Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Pokemon Jhnelle

Rozdział 34: Tata kontra syn

Autor:O. G. Readmore
Serie:Pokemon
Gatunki:Komedia, Przygodowe
Uwagi:Alternatywna rzeczywistość
Dodany:2015-08-12 08:00:19
Aktualizowany:2015-08-18 20:28:19


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Utwór pojawił się na różnych forach i blogu. Historia, region, jak i projekty pokemonów zostały stworzone przeze mnie.


Prowadzenie areny wymagało o wiele więcej niż to mogło wydawać się podróżującemu trenerowi. Obowiązki lidera nie ograniczały się jedynie do przyjmowania wyzwań od przyszłych mistrzów pokemon, dla których najważniejsza jest przyjaźń z pokemonem. Prowadzenie hali walk w dużej mierze opierało się na marketingu. Poczynając od dokumentów od miasta zezwalających na prowadzenie działalności liderskiej, wynajmu odpowiedniej przestrzeni, ubezpieczeniach, posiadaniu atrakcyjnej wizualnie odznaki będącej marką dla stadionu, opiece nad pokemonami, zatrudnieniu stażystów, praktykantów i pomocników, wszelakich opłatach, kończąc na sprawach trywialnych jak reklama na stronie internetowej. Ponadto istniały specjalne szkolenia dla "najlepszego w mieście" jak określano lidera. Trenerzy nie przepadali za szkoleniami, które jak na złość były obowiązkowe. Raz do roku musieli więc przezwyciężyć swoje opory i pojawić się na wykładzie o zasadach bezpieczeństwa prowadzonych przez jakiegoś naukowca niewynurzającego się spod sterty książek, dla którego życie kończy się na jego własnym pokoju i nudnych przemówieniach. Ponadto należało rozliczać się z ligą Jhnelle. Zarządcy ligi utrzymywali stadiony płacąc ich właścicielom trzydzieści cztery procent zysków z mistrzostw, czyli około trzystu tysięcy rocznie na jednego. Co ambitniejsi liderzy jak Matt Novy organizowali drzwi otwarte dla trenerów. Promując w ten sposób zawody związane z pokemonami. Poza pracą na arenie liderzy mogli dorabiać sobie jak Gary będący kabareciarzem, czy Seth prowadzący zakład wulkanizacji opon. Bardzo ważnym obowiązkiem lidera było pojawianie się na mistrzostwach ligi Jhnelle będących zakończeniem sezonu. Obowiązek wiązał się z uczestnictwem w turnieju. "Najlepszy w mieście" mógł zgłosić chęć udziału w zawodach bez posiadania ośmiu odznak. Wystarczyło, aby siedmiu pozostałych liderów wyraziłoby zgodę na jego start. W razie braku takiej "zgody" lider musi stoczyć walkę z każdym przeciwstawiającym mu się mistrzem.

Miami wylądował na trawniku tuż przed budynkiem przypominającym salę gimnastyczną Akademii Pokemon w Corella. Nad wejściem do środka znajdował się granatowy napis: "Arena lidera. Boheme City".

Z grzbietu lwa zeskoczył Henry Daniels. Pogłaskał kota po łbie i zamknął na powrót w pokeballu.

- Nareszcie - westchnął, kierując się do wejścia.

Wrócił właśnie z obowiązkowego szkolenia w Townview. Teraz nie marzył o niczym tak bardzo jak o kubku kawy i aspirynie. Nie znosił podróżować. Młodzieńcza chęć poznawania świata minęła bezpowrotnie. Z budynku wyłonił się jego asystent.

- Prze pana! - wołał słabiutkim głosem.

- Co się stało? - zapytał wyraźnie dając mu do zrozumienia, że jest zmęczony.

- Dzwonił profesor Harding!

- I?

- I nie wiem! - zameldował posłusznie. - Nie chciał powiedzieć, bo to prywatna sprawa. A ja mu na to, że ja i tak wszystkiego się dowiem prędzej czy później, więc może mi powiedzieć, a on na to, że ma pan oddzwonić.

- Zgoda, zajmę się tym potem.

- Nie! Teraz, to ważne! - nalegał asystent.

Henry wiedział, że nadgorliwy asystent nie da mu spokoju dopóki nie oddzwoni do profesora.

Zniecierpliwiony ruszył do swojego gabinetu, aby zadzwonić do Dennisa. Pośpiesznym krokiem ruszył w stronę swojego biura, gdzie spał mały Statusent z różowym czubkiem. Obok leżał telefon.

- Laboratorium Pokemon w Corella Town. W czym mogę pomóc? - w słuchawce rozbrzmiał głos Dennisa.

- Cześć, to ja Henry. Mój asystent mówił, że dzwoniłeś w jakiejś ważnej sprawie.

- Ja? Ważnej? - zdziwił się. - W zasadzie... W sobotę urządzam swoje urodziny. Wpadniesz?

- Czterdzieści trzy lata za tobą i nadal jesteś starym kawalerem - zaśmiał się Henry.

- A ty... Sam jesteś stary - mruknął.

- Za to właśnie cię cenię, drogi przyjacielu. Za stępioną ripostę.

- Szkoda, że nie spotkamy się w starym składzie - zaczął odruchowo profesor.

Henry milczał.

- Jakiś czas temu w Townview spotkałem Robina McIntyre.

- Żartujesz?! Co słychać u niego i Natalie? Nadal są razem? Gdzie mieszkają? - zarzucił Henry'ego stosem pytań.

- Nie wiem. Rozmawialiśmy krótką chwilę. Wiem tylko, tyle że poszukuje Pierota i Underpierota.

- Legendy Jhnelle? Robin poszukuje dwóch z trzech najpotężniejszych legend regionu Jhnelle, a ty mi mówisz dopiero teraz? Tylko po co?

- Może chce dokończyć pracę profesora Poplara?

- Profesor chciał, abyśmy odnaleźli Underpierota i powstrzymali go przed niszczeniem Jhnelle, a on zapewne ma mniej rozsądne powody.

- Czasem myślę, że to nasza wina - stwierdził pan Daniels.

- To znaczy?

- Po tym zdarzeniu w laboratorium z Underpierotem odsunął się z Natalie od nas. Ty wyjechałeś prowadzić badania w Liyah, Betty zniknęła, a ja zająłem się areną w Boheme City.

Dennis milczał. Dopiero po chwili odezwał się markotnym głosem:

- Zabrzmi banalnie, ale każdy ruszył w swoją stronę. To niczyja wina, ani Underpierota, ani tego laboratorium, ani nawet nasza. Nie możemy wpływać na rzeczy, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć.

Do pomieszczenia wszedł asystent.

- Przyszedł jakiś "mistrz pokemonów" - powiedział ironicznie. - Chce panu skopać dupę.

Henry skinął głową.

- Mam wyzwanie na pojedynek. Muszę kończyć. Widzimy się w sobotę - powiedział, odkładając słuchawkę telefonu.

Na korytarzu czekał poddenerwowany Josh. Jego myśli biegały wokół walki z liderem. Od momentu opuszczenia Corella Town nie mógł doczekać się walki z panem Danielsem, którego bardzo szanował i podziwiał. Zazdrościł Kyle'owi takiego ojca. W przeciwieństwie do rodziny Allenów, Henry miał wszystko pod kontrolą. Josh znał "historię" odejścia pani Daniels i podziwiał lidera za jego charakter. Nie załamał się po odejściu żony, wręcz przeciwnie... Znalazł siłę, aby dzielić obowiązki pomiędzy wychowanie syna, a opiekę nad stadionem.

***


Zima nie miała zamiaru opuszczać Boheme City. Dzięki sąsiedztwu z Mroźnym Światem chłód utrzymywał się nad miastem szóstego lidera kilka tygodni dłużej niż gdziekolwiek indziej. Matt Novy stał na pomostku i przez lornetkę spoglądał na odległą wyspę otoczoną ze wszystkich stron mgłą. Według legendy mieszkał na niej trzeci ze strażników. Nie chciał obudzić Disturba, a jedynie spotkać przestępców zakłócających sen tego stwora.

- Sandra pewnie jeszcze nie dotarła do Novan City - mruknął.

Najważniejsze było, aby Joel Finnie nie domyślił się, że dziewczyna wie o powiązaniach policji z kradzieżą symbolu i uprowadzeniem Deuce.

- Ale zimno - powiedział Josh zbliżając się do Matta.

- Cześć - odparł bez przekonania Matt.

W pierwszej chwili nie rozpoznał Allena. Dopiero po chwili skojarzył twarz.

- Przybyłeś po odznakę? - spytał znacznie pewniej.

- Już zdobyłem - przytaknął z dumą, tym większą, że pokonał pana Danielsa przed Alissą i Kylem. - Nie wiesz może kiedy wypływa następny prom na Black Moon Island?

- Właśnie wypłynął - odpowiedział Matt. - Wynająłem łódź i jutro wyruszam na Black Moon Island. Jeśli chcesz to możesz się zabrać ze mną, ale ostrzegam, robię krótki postój w Mroźnym Świecie.

Josh zgodził się od razu.

***

Jimmy zastukał do potężnych drzwi areny, a następnie uwiesił się na klamce. W progu stanął chudy chłopak mogący mieć około osiemnastu lat. - Taaaaak - odźwierny przeciągnął słowo ziewając.

- Jest tata? - rzucił Kyle.

- Nie mieszkam z rodzicami - odparł.

- Nasz tata - podkreślił Kyle. - Henry Daniels.

- Lider?! - ożywił się nastolatek. - Panie Henry! - wrzasnął. - Jakieś... Jak się nazywacie? - zwrócił się znacznie ciszej do braci.

- Kyle i Jim - przedstawił siebie i brata starszy.

- A na nazwisko?

Kyle wziął głęboki oddech. Przez chwilę doszukiwał się w asystencie lidera jakiegoś podobieństwa do siostry Joy, z którą mógł być spokrewniony. Na co wskazywał przynajmniej jego intelekt.

- Daniels - odpowiedział całkiem spokojnie. - Tak jak nasz ojciec.

- Jacyś chłopcy podający się za pańskie dzieci! - zawołał uśmiechnięty.

W drzwiach pojawił się Henry. Jimmy skoczył ojcu na szyję.

- Jim! Kyle! Czekałem na was! Wchodźcie! - powiedział radośnie zapraszając synów do środka.

Wnętrze hali lidera przypominało Centrum Pokemon. Duże okna oświetlały cały korytarz, dwa ogromne fotele stały pod ścianą, zaraz obok czarnego biurka odgrywającego rolę recepcji. W powietrzu unosił się zapach przypominający lecznicę. Henry specjalizował się w typie toksycznym dlatego obowiązywały go nieco surowsze zasady niż innych liderów. Obcowanie z pokemonami wytwarzającymi trucizny, zarazki i brzydki zapach wymagało posiadania dużej ilości leków, specjalnych stroi i środków dezynfekujących. Przez dwadzieścia lat pracy na stanowisku lidera Henry zdążył się przyzwyczaić do dbania o detale. Zawsze chciał zostać liderem wodnych pokemonów, ale z czasem coś się zmieniło i nim się spostrzegł otrzymał propozycję prowadzenia areny w Boheme City, którą symbolizowała odznaka Odrodzenia.

Lider ruszył do jadalni. Krok za nim ruszył rozglądający się uważnie Kyle. Kiedyś przyjeżdżał do ojca do Boheme City w każde wakacje. Krótko po wyjeździe Betty przeprowadził się tutaj z Henrym. Jednak po trzech miesiącach tata zdecydował, że lepiej, aby syn nie zmieniał swojego domu i razem wrócili do Corella Town. Potem rozpętała się burza z zaginięciem pierwszej pani Daniels, pojawiła się druga pani Daniels, a zaraz za nią wstrętny gnom.

Ojciec zaprowadził swoich synów do niewielkiej kuchni. Dopiero tam wypuścił młodszego syna z objęć i usadowił go przy okrągłym stole. Obok Jima miejsce zajął Kyle. Po chwili w progu stanął asystent.

- Na pewno jesteście głodni - stwierdził pan Daniels.

Nie czekając na odpowiedź zaczął przygotowywać posiłek.

- Możesz już odejść - zwrócił się do swojego asystenta.

- A jak będę potrzebny?

- Nie będziesz. Chciałbym porozmawiać ze swoimi synami.

- A co jeśli jednak będę do czegoś potrzebny? - nie dawał za wygraną.

- To cię zawołam.

- Szkoda nóg, abym przybiegł na każde zawołanie. Jak tu zostanę to...

- Wyjdź - powtórzył Henry. - Skoro już musisz wiedzieć o czym rozmawiamy to podsłuchuj za drzwiami - dodał łagodniej.

Asystent niechętnie opuścił kuchnię.

- Niedługo mistrzostwa Jhnelle - westchnął Henry. - Jesteś przygotowany?

- To znaczy? - pomarkotniał Kyle.

- Chodzi mi o twój zespół. Jesteś dobrze przygotowany?

- Em... - zaczął się zastanawiać. - Tak.

- Wcale nie! - zawołał Jim.

- Milcz, gnomie, bo nie wiesz co wygadujesz - szturchnął go brat. - Mam dobry skład, walk nie przegrywam... Nie przegrywam wielu walk - poprawił się.

- Akurat - prychnął siedmiolatek.

- Nieźle narozrabiałeś, Jim - zaczął pan Daniels.

- Co takiego zrobiłem?

- Uciekłeś z domu! To było głupie i nierozważne!

- Ale zgodziliście się - bronił swego.

- Bo postawiłeś nas przed faktem dokonanym. Powinieneś podziękować swojemu bratu, że zgodził się tobą zająć.

Młody Daniels skrzyżował ręce na piersiach i prychnął niezadowolony. Po chwili dodał:

- Tato... A do pierwszej klasy pójdę od przyszłego roku, prawda?

- Opuściłeś już pierwszy semestr, a więc tak.

- W takim razie mógłbym podróżować z nim dalej? - spytał niewinnie.

- Nie! - wydarł się Kyle.

- Słyszałeś: "nie". Poza tym pamiętasz jaka była umowa, kolego?

- Nie! - warknął naburmuszony.

- Wracasz do domu po zakończeniu konkursu - przypomniał mu.

- Nie! - powtórzył siedmiolatek z miną bliską płaczowi.

Nie czekając na odpowiedź ojca wstał od stołu i wybiegł z kuchni.

- Jim! Zaczekaj! - wołał za nim pan Daniels.

- Nie przejmuj się - mruknął Kyle. - Jego właściwości gnomotwórcze nie pozwolą mu odejść daleko. Twój synuś ma to do siebie, że jest jak rzep.

- A ty swoją drogą mógłbyś przestać o nim się tak wyrażać. To twój brat i należy mu się więcej szacunku z twojej strony. O którą odznakę zawalczysz ze mną? - zmienił temat.

- Szóstą.

- Szóstą?! - pan Daniels podniósł głos.

- Ehe, a co?

- Za trochę ponad dwa miesiące rozpoczyna się liga, a ty nie masz nawet sześciu odznak. Nie mówiąc już o solidnym przygotowaniu do zawodów.

- Nie przejmuj się. Zmieszczę się w czasie i jeszcze coś mi zostanie - dodał optymistycznie.

- Niech ci będzie, a zastanawiałeś się nad dalszą karierą? - zapytał, uśmiechając się delikatnie. - Wyruszysz do regionu Liyah, zajmiesz się konkursami, czy może spróbujesz sił jako lider?

Kyle zamilkł. Jakieś osiem miesięcy wcześniej bał się rozczarować ojca i nie wyruszyć w podróż. Nie chciał sprawiać przykrości Henry'emu, ale musiał mu powiedzieć.

- Najpierw spróbuję sił w lidze, a potem zacznę praktyki w teatrze w Irina City.

- W teatrze? - powtórzył słowo zbity z tropu.

- Tak, poznałem już dyrektorkę Kawy i kabaret, który tam pracuje. Nawet pomagałem im przy jednym występie - mówił nieśmiało. - W przyszłym roku chciałbym zacząć tam praktyki.

Henry westchnął głęboko.

- Zupełnie jak mama. Ona od zawsze chciała pracować w Kawie. Wstyd się przyznać, ale ja nigdy nie byłem w tym teatrze. Skoro mój syn będzie tam występował to pewnie teraz będę na każdej premierze. Tylko dlaczego nie zaczniesz już w tym roku?

- Turniej Jhnelle - rzucił hasło. - Dowiedziałem się, że jednym z organizatorów zawodów jest Robin McIntyre.

- Pracodawca regulatorów - dokończył.

- Skąd wiesz?

- Spotkałem go wtedy w Townview...

- Znacie się?

- Tak. Robin pochodzi z Corella Town. Ja, on i Dennis wspólnie zaczynaliśmy podróż pokemon tak jak teraz ty, Josh i ta dziewczyna. Potem nasz kontakt urwał się i dopiero kilka miesięcy temu spotkałem go w Townview - wyjaśnił.

- Cholera, tato! - Kyle uderzył pięścią w stół. - Ten człowiek jest niebezpieczny!

- Skąd wiesz?

- Bo trzyma z regulatorami - stwierdził.

- To żaden powód - mówił spokojnie Henry - nie możesz osądzać człowieka, z którym nie miałeś styczności.

- A regulatorzy?

- To tylko najemnicy. W dodatku działają zgodnie z prawem, a właściwie na jego granicy - przyznał ojciec. - Mogą szukać legendarnego pokemona. To jeszcze nie przestępstwo.

- Tylko po co? - kłócił się Kyle.

Henry wziął głęboki oddech.

- Nasz świętej pamięci mentor, profesor Cornelius Poplar poinformował nas o pokemonie, który zabija ludzi i niszczy region Jhnelle. Myślę, że Robin szuka tego pokemona.

- I to wszystko? - zapytał rozczarowany Kyle.

- Tak - odparł najzwyklej w świecie pan Daniels. - Stoczmy walkę - dodał pogodniej.

- Teraz?

- Długo czekałem na walkę z moim synem - powiedział - nie każ czekać mi dłużej.

***


Chłodny wiatr ustał, słońce znikało za dachami domów, a niebo przybrało granatowy kolor. Kyle i Henry wyszli przed budynek. Nastolatek nie miał okazji walczyć na tak dużym boisku jak to w Boheme City. Pole walki otaczał drewniany płot. Po lewej stronie znajdowały się trybuny, na których siedział pomocnik lidera i obrażony Jimmy.

- Dwa na dwa - ustalił pan Daniels. - Przygotuj się, bo nie mam zamiaru ci odpuszczać.

Kyle wyciągnął pokeball i wyrzucił przed siebie. Na polu walki pojawił się Huff myślący, że jest Slowpokiem.

- Vx, wybieram cię!

Naprzeciwko zmęczonego slowpokowatego pokemona pojawiło się popielate stworzenie. Na okrągłej główce zamieszczone były czerwone, bystre ślepia. Zaś od ciała wychodziły trzy kończyny służące stworowi za nogi.

- Co to znowu? - zaniepokoił się Kyle.

- Twój tata powiedział: "Vx" - mruknął niezadowolony dexter. - Wirus. Najskuteczniej walczyć z nim lekami na przeziębienie.

- Nie mam pokemona antybiotyku - westchnął. - Huff musi wystarczyć. Ognisty podmuch!

- Huf? - spytał baset.

Nie wiedział jakim cudem ma wykonać ognisty atak, ale poznał swojego trenera na tyle, aby rozumieć, że jeśli każe wykonać mu jakiś ognisty atak należy użyć Wodnej broni, którą jako Slowpoke dysponował.

Pokemon wirusek zaczął obracać się wokoło własnej osi niczym szaleniec na dyskotece w domu dla psychicznie chorych. Z wiru zaczęła strzelać szara substancja. Atak Huffa odbił się od "tornada" i uderzył w płot.

- Możemy mieć kłopoty - zdenerwował się Kyle.

- Nie tylko możecie, ale macie - poprawił go ojciec. - Huff jest za wolny, aby przedrzeć się przez obronę Vx.

Baset nie przejmował się. Spokojnym krokiem ruszył w kierunku "karuzeli". Z niezwykłą zwinnością, a przy tym bardzo wolno wymijał kolejne toksyczne pociski. Będąc obok Vx powąchał go i szczeknął, gdy przeciwnik nie zareagował podniósł nogę do góry i obsikał go. Pokemon stanął jak zaklęty. Wirus wyglądał na równie zaskoczonego, co trenerzy.

- Huff... To... To było genialne! - przemówił trener. - Teraz, atakuj go!

Pies ponownie użył Ognistego podmuchu i tym razem Vx został pokonany. Henry wycofał pokonanego pokemona i wyjął z kieszeni kurtki drugi pokeball.

- Poiseon! - rzucił hasło.

Na polu pojawił się fioletowy lis. Miał duże brązowe oczy przypominające szlachetne kamienie i długi, puszysty ogon. Sierść na grzbiecie była jaśniejsza, tworzyła łaty w kształcie czaszki, co mogło wiązać się z typem trującym.

Kyle wycofał Huffa. Jego miejsce zajął Koli.

- Taran! - Kyle od razu przeszedł do ofensywy.

Nie chciał ryzykować, że ojciec trzyma coś w zanadrzu. Wyższa forma Eeveego mogła niemiło zaskoczyć Danielsa i utrudnić mu drogę do ligi. Przegrana oznaczałaby, że następną walkę o odznakę Kyle mógłby podjąć dopiero za miesiąc, a tym samym nie zdążyłby na zawody. Musiał wygrać.

Pojedynek rozpoczęło czołowe zderzenie, po którym nastąpiła wymiana ciosów.

- Wycofaj się, a następnie użyj Trującego skrzeku - nakazał spokojnie Henry.

Na komendę lidera Poiseon odskoczył od przeciwnika. Koli ruszył za nim. Z pyska lisa wydobył się różowy gaz. Trawiasty kot zawrócił omijając atak.

- Użyj Trawiastego promienia!

Z kociej łapy wystrzeliły promienie zielonego światła. Poiseon rzucił się w kierunku przeciwnika po drodze wymijając pociski, aby u swego celu zderzyć się z Kolim. Pokemon Kyle'a przewrócił się na ziemię. Trener zacisnął pięści czekając na reakcję swojego podopiecznego. Kot wstał i otrząsnął się.

- Możesz walczyć dalej?

- Li! - skinął łbem.

Koli dziwnie się czuł. Wraz z momentem użycia kamienia "nie ewolucji" czuł się bezużyteczny. Bunny i Sequel zdążyły ewoluować, a on pomimo najszczerszych chęci nie mógł. Czuł, że wraz ze swoją niemocą przemiany Kyle zdystansował się od niego.

Nagle pokemon poczuł na swoim ciele piekącą energię atakującą go ze wszystkich stron. Nie widział niczego poza szarym dymem, który palił, szczypał i bolał jednocześnie. To był atak Poiseona. Lis usiadł obok otoczonego dymem Koliego i czekał, aż przeciwnik padnie z wyczerpania.

- Co to? - wrzasnął Kyle.

- Już mówię. To Udręka. Jeden z najlepszych ataków jakiego mogą nauczyć się toksyczne pokemony. W momencie kontaktu fizycznego z przeciwnikiem Poiseon używa trucizny, która atakuje z lekkim opóźnieniem. Twój pokemon nic nie widzi. To jak poddajesz się? - spytał na sam koniec.

- Wiesz, że nie mogę. Tu chodzi o ligę i regulatorów... - zaczął jęczeć.

- Wiem, ale co ja poradzę, że nie potrafisz wygrać? - zapytał z surowym wyrazem twarzy.

- Staram się! Nie moja wina, że jestem kiepski. Mówiłem, że wolę pracę w teatrze niż jakąś walkę!

- Przestań mnie wkurwiać! - wrzasnął ojciec. - Za rok rób co chcesz, ale teraz usiłujesz dostać się do ligi, a więc pokaż, że zasługujesz na miejsce w turnieju Jhnelle i daj z siebie wszystko!

Kyle milczał.

- Racja - odparł. - Koli, dajmy z siebie wszystko. Możemy wygrać tylko działajmy razem. Wiem, że nic nie widzisz, dlatego musisz dokładnie słuchać moich poleceń.

- Oli - miauknął.

- Najpierw taran!

Kot ruszył przed siebie uderzając w zaskoczonego lisa.

- Dobra, nawróć i użyj raz jeszcze Promienia trawiastego!

Kot wykonał manewr wyrzucając tym samym Poiseona za pole walki.

- Koli i Kyle wygrywają! - zawołał asystent.

Nastolatek podbiegł do swojego stworka, który ledwo stał na nogach i pogłaskał go.

- Musimy szybko iść do centrum.

- Spokojnie - odparł Henry. - Na zapleczu mam sprzęt medyczny. Zaraz przywrócimy siły twojemu pokemonowi.

W ten sposób Kyle zdobył szóstą odznakę. Nazajutrz rano pożegnał się z ojcem i młodszym bratem. Wyruszył w kierunku portu. Kolejnym celem jego podróży była wyspa "czarnego księżyca".

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.