Opowiadanie
Du hast mich
Autor: | |
---|---|
Serie: | Axis Powers Hetalia |
Gatunki: | Dramat, Komedia, Obyczajowy |
Uwagi: | Wulgaryzmy |
Dodany: | 2013-06-29 20:25:11 |
Aktualizowany: | 2013-07-11 17:07:11 |
Nie kopiować bez zgody autorki.
- Wyjeżdżasz? Naprawdę?
Westchnięcie. Ludwig podrapał się po głowie.
- Powtarzałem ci to od paru dni. Nie będzie mnie zaledwie cały weekend, dlatego proszę, nie roznieś domu.
- Zaraz... ty wyjeżdżasz! - ucieszył się Gilbert, jakby wspaniałość tej nowiny nie chciała mu się zakodować w mózgu.
Przed oczami miał już nieograniczone możliwości, które dawało samotne mieszkanie: chodzenie w samych gaciach po domu, picie tyle piwa, ile dusza zapragnie, spanie do późna, głośna muzyka od rana do wieczora, oglądanie telewizji, sikanie z opuszczoną deską... I zero jakichkolwiek zrzędliwych komentarzy. Co za życie.
- Mam tylko parę próśb i warunków - powiedział chłodno Ludwig. - Po powrocie chcę zastać dom w jednym kawałku. Nie nabałagań, nie ruszaj broni. Nie zniszcz niczego, co ma historyczną wartość...
- Dobra, dobra - machnął ręką Gilbert. - W końcu jestem starszy niż ty, nie?
Ludwig spojrzał na niego bez wyrazu.
- Żadnych imprez. Żadnego alkoholu. Żadnego Hiszpana i Francuza w domu.
- Ups, a już do nich zadzwoniłem... - zażartował Gilbert, ale zaraz spoważniał, widząc zwężające się usta Ludwiga. - Spokojnie, Ludi. Przecież potrafię być odpowiedzialny.
Młodszy z Beilschmidtów nadal nie wydawał się być przekonany, ale z oporem wsiadł do samochodu. Gilbert uśmiechał się promiennie na tle całego i w żadnym stopniu nie zniszczonego domu. MIał nadzieję, że zastanie taki widok również po powrocie.
Dopiero, gdy samochód zniknął za rogiem, Gilbert wybuchnął śmiechem.
- Wolność! Wol-ność! - krzyknął, chwytając za telefon. - Franicis, dzwoń po Antonio! Bad Friends Trio ma powód do imprezowania! Spotkajmy się za sekundę u mnie, dobra?
Dawno nie miał tak dobrego nastroju. Buszował po domu, sprawdzając wszystkie tajne szafki, których Ludwig nigdy nie pozwalał mu dotykać. Czerpał z tego wręcz dziecięcą radość.
Usłyszał dzwonek do drzwi i od razu poderwał się, żeby otworzyć.
- Witaj. - Roderich dygnął lekko i minął w drzwiach oniemiałego Gilberta, kierując się do salonu.
- Zaraz - ocknął się straszy z Beilschmidtów. - Co ty tutaj robisz?
Austriak poprawił swoje okulary.
- Aktualnie zdejmuję buty, ale zamierzam zrobić porządek, odkurzyć, ugotować obiad i puścić jakąś spokojną muzykę.
- Chodziło mi o to, co robisz TUTAJ, w moim domu!
- Ach tak. Ludwig kazał mi przyjść i mieć na ciebie oko.
Gilbert poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Znaczyło to, że Ludwig nigdy nie zamierzał mu zaufać i cała ta gadka o odpowiedzialności to tylko rutynowa formułka. Najpewniej tuż przed odjazdem załatwił mu prywatną niańkę.
- Słucham? Ludwig tak chce? I co z tego? Jestem od niego straszy! Głupi ziemniak!
Roderich nie odpowiedział, wyjmując z wielkiej skórzanej torby miotełkę do kurzu.
- Ja także nie mam ochoty tutaj przebywać, ale jest to moim zobowiązaniem wobec Ludwiga. I dobrą okazją, żeby cię czegoś nauczyć.
Gilbert parsknął.
- Powodzenia. Muszę cię rozczarować, paniczyku, jestem bardzo oporny na naukę.
- Wychowywałem gorsze przypadki niż ty - odparł Roderich znudzonym głosem.
Był to ton, który zawsze i niezmiennie doprowadzał Gilberta do szału. Nigdy nie lubił Rodericha. Uporządkowany, sztywny i spokojny królewicz był jego kompletnym przeciwieństwem. Jedyne, co ich łączyło, to upartość. Żaden z nich nie zamierzał w tej chwili ustąpić.
- Zaraz wpadną do mnie koledzy - rzucił Gilbert z największym spokojem, na jaki było go stać. - Lepiej, żebyś się do tego czasu zmył z mojego domu.
- Nigdzie się nie wybieram.
Patrzyli sobie prosto w oczy, czekając, który pierwszy odwróci wzrok. To był jakiś pojedynek i Gilbertowi przypomniała się zabawa kto-pierwszy-mrugnie-ten-jest-głupkiem. Nie zamierzał ustąpić, chociażby miał tak stać cały dzień.
Panicz pierwszy uległ. Poprawił okulary, jakby chciał powiedzieć ,,co za dzieciniada’’, po czym wyjął odkurzacz i zaczął głośno hałasować. Furkot wypełniał cały mózg Gilberta.
Tego już było za wiele. Beilschmidt ze złością dopadł do półki z płytami swojego ulubionego zespołu i włożył jeden krążek do radia. Zaraz całe pomieszczenie zadrgało od głośnego metalu.
- Proszę, ścisz muzykę. - skrzywił się Roderich.
- Nie.
- Ścisz.
- Nie! - Gilbert sprawiał wrażenie uradowanego dziecka, które zrobiło komuś na złość. Zaczął udawać, że trzyma gitarę elektryczną, krzycząc na całe gardło:
- Du, du hast! Du HAST MICH! SRATATATATA!
Nagle muzyka ucichła. Roderich odłączył gniazdko.
- Skoro jeden problem już rozwiązaliśmy, byłbym rad, gdybyś pozwolił mi dokończyć sprzątanie - oświadczył.
Dla Gilberta kropla przelała czarę goryczy.
- Wynoś się! Jestem dorosły i nie potrzebuję żadnej niańki!
- Powiedziałem już, że nigdzie się nie wybieram.
Gilbert nie miał pojęcia, co by zrobił, gdyby akurat nie rozległo się pukanie.
- Ej, czemu wyłączyłeś muzykę? - Antonio zaglądnął przez drzwi. - Była niezła.
- Bo niektórzy kretyni nie potrafią docenić dobrego brzmienia - odpowiedział głośno Gilbert. - Wchodźcie.
- Proszę tylko nie nabrudzić! - odezwał się głos z sąsiedniego pokoju.
Bad Trio wymieniło spojrzenia. Gilbert wywrócił oczami, strojąc obrzydliwe miny i pokazując na sąsiedni pokój.
- Po prostu go zignorujcie. Bruder ubzdurał sobie, że rozniosę chałupę, więc zaprosił tu tego pajaca.
- A co z imprezką?
- Odbędzie się tak czy siak. Francis, wziąłeś coś mocniejszego?
- Oui, oczywiście. Wino.
Antonio wparadował w zabłoconych butach do salonu, podczas gdy Francis i Gilbert zaczęli zawzięcie dyskutować.
- Jakie wino? Piwo jest specjalnością Niemiec, idioto! Miałeś wziąć piwo!
- Nie będę pił jakiegoś świństwa.
- To nie jest świństwo!
- Chciałeś mieć piwo, trzeba było sobie kupić, darmozjadzie.
- Bo wywalę cię z domu!
- Wtedy nie będziesz miał alkoholu.
- I bardzo dobrze!
- Panowie... - wmieszał się Antonio, ale został zignorowany.
- Piwo śmierdzi! - wypalił Francis. - Nie cierpię niemieckiego piwa!
Wszyscy zamarli, a Antonio zrobił minę, jakby Francis powiedział jakieś straszliwe okropieństwo. Zaś Gilbert zacisnął dłoń na kołnierzu najlepszej jakości francuskiej marynarki, ignorując nerwowe prośby Hiszpana, by się uspokoił.
- Coś ty powiedział?!
- To, co usłyszałeś - Francis zmrużył oczy.
- Wcześniej jakoś piłeś moje piwo, a teraz pieprzysz jakieś głupoty, że ci nie smakuje?!
- Phi, piłem z grzeczności. I bądź łaskaw mnie puścić.
Gilbert posłusznie cofnął dłoń. Powąchał ją i zaśmiał się.
- Stary... ty się perfumujesz? Hahahaha! Pachniesz kwiatami jak jakiś pedał!
Odpowiedź nie dała na siebie czekać: gwałtowny, suchy cios w szczękę. Gilbert zatoczył się do tyłu, wpadając plecami na szafę. Francis, przerażony tym co zrobił, już otwierał usta, by przeprosić, ale Gilbert od razu pozbierał się po ciosie i go oddał. Chwilę później oboje szarpali się na ziemi.
- Kretynie, jak śmiesz mnie bić w moim własnym domu?! - darł się Gilbert. - Koniec z Bad Friends Trio!
- Pierwszy mnie obraziłeś, idioto!
- A ty obraziłeś moje piwo, pedale!
- Nie jestem pedałem! Przynajmniej nie śmierdzę jak krowie łajno, tak jak niektórzy!
- Co tu się wyprawia?! - Roderich, w fartuszku pokojówki, wparadował do salonu. Wskazywał jednak nie na bijących się mężczyzn, tylko zabłocone buty Hiszpana.
- Ojej, bardzo przepraszam! - Antonio zmieszał się. - Nie wiem, jak mogłem to przeoczyć... Nie wiedziałem, że sprzątasz...
W tym momencie Gilbert zahaczył nogą o szafkę. Stojący na niej wazon zadrgał, po czym runął. Austriak z zadziwiającym refleksem złapał go tuż nad podłogą.
- Dość! - ryknął. - Jeżeli nabałaganicie, Ludwig mnie zabije! Wynoście się!
To wreszcie przerwało awanturę. Gilbert wstał z ziemi, otrzepując się z godnością.
- To mój dom, a oni tu zostają.
Austriak chwycił się pod boki.
- Najpierw ustalimy parę warunków. Żadnego brudu, awantur, bijatyk i alkoholu.
- A muzyka?
- Muzyka może być - uległ Roderich. - Jednak tylko z mojej playlisty. Puszczę wam Chopina, może trochę dokształcicie słuch.
Gilbert zerknął na niego podejrzliwie.
- Jaki gra gatunek? Rock, metal, jazz?
- KLASYKA, oczywiście. Dobre, porządne i naturalne brzmienie uzyskane z dużych klawiszowych instrumentów - odparł Riderich z godnością. - Jakby to powiedziała dzisiejsza młodzież... to daje prawdziwego czadu. Szalona muzyka.
- Przecież do tego nawet się nie da tańczyć!
- Nieprawda, swego czasu tańczyłem na balach... - zamyślił się Roderich. - Zdecydowanie to były... zwariowane imprezy. Obracać ciałem w rytm spokojnych brzmień fortepianu...
- NUDA! - skwitował Gilbert i pomógł wstać Francisowi z podłogi. - Idziemy w takim razie na dwór, kurka wodna.
Zła trójka oddaliła się, głośno komentując całe zajście. Austriak odprowadził ich wzrokiem.
- Idioci - westchnął pod nosem, wystukując pewien numer na telefonie. - Halo? Przepraszam, że ci zawracam głowę. Przydałaby mi się pomoc w domu Ludwiga...
*
Tymczasem Gilbert bujał się na hamaku w samych bokserkach, siorbiąc piwo i machając nogami. Alkohol powoli dawał mu się we znaki, przez co jego język jakby sam się rozwiązał. Gadał jak nakręcony.
- Ten Roderich to kawał drania! - gestykulował żywo, wpatrując się w niebo. -Wchodzi mi na chatę, a potem zaczyna się rządzić, jak gdyby wszystko mu było wolno. Jest taki cholernie spokojny, dystyngowany z tym swoim fraczkiem i czystością, taki... doskonały. Tak doskonały, że to aż nudne. I słucha jakiegoś badziewia...
- Po prostu bardzo się różnicie - stwierdził Francis, opierając się o żywopłot. - Dlatego działacie sobie na nerwy.
- Ughagugaaa... - Antonio, mocno wstawiony, opadł na trawę, chwytając się za głowę. - Ratunku-pomocy-umieram łaaa!...
- Jeżeli ktoś ma słaby łeb, nie powinien dotykać alkoholu - skomentował Gilbert, chociaż sam powoli zaczął odczuwać mdłości. A to dopiero czwarte piwo! Co to dla niego, radowitego Niemca, w którego żyłach krąży czysty alkohol!
- Ktoś tu idzie - powiedział Francis. Wydawał się być najtrzeźwiejszy z całej trójcy. Zmrużył oczy. - Chyba... kobieta?
Gilbert parsknął.
- No nie, Francis, nie wierzę, że kogoś zaprosiłeś! Tak wystawić kumpli...
- Nie moja kobieta. Chwila... to...
- Co tu się wyprawia? - drzwi ogrodzenia otworzyły się z rozmachem.
Wtedy dopiero Prusak JĄ ujrzał. Spowodowało to, że spadł z hamaka w wielce kompromitującej pozie.
Nie lubił, jak przychodziła. Pewne sprawy z przeszłości nie dawały mu spokoju, przez co zawsze w jej towarzystwie czuł się nieco głupio. Teraz zaś czuł się już najgłupiej, bo właśnie leżał na trawie w samych gaciach, upity do tego stopnia, że nie mógłby się w tym stanie doczołgać do pokoju i założyć spodni. Cała jego zagilbistość wyparowała.
Elizabeta zmierzyła całą trójkę surowym, ale i rozbawionym spojrzeniem.
- Gilbert, obnażasz się przed kolegami?
- Skąd... ty... się... tu...
- Roderich do mnie zadzwonił - odparła lekko. - Stwierdził, że w ogóle go nie słuchacie, więc musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.
- Nie jesteśmy dziećmi... - wystękał Gilbert, próbując wstać, chociaż wcale mu to nie wychodziło. Jego głowa sprawiała wrażenie naładowanej gwoździami.
- Widocznie jesteście, skoro zachowujecie się tak niedojrzale - Elizabeta przewróciła oczami i pomogła mu wstać. Odruchowo ją odepchnął.
- Dam sobie radę SAM!
Co to za upokorzenie, żeby pomagała mu jakaś... baba. Gilbert aż prychnął.
- Roderich to gnojek - powiedział, chociaż wcale nie chciał wypowiedzieć tych słów na głos. Jednak, kiedy już zaczął, nie mógł skończyć, a pozostałe wyrazy wyleciały z niego z prędkością pędzących koni. - Wielce zapatrzony w czubek swojego nosa arystokrata. Pewnie uważasz, że jest bardzo dojrzały, co?
- Właściwie, to tak - powiedziała Elizabeta, zbierając śmieci z trawy i podając Antonio miskę. - Na pewno dojrzalszy od was.
To sprawiło Gilbertowi przykrość, chociaż sam nie wiedział dlaczego.
- Czemu zadzwonił akurat do ciebie? Nie ma innych przyjaciół? A może nadal z nim jesteś, co?
- Gilbert... - Francis ostrożnie klepnął go po ramieniu.
- Ciekawe, co ci w nim imponuje, to nadęty i nudny buc!
- Jesteś pijany - stwierdziła Elizabeta, patrząc na niego z wyższością. - Idę do domu. Uważajcie na biednego Antoniego, zaraz chyba zwymiotuje.
I rzeczywiście, gdy tylko zatrzasnęły się za nią drzwi, jej przepowiednia się sprawdziła. Żaden z mężczyzn jednak nie zareagował. Gilbert kopnął ze złością gołą stopą doniczkę, czując eksplodujący w dużym palcu ból.
- Cholera! Cholera, pieprzona cholera! Nienawidzę całego świata!
Francis posłał mu przeciągłe, oceniające spojrzenie.
- Stary... Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że czujesz coś do...
- Bądź łaskaw stulić pysk! Jest tak samo denerwująca jak ten jej były! - syknął Gilbert, czując, jak zaczyna go boleć głowa. - Dzikuska, która zawsze ze mną przegrywała, a teraz nagle udaje wielką pannicę!
Francuz pokręcił głową.
- Mi to wyglądało na scenę zazdrości. Gilbert, Gilbert... w coś ty się wpakował?
- Chcesz oberwać w tę zarośniętą gębę jeszcze raz?!
- Jezu, umieram - zawodził Antonio, dźwigając się na nogi. - Jest jeszcze piwo?
- Alkohol to najgorsza rzecz przy kobiecie, którą kochasz - wygłosił swoją maksymę Francis, obserwując wino w kieliszku. - To okrutnik, podstępny diabeł, który kusi cię do zdjęcia masek i powiedzenia prawdy...
- Dajcie mi telefon, dzwonię po Romano...
- Zamknijcie się wszyscy! - krzyknął Gilbert, chwiejnie idąc w kierunku domu. - Róbcie co chcecie, mam to gdzieś, możecie nawet wyhodować tu jednorożca! Ja spadam!
Gilbert czuł mnóstwo sprzecznych uczuć rozrywających go od środka, ale najgorszym z nich był wstyd. Dlaczego Elizabeta, była żona tego nadętego paniczyka, nie mogła zobaczyć go grającego na gitarze elektrycznej albo robiącego coś czadowego?
Szybko znalazł spodnie i spojrzał w lustro. Nie spodobał mu się koleś, którego tam zobaczył. Miał ochotę dać mu w mordę za to, że się tak skompromitował.
Czuł, że nienawidzi wszystkich. Ludwiga, za to, że nie chciał mu zaufać. Francisa, bo jest tak wkurzający. Antonio... nie wiedział, za co, ale go również nienawidził. Jednak na samym szczycie piramidy był on - Roderich. Tego idiotę miał ochotę sprać na kwaśne jabłko, bo właśnie wyobraził sobie, jak wielce-idealny-dupek Roderich zgrywa ważniaka przed Elizabethą, która wpatruje się w niego z uwielbieniem.
- Cholera! - uderzył pięścią w stół. - Co ona w nim widzi? Co on ma takiego w sobie, czego ja nie mam?
Ostatnie zdanie wymsknęło się z jego ust całkiem niespodziewanie, że aż sam się przeraził.
- Już nigdy więcej nie piję - burknął w przestrzeń, chociaż sam wiedział, że to nieprawda. Dźwignął się na nogi i spróbował doprowadzić do w miarę względnego porządku swoje włosy.
Usłyszał chichot Elizabety, co natychmiast sprawiło, że zaczął trzeźwo myśleć. Już był w stanie ustać na nogach. Już mógł wygonić paniczyka z domu, chociażby miał go wytargać z niego za ten irytujący loczek. Już był w stanie zaimponować Elizabecie.
- Witam - rzucił, wchodząc do salonu.
Spodziewał się zobaczyć Elizabetę siedzącą na kolanach Rodericha i przyssaną do niego jak pijawka, dlatego nieco się zdziwił. Roderich, siedząc na kanapie, pił herbatę. Elizabetha siedziała naprzeciwko niego, czytając jakieś pismo o modzie. Oboje zaprzestali wykonywanej czynności i zwrócili na niego wzrok.
- Widzę, że już się ogarnąłeś - uśmiechnęła się złośliwie Lizzy.
- Wspomnę Ludwigowi o piwach - dodał surowo Roderich.
- Gadacie jak jacyś rodzice, kurka - zauważył ospale Gilbert.
Wtedy Roderich i Elizabeta wymienili ukradkowe spojrzenia... i się uśmiechnęli. Gilbert odczuł to, jakby właśnie dostał w twarz.
- Co z twoimi przyjaciółmi? - przerwała ciszę Węgierka.
Gilbert machnął ręką.
- Raczej żyją.
- Nie odprowadziłeś ich do domu?
- Nie. A dlaczego?
Lizzy zrobiła na niego oczy jak spodki. Szybko wstała.
- Przecież to twoi przyjaciele! Jeżeli im nie pomożesz, mogą wpaść pod samochód! O Francisa się nie martwię, ale Antonio...
- Zadzwonił po Romano - rzucił niedbale starszy Beilschmidt. - Nic mu nie będzie...
- Powinniśmy się jednak upewnić.
Wstała i pociągnęła go za ramię w kierunku podwórka. Gilbertowi nie chciało się protestować. W pewnym sensie cieszył się, że oddaliła się od Austriaka.
,,Jest całkiem ładna - uświadomił sobie, sennie spoglądając na postać Węgierki, która zaczęła mu prawić kazania. - Ładna i zdolna. Zawsze świetnie walczyła. Tak... Jej włosy pachną jabłkiem. Niesamowite, wygląda tak krucho i bezbronnie, a przecież wali po mordzie lepiej niż niejeden facet. Gdyby tylko mniej gadała...’’.
,,Gdyby cię chciała - odezwał się inny głos, ten bardziej wredny. - Ale chciała Rodericha, frajerze’’.
,,Morda, frajerze’’.
,,Co, kłócisz się z własnym zagilbistym wnętrzem?’’.
,,...Ale jestem żałosny’’.
- Gilbert?
- Tak? - wyrwał się z odrętwienia zapytany.
- Sprawdź, czy wszystko z nim w porządku - Lizzy wskazała na leżącego na ziemi Hiszpana. Francis gdzieś zniknął, zapewne z jakąś piękną panią - lub panem - żeby poobserwować zachód słońca i inne romantyczne bzdety.
Gilbertowi coś zgrzytnęło w mózgu. Romantyczne... to obce mu słowo miało w sobie moc. Dziewczyny lubią romantyzm.
- Lubisz zachody słońca? - zapytał Gilbert nieco przymulonym głosem.
Lizzy przez chwilę nie odpowiadała. Nagle wybuchnęła śmiechem.
- Jesteś aż tak nawalony, stary?
- Pytam serio.
- Lubię. Lubię ładne krajobrazy, widok zachodzącego słońca i piękno przyrody - odpowiedziała Elizabeta, uśmiechając się. - Jednak wiem, że ty nie lubisz, zagilbisty koksie. Romantyzm a Gilbert to antonimy.
- Anto... co? - Gilbert poczuł się nagle bardzo, bardzo mało inteligentny.
- Antonimy, czyli przeciwieństwa - wyjaśniła Węgierka takim tonem, jakby to było oczywiste.
,,Paniczyk by to wiedział’’ - pomyślał ze złością Gilbert. By uniknąć kompromitacji, kucnął przy ledwo żywym Antonio.
- Potrząśnij delikatnie jego ramię - doradziła Lizzy.
Gilbert miał bardziej sprawdzone sposoby budzenia nawalonych kumpli, ale zrobił, co mu kazała. Antonio zamrugał.
- Gil-Gilbert?
- Nie kurka, Staszek. Koniec imprezy. Zmywaj się stąd.
- Im... prezy? - Antonio zaczął się nagle śmiać. - A pamiętasz, jak ja urządzałem imprezę? Sikałeś do zlewu, oblewając wszystkich wokół! To było mocne! I założyłeś się z Francisem, że przebiegniesz na golasa przez park! Haha, mam nadal te zdjęcia!
Elizabetha zrobiła zdziwioną minę, a Gilbert poczuł, jak płonie mu twarz.
- Mówiłeś, że je wszystkie usunąłeś! - syknął mu do ucha.
- No tak! - Antonio pacnął się w łeb. - To miała być tajemnica, głupi ja! Jeszcze by brakowało, żebym powiedział ci, że są w najniższej szufladzie pod obrazem w moim domu!
Gilbert zacisnął zęby.
- Pogadamy jutro. Teraz spadaj.
Hiszpan nie był w stanie się podnieść, ale z pomocą Węgierki i Prusaka udało mu się doczołgać do furtki, gdzie przejął go już Romano. Gilbert na pożegnanie pacnął Antonio w łeb, obiecując zemstę za ten spisek ze zdjęciami. Dopiero, gdy samochód zniknął za zakrętem, jadąc zygzakiem (ach, ci włoscy kierowcy), Gilbert wrócił do ogrodu.
Elizabetha czekała na ławce, zadzierając głowę, by chłonąć widok zachodzącego słońca. Prusak spojrzał na nią i nagle wydała mu się niewyobrażalnie piękna, że najchętniej podbiegłby do niej, porwał w objęcia i nigdy już nie wypuścił. Zamiast tego spokojnie usiadł obok, czując, jak migrena powoli i nieuchronnie obejmuje jego mózg.
- Piłaś kiedyś? - zagadnął z braku laku.
Spojrzała na niego, jakby dopiero teraz dostrzegła jego obecność.
- Nie. Nie lubię alkoholu ani tego, co robi z człowiekiem.
- Super - burknął Gilbert. - Pewnie masz mnie za jakiegoś żałosnego pijaka.
,,Za dużo paplasz!’’ - nadszedł komunikat z mózgu, ale zignorował go.
- Nie - odpowiedziała Węgierka. - Wcale cię za niego nie uważam.
- To za kogo mnie uważasz?
,,Za kogo uważasz Rodericha?!’’.
Zamyśliła się.
- Uważam, że jesteś zabawny i można miło spędzić z tobą czas - oświadczyła.
Chociaż były to miłe słowa, wygórowane ego Prusaka domagało się większej ilości komplementów. Uznał jednak, że sprawa niebezpiecznie zmierza do uczuć, więc zmienił temat.
- A pamiętasz, jak sądziłaś, że jesteś chłopakiem? - zaśmiał się. - Wtedy dobrześmy się bawili, nie?
- Właśnie! - Elizabetha nagle uniosła dłoń i - plask! uderzyła go nią po plecach z całej siły.
Gilbert zrobił duże oczy.
- Za co to?!
- Za to, że mnie obmacałeś, kiedy byłam mała.
Zaśmiał się. Ona również się zaśmiała. Po chwili rechotali już jak za dawnych czasów.
- A pamiętasz, jak broniłaś Litwina, kiedy chciałem zagarnąć jego ziemie?
- A ty, jak skopałam ci tyłek w latach pierwszych wojen?
- Gdy wdrapałaś się na drzewo i bałaś się zejść?
- Ja pamiętam, jak Iwan utarł ci nosa!
- A ja, kiedy kąpałaś się w samych majtkach w rzece! Byłaś taką desią, że w ogóle się nie zorientowałem, że...
- Zbok! - trzepnęła go po ramieniu, śmiejąc się tak, że rozbolał ją brzuch. - Fajne to były czasy, co nie?
- Tak! - krzyknął Gilbert, ale jego oczy jakby trochę przygasły. Utopił wzrok w ginącym słońcu. - Tak...
- A pamiętasz, jak mnie raz pobito do nieprzytomności? Wtedy... - Lizzy urwała nagle i również spoważniała. - Wtedy Roderich zaniósł mnie do domu...
Auć. Gilbert aż skulił się w swoim wnętrzu.
- A kto oddał ci ciuchy jakiś czas temu, byś mogła z nich zrobić bandaże? - rzucił pół żartem, pół serio.
- Gilbert... bo między mną a Roderichiem nic nie ma... - Węgierka zaczęła bawić się swoimi włosami.
- Aha.
- To było kiedyś. Nie, żebym wtedy czegoś nie czuła, ale... sprawy o dobro państwa też miały w tym swój udział. Roderich mi imponował, był taki elegancki, ciepły i uporządkowany. Trudno mi to wyjaśnić... Jednak już wygasło. Dawno. Nadal go cenię i darzę szacunkiem, ale...
- Dobra, nie mów już o tym, to nudne - wyrwało się Gilbertowi.
Liza umilkła, urażona, a Gilbert poczuł, że popełnił jakiś błąd. Powiedział tak tylko dlatego, że nie chciał słuchać pochwał pod adresem tego gnojka, a nie dlatego, że uważał to za nudziarstwo.
- Wiesz co, Gilbert? Będziesz miał ciężko w życiu.
- Czemu? - zdziwił się Gilbert.
- Jesteś strasznie zapatrzony w siebie i swoje potrzeby. Innych ludzi traktujesz jak służbę, ale i tak wszystko obraca się wokół tego, czego TY chcesz - powiedziała Węgierka, marszcząc czoło. - Przepraszam, że to mówię. Nie chciałam cię urazić. To tylko krytyczna uwaga.
- Nie uraziłaś. Wiem o tym. Bruder często mi to mówi.
- Och.
Zapanowała dziwna cisza. Słońce niemal zupełnie zaszło, tworząc wokół różowo-fioletową paćkę.
- Nie czujesz się czasami samotny? - zapytała Elizabeta, nie patrząc w jego stronę.
- Nie. Dlaczego?
- Nie wiem, tak mi przyszło do głowy. Formalnie przecież nie istniejesz. Te wszystkie polityczno-światowe kwestie... są poza tobą. Z innymi przedstawicielami krajów nie łączy cię już nic, nawet wspólny interes. Niby masz przyjaciół, ale...
- Mam przyjaciół! Jestem zagilbisty i ani trochę samotny! - krzyknął Prusak i roześmiał się.
Był to nieszczery rechot, który wyszedł mu jednak prawdziwie, chociaż, oczywiście, prawdziwy nie był. Nawet, jeżeli Elizabeta to wyłapała, to nie dała niczego po sobie poznać.
- Tęsknię za dawnymi czasami - wyznała. - Ja istnieję, moja gospodarka ma się dobrze, ale jakoś tak... czuję się samotna. Może jestem dziwna.
- Jesteś dziwna - zażartował Gilbert.
Lizzy rzuciła mu spojrzenie spode łba. Tym razem nie było w nim ani trochę rozbawienia i Gilbert zrozumiał, że to było jedno z takich wyznań, z których się nie żartuje. W głębi duszy miał ochotę wrzeszczeć na siebie za to, że jest takim mało empatycznym dupkiem.
- Wybacz. Nie jestem dobry w uczuciach.
- Nieważne. Pamiętasz, jak kiedyś śpiewaliśmy taką fajną piosenkę? Mała dziewczynka szła na wojnę, na wojnę, na wojnę.
- Pamiętam! - zdziwił się Gilbert, przywołując z odmętów pamięci tekst. - Mała dziewczynka szła na wojnę, podskakiwała i tak sobie śpiewała...
- Zawsze będę kochała kwiaty, motyle i wzgórza.
- I mojego chłopca również, będę kochała, kochała...
Zapanowała cisza, chociaż dalsza melodia wisiała w powietrzu. Nagle Gilbert chwycił Elizabetę za rękę. Nie patrzył na nią. Bał się spojrzeć.
Za to ona patrzyła na niego.
- Gilbert...
- Ta?
- To nie wyjdzie.
- O czym mówisz?
- To nie wyjdzie - Elizabeta gwałtownie wstała z ławki. - Jesteś nadal pijany.
- Nie pieprz głupot, czuję się świetnie!
- Gilbert...
- Kocham cię!
- Gilbert... - Węgierka pokręciła głową. - Gilbert, nie wiesz, co mówisz.
- Owszem, dobrze wiem, co mówię! - Prusak wstał gwałtownie, aż zadźwięczało mu w uszach. - Kocham cię, cholera jasna!
- Ale ja ciebie nie. Nie w taki sposób... - Lizzy cofnęła się. - To jak z rzeczami. Do tych z dziecięcych lat masz jakiś sentyment, ale...
- Aha. Jak rzecz, powiadasz? - Gilbert zdał sobie sprawę, że krzyczy. - Jak przedmiot? A paniczyk to nie twoja zabawka z dzieciństwa?!
- Nie mieszaj do tego Rodericha!
- Owszem, będę mieszał! Mogę robić, co mi się podoba!
- Właśnie w tym tkwi problem! - Elizabeta również zaczęła krzyczeć. - Ty myślisz tylko o sobie, nigdy o innych! Masz gdzieś, co myślę!
- Nieprawda. Nigdy cię nie miałem gdzieś.
- Nie baw się w romantyka - Elizabeta z trudem hamowała płacz. - Lubię cię, ale nie czuję do ciebie takiej miłości. Powinieneś to zaakceptować.
Cios poniżej pasa. Gilbert poczuł, że serce boli go tak bardzo, że zaraz umrze.
- Ale to niego czułaś taką miłość, co nie? - odezwał się drżącym głosem. - Co ty w nim widziałaś? Dlaczego on jest lepszy ode mnie?
- Przestań!
- Spędziliśmy razem tyle czasu, a Rodericha ledwo znałaś! Nie wiem, co ty w nim... co ty w nim...
- A myślisz, że ja wiem!? - z oczu Lizzy poleciały łzy. - Zamknij się w końcu!
Elizabeta odwróciła się na pięcie i uciekła. Gilbert patrzył w ślad za nią jak na uciekającego z balu Kopciuszka. Nie weszła do jego domu, po prostu pobiegła przed siebie.
Panowała zupełna cisza. Świerszcze zawodziły, tworząc osobliwą, smutną melodię.
Schował twarz w dłoniach. Miał ochotę zrobić najmniej męską rzecz na świecie - również wybuchnąć płaczem, ale nie pozwalała mu na to jego duma.
- Spieprzyłem wszystko - burknął do siebie.
Wtedy czyjaś ręka opadła na jego ramię.
,,O nie, kurna. Nie. Nie!’’.
- Ładna dzisiaj noc - powiedział Roderich, siadając obok niego na ławce.
- Zajebista.
- Przypomniał mi się pewien wieczór czterdziestego ósmego...
- Przejdźmy do rzeczy, dupku. Ile słyszałeś?
Roderich westchnął.
- Wystarczająco dużo, tak myślę.
- I co? Zadowolony? - Gilbert poczuł, że całe napięcie dnia zaczęło się uwalniać.
- Nie rozumiem, z czego miałbym być zadowolony.
- Kurwa, nawet w takich chwilach lubisz wyprowadzać mnie z równowagi - parsknął Gilbert.
- Nie wyrażaj się wulgarnie.
- Ach, przestań już, nie lubię fałszywej litości. Wszyscy się nade mną litują, biedny Prusy, sratata. Nie lubimy się, a ty nagle udajesz dobrego kolegę. Bądź szczery.
- Jestem szczery - powiedział cicho Roderich. - Rozumiem cię. W końcu sam szalałem kiedyś za tą kobietą.
Gilbert poczuł do niego nienawiść tak silną, że aż sam się zdziwił. On MIAŁ tę kobietę, miał ją tylko dla siebie, miał jej miłość, a teraz zgrywa wielce pokrzywdzonego...
- Nikt mnie nigdy nie zrozumie.
- Użalający się nad sobą Gilbert, tego świat nie widział - mruknął Roderich.
- I prędko nie zobaczy. Ty miałeś szczęście.
- Raczej nieszczęście. Nie lubię, kiedy ludzie cierpią.
- Zamknij się w końcu! - krzyknął Gilbert z furią. - Tobie łatwo o tym mówić! Masz wszystko, czego ja chcę, a i tak zgrywasz wiecznie niezadowolonego milorda! Masz własne ziemie, szacunek wszystkich wokół, niezależność i... i masz ją.
- Już nie - rzucił swobodnie Austriak. - Od 1918 roku. Po prostu... to nie było to. Ale domyślam się, jak musiało cię to zaboleć. Ta cała sytuacja...
Gilbert parsknął.
- Przyznaj się, paniczyku. Jesteś teraz cholernie zadowolony, bo wreszcie zobaczyłeś, że jesteś górą. Prawda?
- Nie. - Roderich spojrzał przed siebie. - Nie, Gilbercie. To prawda, że nigdy specjalnie nie darzyłem cię sympatią, ale... nie jestem taki, jakim mnie widzisz. Staram się nie robić innym na złość i być tolerancyjnym. Nauczyła mnie tego historia. Jeżeli ktoś ma inną religię albo po prostu lubi inną muzykę, uszanuję to.
Gilbert spojrzał na niego z niedowierzaniem. Westchnął i wstał chwiejnie.
- Nie. Nie rób mi tego. Nie udowadniaj, że jesteś spoko gościem, tego po prostu nie zniosę!
Roderich uśmiechnął się.
- Chodź do domu. Zrobię herbatę.
- Dlaczego... ja wolałem myśleć, że jesteś wredny i nadęty... - Gilbert nagle poczuł się bardzo, bardzo śpiący.
Roderich objął go ramieniem.
- Chodź. Jutro będzie lepiej.
Na dworze panowała ciemność. Słońce rzucało na niebo ostatnie, słabe promienie.
KONIEC
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.