkę schodową kamienicy w której mieszkała. Ciężkie stąpanie, niemalże przenosiło drgania na ściany starego budynku. Betty zwróciwszy wzrok na drzwi wejściowe była przekonana że to na pewno nie jest jej małżonek. Miała natomiast nieodpartą potrzebę, aby to właśnie on się teraz pojawił.
*
To ‘coś’ było na klatce schodowej przed jej drzwiami. Odgłos kroków ustał. Wyraźnie słyszała ciężki oddech, tego co znajdowało się za drzwiami. Niemalże słyszała bicie własnego serca, które zdawało się znajdować w przełyku. Jeszcze jedno głośne sapnięcie i odgłos otwieranych drzwi. Tak jakby kilkoro osób próbowało je otworzyć - jedna ręka szarpała klamkę, któraś z pozostałych drapała a kilkoro następnych z zapamiętaniem popychało i uderzało o nie. Najwyraźniej drzwi stanowiły zagadkę dla tego kogoś. Kiedy wreszcie powstała szczelina między framugą a skrzydłem drzwi, przez powstały otwór wdarło się coś co kształtem przypominało żywą, czerwoną, ociekającą śluzem rurę od odkurzacza. Ale w głowie Betty nawet przez ułamek sekundy nie powstała myśl że to może być domokrążca, sprzedający odkurzacze, a ściślej ujmując po odgłosach - grupa domokrążców.
Obiekt, który ukazał się oczom właścicielce mieszkania, wyglądał dość niepokojąco. Zdawało się iż żywa rura od odkurzacza ma własną świadomość. Zaczęła się ocierać o najbliższą ścianę. Sprawiała wrażenie że czegoś nasłuchuje i węszy. Zaraz po tym swoistym badaniu terenu na krawędzi drzwi pojawiły się dwie, wielkie, czerwone dłonie. Zaraz potem trzecia, która zaczęła obmacywać ścianę z prawej strony. Betty Wade z przerażenia nie mogła się poruszyć, wbijała swój wzrok w kierunku drzwi.
Drzwi rozchyliły się ukazując tym samym dziwną postać. Wysoka na ponad dwa metry istota, o trzech parach rąk, zakończonych czerwonymi, wielkimi jak półmiski dłońmi. Ogromna, oślizła, przekrwiona trąba, wyrastała ze środka dość małych rozmiarów głowy. Żywo reagująca na otoczenie. Jak gdyby była odrębną, myślącą istotą. Poczwara zrobiła trzy kroki w stronę Betty, wyciągając trąbę na wysokość jej twarzy. Małe, czarne jak z kutego żelaza oczy wpatrywały się w nią z zaciekawieniem. W całym przerażeniu, wywołanym przez ujrzenie tajemniczej, odrażającej postaci, pani Wade poczuła dziwne podniecenie. Próbowała się poruszyć, gdy nagle trąba dotknęła jej twarzy. Betty poczuła jak wilgotny śluz spływa jej po policzku. I w tedy coś w niej pękło. Z jej gardła wydobył się przeraźliwy wrzask. Stwór błyskawicznie cofnął swoją trąbę, jego oczy zwiększyły się dwukrotnie i wydał z siebie przeszywający pisk. Wszystkie sześcioro dłoni zaczęło drżeć. Trąba wijąc się jak wąż, unosiła się i opadała. Pisk tajemniczego stwora przerodził się w intensywne sapanie i mlaskanie. Betty Wade przyłożyła do ust swoje pulchne dłonie by stłumić krzyk. Czarne ślepia z wolna zaczęły się zwężać. Po chwili przemieniły się w małe czarne kreseczki, ukazujące zamglony błysk.
*
- Ty zwyrodnialcu! - zagrzmiała nagle Betty. Sięgnęła dygoczącą ręką do kieszeni swojej kurtki, która wisiała w hallu. Wyciągnęła z niej paczkę Lentilków, które przesyła jej brat mieszkający w Czechach. Cisnęła nią w stronę, pochłoniętego swoistą stymulacją, tajemniczego gościa. Pudełeczko z głuchym stuknięciem, odbiło się od jego głowy i upadło.
Proces stymulacji został przerwany. Czarne kreski znów się stały czarnymi ślepiami. Trąba obwąchawszy obiekt, podniosła go i zaczęła nim potrząsać. Grzechotanie cukierków najwyraźniej spodobało się właścicielowi trąby.
- Wynocha! Wynocha!
W niepozornej postaci pani Wade, zaczęła wzbierać wściekłość.
Stwór zaskwierczał jak podsmażana cebulka i zaczął się kierować w stronę drzwi. Energicznie potrząsał paczką przysmaków. Ciężkim krokiem, lecz dość energicznym, przekroczył próg drzwi wejściowych i znikł z pola widzenia. Było słychać jak kieruję się w dół, ku wyjściu z kamienicy. Mały fragment tynku opadł na buty Betty. Cała rozedrgana usiadła na podłodze i uderzyła w płacz. Nie pamiętała ile czasu skręcała się w spazmach.
*
Nagle poczuła dotyk na ramieniu. Podskoczyła jak oparzona i zaczęła wrzeszczeć i wymachiwać na oślep rękoma. Pan Wade stał przed nią jak zaczarowany. Nigdy nie widział jej w takim stanie.
- Betty..... co.... co się dzieje?
- On... Ten zwyrodnialec. Był tutaj. Sześć par rąk.... trąba.... - nie mogła wykrztusić z siebie nic sensownego.
Wade spoglądał na nią, nie wiedział co robić. Próbował ją chwycić za rękę. „Najwyraźniej stało się to co podejrzewałem - sfiksowała na tej emeryturze. Osoba taka jak ona nie może przesiadywać całymi dniami w pustym mieszkaniu. Niektórzy nazywają to ‘kryzysem na emeryturze’.” Przypomniał sobie jak to kiedyś opowiadała mu o obserwacjach psychologów. Dotyczących stagnacji po zakończeniu kariery zawodowej. „Za dużo się naczytała tych głupstw. Powtarzałem jej żeby sobie głowy tymi banialukami nie zawracała.” Pan Wade podszedł do szafki na której znajdował się telefon. Podniósł słuchawkę. Spojrzał na swoją małżonkę, kręcącą się w kółko i wypowiadającą nieartykułowane dźwięki. Odwrócił się i wykręcił numer.
*
- Szpital św. Leonarda? Moja małżonka źle się czuje. Bardzo dziwnie się zachowuje. - odwrócił się w jej kierunku i zatrzymał na niej wzrok. - Proszę przyjechać na ulicę Wrzosową.... tak, mieszkania sześć. Wade. Alfred Wade. Dziękuję.
- Jak możesz mi nie wierzyć! - wrzasnęła kiedy sanitariusze wyprowadzali ją do ambulansu. Jej mąż jeszcze przez chwilę rozmawiał z dyżurnym lekarzem. Kiedy ten wreszcie opuścił ich mieszkanie, Alfred podszedł do okna i obserwował jak Betty broni się przed wejściem do karetki. Odjechała. Wade odwrócił się i zaczął rozglądać się po mieszkaniu. Próbował przeanalizować to o czym bredziła. Nie mógł zrozumieć jak to się mogło stać. Jeszcze wczoraj, zdrowa osoba, bez żadnych niepokojących zachowań. Taka Betty jaką znał całe życie. No cóż każdemu się może zdarzyć. Ale nie spodziewał się tego u tak odpornej psychicznie osoby, jaką jest jego żona. Z drugiej strony... to praca w urzędzie skarbowym mogła ją wykańczać. I oto efekt.
Przechodząc po pomieszczeniach mieszkania zawołał.
- Loona. Loona!
„Gdzie ona jest. Zazwyczaj łazi za człowiekiem i nie można od niej się odpędzić.” Zaczęło go przepełniać uczucie niepokoju.
- Loona! Gdzie ty jesteś? - jego głos stawał się coraz bardziej nerwowy, zdradzający objawy zaniepokojenia.
Przeszedł powoli do kuchni. Zerknął we wnękę za drzwiami, pomiędzy ścianą a szafką kuchenną. Miał wrażenie że w jego głowie wszystko się wywraca. Obraz zawirował mu przed oczami.
Skulony, obronny pies, wciśnięty w kącik, dygocący ze strachu, patrzył na swojego pana przerażonym wzrokiem.
***
Nabu
Dziękuję za konstruktywny komentarz. Zachęcam do przeczytania kolejnego (u)tworu (o drożdżówce ;)).
Sporo błędów. Najbardziej chyba razi interpunkcja i notoryczne powtórzenia... A jeśli tych ostatnich nie ma, zazwyczaj są synonimy rodem ze szkolnego wypracowania.
Prawdę mówiąc trochę się zawiodłam, jako że bohaterka i po części język mają ogromny potencjał - szkoda go marnować.
Przerost wstępu nad rozwinięciem, mało ciekawy punkt kulminacyjny i... średnie zakończenie. Szkoda, że tekst nie został wcześniej zbetowany i poważnie przemyślany... Jednak chętnie przeczytałabym kolejny tekst o Betty Wade. Ogromny plus za (miejscami) dowcipny styl i wspaniałe "Stwór zaskwierczał jak podsmażana cebulka [...]." Za główną bohaterkę także. Ostatnio opowiadanie za często traktują o zwyczajnych nastolatkach spotykających wspaniałego wampira/wilkołaka/anioła/boję-się-myśleć-co-jeszcze...