Opowiadanie
Pokemon Jhnelle
Rozdział 27: Rodzina
Autor: | O. G. Readmore |
---|---|
Serie: | Pokemon |
Gatunki: | Komedia, Przygodowe |
Uwagi: | Alternatywna rzeczywistość |
Dodany: | 2015-03-23 22:17:07 |
Aktualizowany: | 2015-03-23 22:17:07 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Utwór pojawił się na różnych forach i blogu. Historia, region, jak i projekty pokemonów zostały stworzone przeze mnie.
Zoe Wanderer siedziała na wprost Rose i tylko kręciła głową nie mogąc uwierzyć w słowa przyjaciółki. Chociaż znały się od wielu lat Czarna Róża nigdy nie opowiadała o swoim życiu prywatnym. Gdy ktoś pytał ją o rodzinę, zbywała go zwykle kłopotliwym uśmiechem, albo zmieniała temat.
- Masz syna? - wydukała wreszcie Zoe. - Przepraszam, że tak się dziwię, ale to dla mnie szok.
- Dla mnie szokiem jest to, że Kyle tutaj się pojawił - mówiła ponurym, jednostajnym głosem. - Dzisiaj rano minęłam go przy wejściu do teatru, a potem przedstawił mi go J.J. Nawet go nie poznałam - wymamrotała pod nosem.
- A on ciebie?
- Nie mógł - odparła krótko. - Miał około trzech lat, gdy odeszłam. Nie dawałam znaku życia, aż w końcu Betty Daniels uznano za zmarłą.
- Mogę zapytać, dlaczego? - spytała nieśmiało Zoe.
- Już i tak wiesz więcej niż powinnaś, a nie chcę mieszać ciebie i Gary'ego w moje kłopoty.
- Więc musiało się wydarzyć coś naprawdę poważnego - pokręciła głową pani Wanderer.
- Co? - spojrzała na nią zaniepokojona.
Przez moment Rose wydawało się, że czymś się zdradziła, że Zoe domyśla się prawdy, że gdzieś napomniała o poszukiwaniach Underpierota.
- Użyłaś słowa "kłopoty" - oznajmiła. - Znam cię i wiem, że nie wierzysz w przeszkody i nigdy się nie poddajesz jakimś tam błahostką, które inni nazywają kłopotami. Dlatego mam wrażenie, że tym razem potrzebujesz pomocy.
- Nie - pokręciła głową. - Poradzę sobie. Po prostu pojawienie się Kyle'a zaskoczyło mnie i tyle.
- Co planujesz?
- A co mogę zrobić? Nic - odpowiedziała sobie.
- Możesz mu powiedzieć.
W ustach Zoe rozwiązanie wydawało się banalne.
- Już to sobie wyobrażam - powiedziała ironicznie. - "Cześć, Kyle! To ja twoja mama"! On nie zrozumie. Nawet ja nie rozumiem swojego postępowania.
- Los ci sprzyja, Betty - Zoe pozwoliła sobie na użycie "pierwszego" imienia Czarnej Róży. - Kyle będzie pracował w teatrze, a więc masz szansę... Jeśli nie na odzyskanie go to przynajmniej na nadrobienie zaległości.
- Może masz rację - uśmiechnęła się niepewnie. - Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Nie mów nikomu o Betty.
- Ma się rozumieć - przytaknęła jej pani Wanderer.
Na jakiś czas Rose mogła zapomnieć o Betty i jej życiu. Wolała skupić się na teraźniejszości i jutrzejszym spotkaniu z Robinem. Ostatnio napominał jej coś o przesyłce z Black moon Island. Pojawienie się Kyle'a podziałało na nią jak wiadro lodowatej wody. Nadal nie mogła zebrać myśli i zająć się sprawami związanymi z bożkiem rozpaczy.
Co to jest kryzys? Kryzys to moment, w którym dochodzisz do wniosku, że nie wszystko idzie zgodnie z twoimi planami. Taka chwila musiała nastąpić również wśród członków organizacji przestępczej Zespołu Witamina C, za jaką uważali ją z pewnością Brenda i Brendan.
Podążali z wolna ulicami Irina City. Żadne z nich nie odezwało się słowem. Nie wiadomo, czy była to wina zmęczenia, oboje opuścili Townview późnym popołudniem, aby nad ranem pojawić się w Irina City, a może podłamały ich nieudolne próby zdobycia władzy w Jhnelle?
- Brendo! - jęknął Brendan. - Nogi wychodzą mi, kolokwialnie rzecz ujmując, z dupy z tego zmęczenia.
- Odwagi! - rzuciła dwudziestolatka. - Zaraz będziemy w moim domu.
- Twoim domu? - zmarszczył brwi. - Myślałem, że pochodzisz z Ortario, tak jak ja.
- Do szkoły w Ortario wysłali mnie rodzice - uzupełniła wcześniejszą wypowiedź.
Po tych słowach podeszła do jednego z niewysokich domków jednorodzinnych i nacisnęła dzwonek. Drzwi wejściowe otworzyły się niemal od razu. Zupełnie jakby ktoś czekał pod nimi na przybycie dziewczyny. W progu stanęła wysoka i chuda kobieta. Miała na sobie beżową garsonkę, a z jej oczu bił niewytłumaczalny chłód.
- Brendo, to ty? - mówiła z tą samą manierą, co członkini Zespołu Witamina C.
- Tak, matko! - odparła teatralnie.
- Wróciłaś... - mruknęła. - Widzę nie sama - zerknęła z niechęcią w stronę Brendana. - Cóż... Masz narzeczonego. Z jednej strony to dobrze, bo zejdziesz z naszego utrzymania, ale z drugiej on jest... - spróbowała skrytykować chłopaka. - Nie jest spełnieniem marzeń teściowej o zięciu - określiła delikatniej swój zawód.
- Nie! Brendan to tylko mój kolega i współpracownik! - wyprowadziła z błędu matkę.
Zaraz po tych słowach matka zaprosiła córkę i jej towarzysza do domu. Brenda opowiedziała matce, co działo się z nią po ukończeniu Wyższej Szkoły Nauk Wikliniarskich w Ortario City, jak poznała Brendana oraz o tym jak wspólnie zawiązali instytucję dobroczynną o nazwie Zespół Witamina C. Opowiedziała także o paśmie porażek organizacji. Matka z przerażeniem kręciła głową. Od samego początku istnienia organizacji finansowała zespół, a także jego działania. Nie miała świadomości, że jej ciężko zarobione pieniądze idą na instytucję przestępczą.
- Dotąd porażki nam nie przeszkadzały, bo jesteśmy idealistami - przyznała ze smutkiem w głosie Brenda.
- Tyle że teraz upadły nawet nasze idee. Padły jak Magikarp w nieszczelnym pokeballu - przytaknął jej Brendan.
- Potrzebujecie świeżej krwi w zespole! - zadecydowała władczo matka Brendy. - Przyjmiecie Britanny!
- Tylko nie ją! - wrzasnęła dramatycznie córka.
- Przyjmiecie i bez dyskusji!
- Ale... - jęknęła.
- Kim jest ta cała Britanny? - mężczyzna szepnął do ucha towarzyszki zapytanie.
- To moja siostra.
Do salonu weszła Britanny. Miała niespełna osiemnaście lat i była oczkiem w głowie matki. Jej dumą i wzorem "dziecka idealnego". Drobnej postury blondynka o szarych oczach i zgrabnym nosku była młodszą siostrą Brendy. Jej długie, kręcone włosy opadały na kościste ramiona. Miała na sobie czarny strój w pomarańczowe pasy przypominające uniform Witaminy C.
- Witaj, droga siostrzyczko! - zawołała słodziutkim, niby słowiczym głosikiem.
Nie czekając na reakcję czule objęła Brendę i wyszeptała:
- Wiem, że nie chcesz mnie ze sobą zabrać, ale to jedyny sposób, abym wyrwała się od matki.
- Ale...
- Jeszcze nie skończyłam - wymamrotała Britanny. - Nie jestem naiwna i wiem, czym się zajmujecie. Jeśli nie chcesz, abym doniosła mateczce. Przyjmiesz mnie z otwartymi ramionami.
- Witaj w Zespole Witamina C! - powiedziała Brenda z autentycznym bólem wypisanym na twarzy.
- To mi się podoba! - zawołała matka. - Zrobię wam zaraz zdjęcie.
Nie czekając na reakcję młodzieży wyjęła z szuflady aparat fotograficzny. Brendan i Brenda odruchowo ustawili się w pozycji, w której mieli zwyczaj wygłaszać motto. Pośrodku wcisnęła się Britanny.
- Brenda, przesuń się ciut, aby Britanny miała miejsce - nakazała kobieta.
Brenda posłusznie przesunęła się.
- Jeszcze troszkę, jeszcze... No śmielej - instruowała ją matka. - O, tak będzie idealnie!
Na fotografii znajdował się Brendan, Britanny i kawałek ręki Brendy.
Raz do roku w Irina City organizowane były targi pokemon. Do miasta zjeżdżali sprzedawcy, trenerzy i koordynatorzy z całego Jhnelle oraz sąsiadującego od północy regionu Liyah. Na targach prezentowano rzadkie pokemony, sprzedawano najdziwniejsze przedmioty pomocne trenerom w treningach oraz rozdawano doskonałej jakości karmy dla kieszonkowych stworków. Głównym założeniem targów była jednak nauka. Biorący udział w imprezie mogli wymieniać się doświadczeniem, metodami tresury pokemonów oraz historiami ze swoich podróży.
Po wczorajszej premierze aktorom Kawy należał się odpoczynek. Po wielu tygodniach wyczerpujących prób mogli odsapnąć. Poza udanym otwarciem "Wesołego Jhnelle", teatr zyskał nowego członka - Kyle'a Danielsa z Corella Town. Gary uznał, że najlepszym miejscem na znalezienie odrobiny wytchnienia będą targi pokemon. Będąc w olbrzymim gmachu, który na co dzień służy jako arena treningowa, ośmioosobowa grupa nieświadomie rozłączyła się w tłumie trenerów.
Alissa, Kyle i J.J krążyli pomiędzy stoiskami szukając co ciekawszych fantów. Nie posiadający pokemonów członek Kabaretu Żartów Rozluźniających wyglądał na nieco znudzonego wycieczką. Od czasu do czasu przyglądał się kolorowym pokeballom importowanym z Liyah, atlasom z obrazkami pokemonów lub dziwacznym przedmiotom wystawionym na sprzedaż. O wiele więcej przyjemności z wizyty na targach miał Rhythmox. Ryś siedział na ramieniu Danielsa i co jakiś czas wychylał się, aby dokładnie obejrzeć drobiazgi rozłożone na stołach. Jego drobne łapki, aż trzęsły się, aby tylko dotknąć czegokolwiek, coś nacisnąć i nieświadomie zepsuć. Tak, zdolność do wywoływania nieszczęść była jego największym talentem.
- Rit! - stwierdził, kwasząc minę na widok jagód.
- Tak - skinął głową Kyle. - Masz rację. Stare i zgniłe.
- Dlaczego nie złapiesz Rhythmoxa? - zadał pytanie J.J.
- Po co? - odparł zdziwiony trener. - Nie mam zamiaru kontynuować podróży, a więc pokemony nie będą mi potrzebne. Z resztą Rhythmox lubi mnie bez względu na to, czy jest zamknięty w pokeballu, czy chodzi luzem i nie należy do nikogo.
- Rit! - przytaknął ryś.
Od wczorajszego wieczoru Rhythmox chodził krok w krok za Kylem, którego kojarzył jako osobę przynoszącą mu jedzenie.
- Niezwykłe - parsknął J.J. - Zawsze myślałem, że to trenerzy łapią wybrane pokemony, a tu wygląda na to, że to pokemon wybrał sobie trenera.
Po tych słowach mężczyzna wyjął z kieszeni telefon. Na ekranie obok ikonki słuchawki pojawiło się imię Carter. Mężczyzna automatycznie odebrał połączenie.
- Co? - zapytał z subtelnością Taurosa.
- Gdzie jesteście? Ja, Gary i Charlie czekamy na was przy stoisku z trzodą chlewną - oznajmił.
- Zaraz przyjdziemy - odparł.
- A są z wami Chris i ten mały... Jak mu tam było... - próbował przywołać w pamięci imię Jimmy'ego. - Mały goblin.
- Gnom? Nie - odparł. - Zaraz ich znajdziemy.
- A wiesz, że... - zaczął podekscytowany.
- Zamknij się - mruknął J.J rozłączając się.
Wiedział, że Carter mógł godzinami wygłaszać jakiś bezsensowny monolog o największych bzdurach. Takich jak zbieranie kapsli od butelek, czy gry komputerowe. J.J uważający się za najpoważniejszego członka Kabaretu Żartów Rozluźniających uważał, że jego kolega cierpi na zwykłą dziecinność.
- Carter i reszta czekają na nas - zwrócił się do swoich nastoletnich towarzyszy. - Idziecie?
- Za moment - powiedziała Alissa oglądając stoisko z bransoletkami.
Aktor skinął głową i ruszył w poszukiwaniu pozostałej części grupy.
- Skoro ja nie będę dalej podróżował to może ty zajmiesz się moimi pokemonami? - zaproponował Kyle.
- Nie - odparła krótko nie odrywając wzroku od akcesoriów rozłożonych na stole. - Mam przy sobie pięć pokemonów, z których nie zrezygnuję, a szkoda, aby twoje zamiast pracować czekały na ławce rezerwowych - jak to określała przechowalnię u profesora Hardinga. - Poza tym... - kontynuowała po pauzie - masz już cztery odznaki. Wiesz ile cię dzieli od ligi?
- Tyle że nie interesuje mnie liga.
- Zostaw je Charliemu, albo Jimowi.
- Charlie nie radzi sobie z jednym pokemonem, a Jimmy'emu się nie należą - powiedział z brutalną szczerością.
- To zostaw je sobie. Po tym jak zaczniesz pracę w Kawie pokeballe nie będą cię szczypać w łapy. Spójrz na Cartera, albo Gary'ego. Są w teatrze, a znajdują czas na pokemony - podała za przykład przyjaciół.
- Twój brat też ma pokemony?
- Nie wiem - odparła obojętnie trenerka. - Pewnie ma tak samo wyimaginowane pokemony jak tą swoją arenę i tytuł lidera.
Znudzony rozmową Rhythmox niepostrzeżenie zeskoczył z ramienia Danielsa. Z ziemi nie widział zbyt wiele. Ze wszystkich stron otaczał go las przechodniów. Po chwili ciemne oczka stworzonka wypatrzyły klatki z pokemonami. Ryś ochoczo ruszył w stronę wystawy trzody chlewnej w nadziei, że być może zaprzyjaźni się ze stworkami.
- Nadal jesteś na niego zła? - Daniels niepostrzeżenie zmienił temat. - Nie chciał źle.
- Szósty adwokat mojego brata - mruknęła ironicznie. - Nie potrzebnie wszyscy się wtrącacie - dodała na uspokojenie. - Jestem wkurzona, bo okłamywał mnie od chwili, w której znalazłam się w Corella i co gorsza nie miał zamiaru mi się przyznać.
- Jak to ci poprawi humor - zaczął niepewnie Daniels - to na drugie mam Colin.
Dziewczyna uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Co myślisz o tym? - Kyle zwrócił uwagę na kolorowe kamienie.
- Kamienie ewolucyjne - odparła.
- Bardzo przydatna rzecz! - dodał Josh Allen.
Kyle odwrócił się na pięcie. Do straganu zbliżył się ich rywal. Miał na sobie szarą kurtkę ze ściągaczami, zaś na ramieniu wisiała czarna torba z białym napisem.
- Liczyłem, że się spotkamy na targach - powiedział z chytrym uśmiechem.
- Tak? - Daniels zdziwił się nader przyjaznym powitaniem ze strony Josha.
- Może jakiś mały pojedynek? - zaproponował Allen.
- To chyba z Alissą, bo ja rezygnuję z udziału w lidze - pokręcił głową.
- Chwila - przerwał mu Allen. - Zaczęło robić się ciekawie, a ty od tak sobie rezygnujesz?
- Tak - odparł obojętnie i odwrócił się w stronę straganu. - Zaczynam pracę w teatrze.
- Wody, ognisty, elektryczny i trawiasty! - zawołał energicznie sprzedawca, który wcześniej wcisnął mistyczny kamień młodszemu Danielsowi.
- Może wziąłbym jeden? - spojrzał pytającym wzrokiem na Christeensen.
- Jak chcesz - wzruszyła ramionami dziewczyna.
- Tanio, bo za piątaka - zaczął Bernie.
- Ognisty dla Huffa - powiedział zdecydowany.
- Bardzo dobry wybór! - zawołał sprzedawca. - Dziesiątaka, poproszę!
- Mówił pan: "piątaka" - przypomniał mu Kyle.
- Gdzie!? - oburzył się cwany sprzedawca. - Taki dobry kamień dla Huffa! Żeby się w Arise zmienił i piątaka? Niech stracę! Dorzucę jeszcze mistyczny kamień!
- W takim razie dziękuję - odparł pośpiesznie Kyle.
- Dobra! - zawołał Bernie. - Po co zaraz rezygnuje i gada, że nie kupi? Od razu jakieś pogróżki werbalne stosuje. Chce za piątaka to dostanie za piątaka. Ździerca! - mruknął. - Moim dzieciom odmawia posiłku, a mi spłaty pożyczki od bukmachera.
Daniels schował kamień do plecaka. Trójka trenerów zaczęła przedzierać się przez gąszcz straganów w poszukiwaniu pozostałych.
J.J, Carter, Gary i Charlie stali obok zagrody z pokemonami. Najmłodszy z nich wychylał się za wysoki płot zbudowany z drewnianych pali i głaskał różowe prosiaki. Wyglądały one zupełnie zwyczajnie. Okrągłe niczym piłka pokemony były całe różowe. Na prawie jednolitej masie jedynymi rozpoznawalnymi akcentami były duży ryj, drobne uszy i tępe spojrzenie. Miały krótkie, galaretowate nóżki, dzięki czemu gdy biegały wyglądały przekomicznie.
- Chrumkasia - zaczął pokedex Charliego. - Pokemon-prosiak. Nauczony życia w otoczeniu ludzi jest niezdolny do zatroszczenia się o samego siebie na wolności. Jeżeli Chrumkasia znajduje się na wolności szybko szuka trenera, który chciałby ją złapać. Występuje na farmach hodowlanych.
- Czyli Chrumkasia podkłada się trenerom - pokręcił głową Gary.
Na stogu siana tuż obok drugiej zagrody siedział Rhythmox. Jednym okiem zerkał na śpiące owieczki, a drugim wpatrywał się w tłum ludzi. Po chwili do grupki dołączyli Chris i Jimmy. Twarz siedmiolatka lepiła się od waty cukrowej. Uwielbiające, a przy tym nie martwiące się o wagę prosiaki zaczęły nerwowo węszyć słodki zapach.
- Chłi! Chłi! - zaczęły piskliwie zawodzić.
- Meee! - zaczęły alarmować rozbudzone Meerysie.
Pokedex Charliego ponownie poszedł w ruch:
- Meerysia. Ognista owieczka jest jednym z najwrażliwszych pokemonów regionu Jhnelle zaraz obok Birich. W momencie, gdy czuje zagrożenie jej wełna rozrasta się kilkakrotnie chroniąc w swoim wnętrzu pokemona. Bardziej odważne Meerysie w wypadku niebezpieczeństwa zioną ogniem, gdzie popadnie. Pokemon występuje na farmach hodowlanych.
Chris z niepokojem spojrzał na Meerysie, a potem znów na swoich towarzyszy.
- Powinniśmy wracać już do Kawy - oznajmił. - Poszukam siostry i Kyle'a.
- A co z naszym dniem wolnym? - przypomniał mu Carter.
- Chyba nie chcesz całego dnia siedzieć i patrzeć na świnki i owce? - zapytał bez przekonania J.J.
Mina Cartera wyrażała jednak chęć zostania na targach do zamknięcia.
- Jestem głodny - westchnął Gary. - Faktycznie, zbierajmy się.
Przez głośniki zamieszczone pod sufitem rozbrzmiał histeryczny śmiech jakiejś kobiety. Większość z uczestników targu zwróciła na niego uwagę.
- Witajcie! - rozbrzmiało.
Spojrzenia zgromadzonych w sali pokierowały się na piramidę skrzyń ustawioną obok zagród z pokemonami. Na samym szczycie siedzieli Brendan i Brenda. Gdy zapadła cisza, dziewczyna rozpoczęła:
- Piękni i młodzi.
- Do akcji gotowi - dodał Brendan.
- Złodziejskiemu kodeksowi...
- Momencik - weszła jej w słowo Britanny. - A ja to co? Pies?
- Nie rozumiem? - zdziwiła się Brenda.
- Gdzie jest mój wers?
- Twój wers? - zacietrzewiła się starsza z sióstr. - Pamiętaj, że jesteś na okresie próbnym i żaden wers ci się nie należy!
Gdy dziewczęta kłóciły się, a nawet zaczęły szarpaninę, Brendan dokończył motto w pojedynkę:
- Nic nam nie zaszkodzi. Nie wiesz kto przybył. Nie wiesz z kim masz do czynienia. Za pomocą palca skinienia. Obrócimy ziemię w pył. Zespół Witamina C prezentuje: Brendan, Brenda i Britanny.
W międzyczasie Brenda i Britanny zdążyły uspokoić się.
- Śmieszni są - uśmiechnął się kącikiem ust Gary. - Co to za pajace? - zapytał poważniej.
- Jakiś konkurencyjny kabaret? - próbował zgadnąć Chris.
- Dowcip słaby jak u Myśliwich.E* - J.J bezlitośnie skomentował motto oraz walkę sióstr.
- To Zespół Witamina C - wyjaśnił Charlie. - Możecie być pewni, że sprowadza ich tu jakaś niegodziwość!
Charlie Stacey był prawdopodobnie jedyną osobą, która traktowała "organizację przestępczą" poważnie.
- Nie traćmy czasu! Łapać Meerysie, Chrumkasie i w nogi! - nakazała Britanny.
- Jak śmiesz wydawać polecenia starszemu stopniem? - rozjuszyła się Brenda.
- A takim, że jako jedyna w tym zespole mam mózg i umiem się nim posługiwać! - broniła się zajadle.
Zaaferowane celem groźnego Zespołu Witamina C Meerysie były na granicy przerażenia. Nic więc dziwnego, że jedna po drugiej zbijały się w kupki wełny udając, że ich nie ma. Jedna odważna Meerysia w panice zaczęła ziać ogniem naokoło. Żar ogarnął inne Meerysie, które w popłochu zaczęły atakować ognistymi podmuchami wszystko, co się ruszało. Kilka ogników dosięgnęło stogów siana. Te niemal od razu zmieniły się w czerwoną ścianę. Znajdujące się w sąsiedniej zagrodzie Chrumkasie wpadły w panikę i siłą swoich dużych ciał wyważyły drzwi od klatki i wybiegły w popłochu taranując ludzi. Nie chcąc być gorsze, Meerysie również wydostały się ze swojej zagrody. Biegające po hali pokemony, ogromne płomienie i duszący dym były idealnymi składnikami paniki, która wybuchła.
- Musimy ugasić ten ogień! - zakomenderował Gary.
- Washdry! Wybieram cię! - zawołał lider i rzucił przed siebie pokeball.
Kula turkusowej barwy zawirowała w powietrzu, aby po chwili upaść tuż przed płonącą zagrodą. W momencie zderzenia z ziemią wystrzeliła z niej energia, która przybrała postać niebiesko-szarego szopa pracza o długim, puszystym ogonie w pasy. Pokemon sięgał swojemu trenerowi prawie do paska.
- Ja też pomogę! - zaproponował Jimmy. - Zajebistafish! Użyj wodnej broni!
Z pokeballa w sposób majestatyczny, a wręcz uwodzicielski wyłoniła się zielonkawa ryba.
- Zaje? - spojrzała na trenera.
- Wodna broń! - powtórzył Jimmy.
Ryba spojrzała na swojego trenera w wielkim zdumieniu. Nie miał pojęcia jak używać tego ataku.
- Zajebistafish nie posiada takiego ataku - wyjaśnił mu lider, po czym dodał: - Ugaszę ogień, a wy idźcie do wyjścia.
Zgodnie z jego poleceniem pozostali opuścili płonący budynek. Z Garym i jego pokemonem zostali jedynie Chris i Rhythmox. Chris chwycił wiszącą na ścianie gaśnicę i stanął obok Washdry'a. Sam pożar nie był trudny do okiełznania. O wiele większe kłopoty sprawiały podpalające wszystko Meerysie.
- Washdry, musimy uspokoić Meerysie zanim dokonają większych zniszczeń - poinstruował pokemona.
Szop wypluł z pyszczka strumień wody. Atak uderzył we dwie rozszalałe owce. Po jego przejściu przemoczone pokemony wydawały się znacznie spokojniejsze, a może zwyczajnie ogłuszone strumieniem wody.
- Ritama! - zawołał Rhythmox wyrzucając z siebie serię błyskawic.
Pioruny dopadły kolejnego rozhisteryzowanego pokemona. Porażona prądem Meerysia upadła na ziemię. Kolejna została spacyfikowana za pomocą gaśnic. Sytuacja zdawała się wracać pod kontrolę. Obok Gary'ego, Chrisa i ich pokemonów pojawili się hodowcy trzody w asyście strażaków. Meerysie, póki nieprzytomne, zostały pozamykane w pokeballach, gdzie nie mogły wyrządzić nikomu krzywdy. Nikt z przebywających w budynku podczas targów nie ucierpiał w pożarze. Niestety nie udało się złapać sprawców zamieszania, Zespołu Witamina C.
Robin McIntyre zatrzymał się w Irina City przejazdem. Miasto, w którym wszystko miało swój początek odwiedzał sporadycznie i niechętnie. Jednak w oczekiwaniu na przesyłkę z wyspy postanowił zrobić sobie kilka dni przerwy i po doglądać swoich interesów w Irina. Od wielu lat był właścicielem teatru Kawa. Nie znał się na prowadzeniu tego typu instytucji, dlatego też całkowitą odpowiedzialność za miejsce przejęła Czarna Róża.
Pan McIntyre siedział w swoim biurze i spoglądał w okno. W oddali widział błękitną linię znaczącą morze Bursztynowe oraz wolno poruszające się na jego tle statki.
- Ja i Thomas czekamy na przybycie ładunku - oznajmiła Angela, zrzucając kosmyk włosów ramienia.
Robin spojrzał na dziewczynę, ale nic nie odpowiedział. Jedyna kobieta wśród regulatorów była w wieku jego syna. Dlatego też czuł się niezręcznie ilekroć przychodziła rozmówić się z nim. O wiele lepiej załatwiało mu się interesy z Thomasem, albo profesorem.
Do gabinetu weszła Rose. Trzasnęła drzwiami i z gniewnym wyrazem twarzy podeszła do biurka.
- Dzień dobry - powiedziała złośliwie Angela.
- Wyjdź już - poprosiła ją grzecznie Rose.
- Ale ja do pani nie przyszłam - zaśmiała się.
Angela nawet nie starała się udawać, że lubi Rose. Nie potrafiła zdefiniować związku łączącego Czarną Różę z McIntyrem. Na pierwszy rzut oka wyglądali na bliskich przyjaciół, których łączy wieloletnia znajomość, albo na parę kochanków, którzy zachowują wobec siebie duży dystans. Angela nie ukrywała, że czuła się doskonale wśród mężczyzn, a Rose była dla niej kimś na kształt konkurentki.
- Zostaw nas samych - poprosił Robin.
Angela głośno westchnęła i wstała z miejsca. Spokojnym krokiem opuściła gabinet szefa.
- Musimy pogadać - oznajmiła, zajmując wcześniejsze miejsce nastolatki.
- Jeżeli chodzi o teatr to wiesz, że nie...
- Nie chodzi o teatr tylko o mojego syna - powiedziała gniewnie.
- Kyle? A co? Już dotarł do Irina City? - udał zdziwionego.
- Skąd wiesz? - zapytała.
- Ostatnio spotkałem go z Henrym w Townview.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Czarna Róża podniosła głos.
- Po co masz się denerwować Danielsami?
- Cholera! - uderzyła dłonią w stół. - Sama decyduję, czym się będę się denerwowała.
- Dobra - mruknął. - Nie musisz podnosić głosu.
Po jego słowach Czarna Róża dodała z większym współczuciem w głosie:
- A co u Natalie?
- Nie wiem - westchnął. - Jest na obserwacji w szpitalu w Townview.
- Następnym razem pozdrów ją ode mnie - powiedziała życzliwie. - Muszę się zbierać. W przyszłym tygodniu mamy premierę w teatrze - dodała. - Jeśli masz ochotę, wpadnij.
Robin skinął głową. Miał ważniejsze zmartwienia na głowie niż premiery teatralne. W coraz większym napięciu oczekiwał na przesyłkę z wyspy.
Dzień po pożarze areny, budynek straszył posępną ciszą. Wokoło niego ustawiono znaki: "Zakaz wejścia. Grozi zawaleniem". Alissa Christeensen minęła miejsce targów nie zwracając na nie szczególnej uwagi. Dziewczyna śpieszyła się na spotkanie z Garym. Miejscowy lider poprosił ją, aby z samego rana odwiedziła go w sali. Zapytany, czy chodzi o pojedynek? Odparł krótko: "nie". Mimo wszystko zabrała ze sobą swoje pokemony. Nigdy nie wiadomo, kiedy kieszonkowy stworek może okazać się przydatny. Pośpiesznie zeszła z głównej drogi na plażę. Od morza wiał chłodny wicher. Zapięła kurtkę i przyśpieszyła kroku. Po krótkim marszu zniknęła w rzędzie domków turystycznych. Wśród nich stał ten, w którym niegdyś mieszkała. Pamiętała go jak przez mgłę. Z komina wydobywał się szary dym, a na niezabudowanej werandzie siedziała kobieta w średnim wieku. Alissa przez moment zastanawiała się, czy może powinna podejść i przywitać się. Jednak szybko porzuciła tę myśl. Ruszyła dalej. Wkrótce zaczęła się nowa część osiedla. Zaraz za nią znajdował się biały budynek. Niegdyś służył jako pływalnia, ale nie tak dawno temu został zlicytowany, a potem przeznaczony na arenę lidera. Po przejściu na emeryturę pana Abramsa, nowym liderem został członek Kabaertu Żartów Rozluźniających. Do tego momentu wszystko było jasne dla Alissy.
Największym jednak problemem była myśl, że liderem jest Gary, a nie jak wcześniej w to wierzyła jej brat. Już nie gniewała się na Chrisa. Tym bardziej po wczorajszej akcji z gaszeniem areny. Przeszłość Christeensenów była ponura i pełna blizn, które przyjmowało najstarsze z trójki rodzeństwa. Dzięki niemu ona i Sunny mieli dobre dzieciństwo. Nie musiał być liderem, aby być wspaniałym bratem. Tego była pewna.
Przekroczyła próg areny. Było to pomieszczenie o błękitnych ścianach i dużych oknach wpuszczających promienie słońca. Naprzeciwległej do wejścia ścianie znajdowały się drzwi prowadzące do innych pomieszczeń. Większość sali zajmował jednak opróżniony z wody basen.
- Gary? - zawołała niepewnie dziewczyna.
- O, nareszcie jesteś - usłyszała głos Wanderera. - Chris! Ktoś do ciebie - zawołał.
Z bocznego pomieszczenia wyłonił się Chris. Widok siostry zaskoczył go. Niepewnym krokiem zbliżył się do dziewczyny czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony.
- Pogadajcie sobie - oświadczył Gary zarzucając na ramę fioletową kurtkę. - A ja spadam do domu.
Po tych słowach zostawił Christeensenów w arenie. Alissa usiadła nad basenem i zaczęła:
- Dlaczego powiedziałeś mi, że jesteś liderem?
- A nie wystarczy zwykłe: "przepraszam"? - spróbował wyminąć temat.
- Chris, poważnie. Chcę to wiedzieć.
- Tak jakoś wyszło - odparł niechętnie.
- Co wyszło? - zirytowała się Alissa. - Chyba możesz mi powiedzieć?
Westchnął, jakby zbierał się w sobie. W końcu przemówił:
- Czesne w Akademii Pokemon były dosyć wysokie, sama przyznasz. Trudno było mi opłacać twoją szkołę, a jednocześnie wyprawy Sunny'ego do innych regionów pracując tylko w Kawie. Potrzebowałem dodatkowej forsy.
- A więc znalazłeś sobie pracę - domyśliła się.
- Zostałem pomocnikiem trenera - powiedział. - Gdybyś dowiedziała się, że czyszczę baseny nie pozwoliłabyś mi na to, a nie chciałem żebyś rezygnowała ze szkoły, która jest dla ciebie taka ważna.
- Nie zrezygnowałabym - mruknęła. - Fakt, nie chciałam wracać do Irina, ale gdybym wiedziała, że krucho u ciebie z forsą zaczęłabym jakąś pracę w wakacje - wyjaśniła. - Ale ty cały czas zapewniałeś mnie, że jako lider radzisz sobie doskonale.
Chris podrapał się po brodzie i stwierdził:
- Wiesz, że jesteś moją ulubioną siostrą?
- Tak, bo jedyną. No, chyba że liczysz Słoneczko nie jako brata, a siostrę... - zażartowała.
- Trochę jest zniewieściały - przyznał całkiem poważnie.
- Czyli już wszystko sobie wyjaśniliście? - zapytał Gary wracając na salę.
- Podsłuchiwałeś nas? - warknął Christeensen.
- Tak - odparł bez skrępowania. - Złożyłem się z Carterem, że to całe "godzenie się" - podkreślił słowo - zajmie wam więcej niż pięć minut. Przegrałem zakład... - dodał ponuro.
Po chwili mówił znacznie weselszym głosem:
- Alissa, kiedy masz zamiar wyzwać mnie na pojedynek o odznakę? Jestem ciekawy, czego nauczyłaś się w tej całej akademii.
- Jak najszybciej - odparła ochoczo.
- Jeżeli pogoda dopisze możemy stoczyć walkę na plaży - stwierdził lider. - Pojutrze większość mieszkańców będzie obecna na konkursie koordynatorskim, a więc będziemy mieli całą plażę tylko dla siebie.
Czerwiec, 1994]
Z nadejściem czerwcowych dni do Irina City nadciągali turyści. Wypełniały się plaże, port, molo, deptak, sklepy z upominkami, restauracje i hotele. Powietrze było duszne i ciężkie, ale mimo to nikt nie narzekał. Promienie słońca ogrzewały blaszany dach, na którym leżała różowa kotka w dużych brązowych okularach.
- Oniau... - ziewnęła, przeciągając się.
Hałasy nie robiły na Sonii większego wrażenia. Zdążyła przywyknąć, a co ważniejsze potrafiła rozpoznać "swoich". Jedno spojrzenie kotki potrafiło powiedzieć, czy ktoś pochodzi z Irina City, czy też przyjechał tu na wakacje. Jej uwagę przykuła dwójka osiemnastoletnich chłopaków idących pustą alejką.
- Załatwiłeś sobie już gdzieś praktyki? - spytał Chris.
Carter wzruszył ramionami. Okres szkoły minął nim się spostrzegł. Do oficjalnego zakończenia szkoły zostało im jeszcze kilka dni.
- Słyszałem, że przyjmują w teatrze - odparł.
- Ty i teatr? - zapytał dla pewności Chris.
- No co? - zapytał niewinnie. - Gary Wanderer pracuje tam już od kilku miesięcy - podał za przykład kolegę z klasy. - Moglibyśmy razem popytać o praktyki w Kawie.
Chris już miał się zgodzić, wszakże nie miał jeszcze pomysłu, gdy zza zakrętu na chłopaków wyszedł dziewięcioletni chłopaczek. Lichej postury blondynek zatrzymał się na widok zbliżających się nastolatków. Miał na imię Sunny, ale wszyscy wołali na niego Słoneczko. Był on młodszym bratem Chrisa i starszym Alissy.
- Co tu robisz, Sunny? - zapytał gniewnie starszy brat na widok chłopca podpierającego ścianę.
Ten tylko wzruszył ramionami. Chris domyślał się, co może oznaczać jego zachowanie.
- Muszę już lecieć. Pogadamy jutro - zwrócił się do Cartera i chwytając Słoneczko za rękę zniknął za zakrętem. Tam, na końcu ulicy znajdował się dom Christeensenów. Był to niewysoki budynek o spadzistym dachu i drewnianych drzwiach, otaczał go szary murek, znad którego wybijały się piwonie. Przed wejściem stała kilkuletnia Alissa. Miała długie i ciemne włosy zakrywające jej część twarzy. Stała w białej zwiewnej sukience i do piersi kurczowo przyciskała pluszową zabawkę. Chris minął dziewczynkę głaszcząc ją po głowie. Doszedł do wejścia, gdzie stała ich matka, policjant oraz wścibska sąsiadka.
- Co tutaj się dzieje? - zapytał bardzo poważnie.
- Aspirant Joel Finnie - przedstawił się policjant. - Próbuje ustalić co się dzieje.
- Już mówiłam! - wtrąciła się matka. - Mój mąż wyszedł z domu i nie wrócił.
- Kiedy? - zapytał Joel.
- Dziś rano - wtrąciła się sąsiadka, Tamyra Borey zwana Teklą lub Tekliszonem. - Ja pana wezwałam. Dzieci tej pani cały dzień bawią się na ulicy. Hałasują mi pod oknami i tak cały dzień!
- Przepraszam - przerwał jej zdenerwowany Chris. - Czy może pani pilnować swojego nosa?
- Ty mnie, gówniarzu, będziesz pouczał? - syknęła. - Słyszał pan aspilant? Groził mi!
Joel spojrzał na rozjuszoną kobietę ze spokojem.
- Chciałbym porozmawiać z panią Christeensen i jej dziećmi na osobności - powiedział.
Tamyra Borey niechętnie odeszła. Policjant w towarzystwie pani Christeensen i jej starszego syna weszli do domu, gdzie długo rozmawiali. Wścibskie ucho sąsiadki nie potrafiło dosłyszeć spod okna jaki przebieg miała rozmowa z policjantem. Finnie opuścił dom i minął sąsiadkę, która czekała pod drzwiami na jakieś tłumaczenia.
Jedni rodzice otaczali dzieci opieką, a inni rozpieszczali swoje latorośle drogimi prezentami. Państwo Christeensen stanowili przykład opiekunów, którzy zapominali o swoich powinnościach. Ich dziewięcioletni syn i czteroletnia córka niejednokrotnie zostawali sami w domu. Ojciec miał w zwyczaju wychodzić bez słowa i nie pojawiać się całe tygodnie, matka w tym czasie zajmowała się poszukiwaniami swojej drugiej połowy. Przyglądający się temu z boku Chris tylko kręcił głową. Jego rodzice istnieli wyłącznie dla siebie samych. O ile on jakoś do tego przywykł, martwił się swoim młodszym rodzeństwem. Alissa i Sunny nie rozumieli jeszcze zbyt wiele. Zdarzyło się, że nocowali na pogotowiu opiekuńczym, wśród obcych ludzi, ale to wszystko wydawało się dla dzieci normalnym ciągiem wydarzeń. Na drugi dzień odbierała ich matka robiąca awanturę. Potem było kilka dni spokoju i znowu. Dlatego też Chris obiecał sobie, że gdy tylko skończy osiemnaście lat zaopiekuje się maluchami, bez jakiejkolwiek potrzeby angażowania w to i tak niezainteresowanych rodziców. Póki co, zdecydował się wspólnie z Carterem zacząć praktyki w Kawie.
Sierpień, 1994
Po trzydziestu pięciu latach pracy dyrektor Kawy, pan Sandie przeszedł na zasłużoną emeryturę. Dla teatru oznaczało to ogromne zmiany. Nowy właściciel placówki, Robin McIntyre znajdował się w gabinecie na najwyższym piętrze i z okna przyglądał się wejściu do teatru, przed którym stała trójka chłopaków.
- Nikt nie może dowiedzieć się, że istniejesz - mówił dalej odchodząc od okna.
Betty Daniels słuchała z uwagą. Nadal była roztrzęsiona wydarzeniami sprzed kilku dni. Nie winiła o to Robina, a zły los i własną ciekawość, które wpędziły ją w klatkę.
- Wiem, początkowo to może wydawać ci się straszne - mówił kręcąc głową - ale musisz zerwać kontakt z Henrym, Kylem i całym Corella. Oni muszą zapomnieć o twoim istnieniu, a ty o ich.
- Jak to sobie wyobrażasz? - spytała dotąd milcząca Betty. - Będą mnie szukać.
- Dlatego powinnaś zmienić imię - odparł. - To teatr. Wymyśl sobie jakiś pseudonim artystyczny.
Robin rzucił spojrzenie na białą bluzkę kobiety. Po jej ramionach szły łodygi ozdobione kolcami, od dołu ku górze pięły się zielone liście, zaś na piersiach widniała róża.
- Rose - rzucił McIntyre. - Idealne imię dla ciebie. Nie mam więcej czasu. Gdybyś miała kłopoty dzwoń - dodał pośpiesznie i raz jeszcze wyjrzał przez okno.
- Nie zostajesz w teatrze? - zaniepokoiła się.
- Nie. Mam zbyt wiele spraw na głowie. Sama zajmij się wszystkim. Od dziś jesteś moją prawą ręką - powiedział. - I już widzę, że masz pierwsze zadanie. Na dole jest jakaś awantura - powiedział.
Betty opuściła gabinet i zeszła po długich schodach na sam parter. Cały czas powtarzała sobie w głowie: "Rose, Rose, Rose", jakby chcąc, aby imię przywarło do niej.
Przed budynkiem teatru stał aspirant Joel Finnie w asyście dwóch innych policjantów. Chris Christeensen awanturował się ze stróżem prawa, Gary próbował załagodzić sytuację, jednak jego spokojny ton głosu ginął pomiędzy krzykami swojego przyjaciela, a zawodzeniami czterolatki. Carter stał z boku wraz z Sunnym i Alissą, bezskutecznie próbując uspokoić histeryzującą dziewczynkę. Na dole pojawiła się Betty Daniels.
- Przepraszam - przerwała stanowczym głosem. - Pracujecie w teatrze? - zapytała ni stąd ni zowąd.
Carter przytaknął i wskazał palcem na kłócących się z policją Chrisa i Gary'ego.
- A panowie? - zajęła się mundurowymi.
- Dostaliśmy zgłoszenie, że rodzice tych dzieci - Joel Finnie wskazał kolejno na Chrisa, Sunny'ego i Alissę - wyjechali sobie kilka tygodni temu.
- Tekliszon kontratakuje - przewrócił oczyma Carter wycierając rękawem łzy Alissy.
- Alissa i Słoneczko są pod moją opieką - powiedział znacznie spokojniej brat maluchów.
- Musimy zabrać tę dwójkę do ośrodka opieki - wyjaśnił policjant.
- Macie jakąś rodzinę, która mogłaby się zająć twoim rodzeństwem? - pani Daniels zwróciła się do chłopaka.
- Nie... - odparł zdając sobie sprawę, że znalazł się w beznadziejnym położeniu. - Ale sam doskonale sobie radzę - dodał pewniej.
- Nie masz skończonych osiemnastu lat - przypomniał mu Joel.
- Skończę za dwa miesiące - upierał się.
- A co z twoimi rodzicami? - pytała Betty. - Wiesz, gdzie wyjechali?
- Nie, ale robili już tak wcześniej... - przyznał niechętnie.
Pani Daniels spojrzała na małą Alissę. Dziewczynka była w wieku Kyle'a.
- Ja chyba jeszcze się nie przedstawiłam - Betty nieoczekiwanie zmieniła temat. - Nazywam się... Rose i jestem nowym dyrektorem Teatru Kawa. Chłopak... - powiedziała niepewnie.
- Chris - przedstawił się szybko Christeensen.
- Chris niedawno zaczął pracę w moim teatrze. On i jego rodzeństwo mogą zostać pod moją opieką do czasu, aż nie skończy tych osiemnastu lat - zadeklarowała.
- Skoro tak... - pokiwał głową Joel. - Proszę udać się jutro do urzędu miasta i załatwić całą biurokrację. Nic tu po nas - mruknął odchodząc z swoimi pomocnikami.
Rose pożegnała policjantów chłodnym spojrzeniem.
- Słowo daję - mruknęła - pozwala się dzieciom na podróże po regionie, a jeśli chodzi o opiekę nad rodzeństwem przez prawie dorosłego człowieka robi się jakieś problemy.
- Dziękuję pani - powiedział Chris.
- Nie ma za co - odparła. - O ile się orientuję strych jest pusty. Możesz tam się wprowadzić ze swoim rodzeństwem. I przy okazji mówcie mi Rose - za drugim razem użyła swojego nowego imienia z większą swobodą.
Tym razem rodzice nie wrócili po dzieci. Po kilku tygodniach ich matka wróciła do domu, ale nie brakowało jej dzieci. Dostając list, w którym poinformowano ją o przejściu opieki nad Sunnym i Alissą na starszego z synów odczuła ulgę. Wkrótce potem założyła nową rodzinę. Była odpowiedzialniejsza i mądrzejsza.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.