Opowiadanie
Pokemon Jhnelle
Rozdział 41: Czarna godzina
Autor: | O. G. Readmore |
---|---|
Serie: | Pokemon |
Gatunki: | Komedia, Przygodowe |
Uwagi: | Alternatywna rzeczywistość |
Dodany: | 2016-04-16 23:08:03 |
Aktualizowany: | 2016-04-16 23:08:03 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Utwór pojawił się na różnych forach i blogu. Historia, region, jak i projekty pokemonów zostały stworzone przeze mnie.
Arena tutejszego lidera jest bardzo ładna, ale niepozorny wygląd nie powinien nikogo zwieść. Za zadbanymi ścianami z czerwonej cegły, które porastały latorośle o barwie soczystej zieleni kryje się klasyczne pole walki. Codziennie dochodzi na nim do walk o przetrwanie. Nie zmieniało się jedno - zawsze byli zwycięzcy i pokonani. Lider areny na Black Moon Island przyjmował wielu uczniów na praktykę z całego regionu. Jedynym warunkiem treningu pod okiem miejscowego mistrza był dyplom Akademii Pokemon oraz średnia 4,0. Podopieczni lidera pojedynkowali się na arenie każdego dnia pod okiem nauczycieli i instruktorów. Sam mistrz nie był obecny podczas zajęć. Jedyną zasadą, jaką nałożył na swoich uczniów była reguła trzech, mówiąca: "trener, który przegrał trzy razy z rzędu zostaje skreślony z listy studentów". Lider psychicznych pokemonów był niczym król otoczony doradcami, poddanymi i wiernymi żołnierzami przekonanymi o sile swego pana. Został mistrzem dosyć późno, bo dopiero jakieś dziesięć lat po ukończeniu Akademii Pokemon w Corella Town. W czasie poprzedzającym jego liderowanie odniósł kilka sukcesów w niewielkich turniejach miejscowych, podróżował po Jhnelle, zwiedził Liyah i Irwin, a potem na stałe osiedlił się na wyspie, gdzie objął posadę mistrza. Mimo to nie czuł się liderem bardziej niż biznesmenem, dyrektorem, czy kochającym ojcem. Swój czas dzielił pomiędzy wszystko i wszystkich. Ostatnimi czasy z coraz większym trudem zajmował się swoimi sprawami. Miał wrażenie, że wraz z chwilą rozwiązania pewnych kwestii traci kontrolę nad własnym życiem. W chwilach zwątpienia brał głęboki oddech i powtarzał sobie: "wszystko będzie dobrze".
Kyle przykucnął przed wejściem, wiążąc sznurówkę. Nie śpieszyło mu się pojedynkować z mistrzem. Po wczorajszej konfrontacji z Scottym miał świadomość tego, jaką siłą dysponuje siódmy lider. Przegrana oznaczałaby możliwość rewanżu dopiero za miesiąc, zaś turniej Jhnelle miał rozpocząć się już w maju. Zbyt mocno zależało mu na spotkaniu z Robinem, aby ryzykować porażkę.
- Kyle? - usłyszał za plecami.
Tuż za nim stał Josh Allen. Miał na sobie czarną koszulkę z krótkim rękawkiem i ciemne spodnie. Na jego ramieniu wisiała zaś szara torba.
- Idziesz na pojedynek? - spytał.
- Tak... - odparł niepewnie Kyle. - A ty?
- Też - skinął głową. - Arenę otwierają dopiero o dwunastej - powiedział spoglądając na swój zegarek.
- Myślałem, że już dawno jesteś po pojedynku z mistrzem - zdziwił się Daniels.
- Miałem walczyć z nim już wczoraj, ale przez tę burzę była nieczynna - wyjaśnił pokrótce.
W tym samym momencie rozległ się hałas. Metalowe drzwi zaczęły cofać się. Wejście stało przed trenerami otworem.
- Chodźmy - powiedział stanowczo Allen.
W przeciwieństwie do swojego rywala chciał mieć już walkę za sobą. Wyczekiwał starcia z liderem od dawna.
W ciasnym i nieoświetlonym holu stał Scotty. Widząc zbliżających się trenerów wyszedł im na spotkanie.
- To ty... - zdziwił się widokiem swojego przeciwnika z ubiegłej nocy.
Kyle nie odezwał się słowem.
- Lider zaprasza - dodał ze spokojem.
Trenerzy ruszyli za Scottym w głąb korytarza, który z każdą chwilą wydawał się ciemniejszy i ciaśniejszy.
- Spodziewa się nas? - spytał Josh, zmarszczywszy brwi.
- Tak, śledzi wasze poczynania od dłuższego czasu.
Chłopcy zmieszali się.
- Śledzi nas? - podjął temat Josh.
- Tak, mój mistrz interesuje się wszystkimi dobrze rokującymi trenerami. Na przykład ty... - zwrócił się do Allena. - Syn lidera z Boheme City - powiedział, nieświadomie myląc Josha z Kylem.
- Ja? Dlaczego myślisz, że jestem synem lidera?
- Jesteś ambitny, pracowity, walczysz na bardzo dobrym poziomie - oświadczył.
Josh uśmiechnął się tylko widząc rumieniącego się ze złości Kyle'a.
- Nie powiem... Tutejszy lider zna się na ludziach - zażartował.
- Rzeczywiście. Rewelacyjne rozeznanie - odezwał się urażony Daniels. - Mocny jest ten twój mistrz? Szukałem o nim informacji, ale nic nie mogłem znaleźć, ani słowa na oficjalnej stronie ligi, ani na fejsie...
- Lider chroni swoją prywatność. Jest geniuszem walki - oświadczył krótko Scotty. - Od uderzenia twojego pokeballa w ziemię kontroluje przebieg pojedynku. Być jego uczniem to wielki zaszczyt, ale nie przejmujcie się. I tak pewnie nie będziecie z nim walczyć. Lider rzadko kiedy przyjmuje wyzwania. Wyzywający trenerzy zwykle walczą z jego uczniami o odznakę - wyjaśnił zasady.
- Bez sensu... - mruknął Josh. - Dla mnie to zwykły brak szacunku do trenera, który trenuje po to, aby wyzwać lidera, a nie początkującego ucznia.
- Brak szacunku? - zaśmiał się Scotty. - Raczej pójście wam na rękę. Wątpię, czy w Jhnelle jest wielu trenerów, którzy mogą umiejętnościami równać się z panem McIntyre.
- Co powiedziałeś? - przerwał mu Josh.
- Robin McIntyre? Chodzi ci o Robina? On jest liderem? - pytał ogłupiony Kyle.
- To tu - powiedział Scotty, stając przed wejściem na arenę. - Nie życzę powodzenia - dodał z uśmieszkiem.
Kyle i Josh niepewnie weszli na arenę. Ogromne lampy rozświetliły stadion. Pole walki było gigantyczne. Żaden z nich nie pojedynkował się jeszcze na tak dużej przestrzeni.
- Niesamowite... - mruknął Daniels, na moment zapominając o mistrzu.
- Dzień dobry - ciszę przerwał Robin McIntyre.
Był to mężczyzna około czterdziestki. Średniego wzrostu brunet o mocnym zaroście ubrany w jasne spodnie i granatową koszulę na guziki, zapiętą pod samą szyję.
- Dzień dobry - odpowiedział Josh.
Wiedzieli, że jest on zleceniodawcą regulatorów, rozumieli, że poszukuje dwóch legendarnych pokemonów w celu uzyskania boskiego nektaru, ale dopiero dzisiaj mogli spojrzeć sobie w twarz.
- Kyle, prawda? - spytał Robin, kierując wzrok na Danielsa.
Chłopak skinął głową.
- Wyrosłeś... Pamiętam, jak stawiałeś pierwsze kroki, a dziś wyzywasz mnie na pojedynek - mówił z dziwną ekscytacją w głosie.
- O czym on mówi? - spytał Allen.
- Pochodzi z Corella Town - odparł Daniels. - Był trzecim trenerem obok mojego taty i profesora Hardinga wyruszającym z Akademii Pokemon.
- I mówisz mi o tym dopiero teraz?
- To nie istotne. Detal z przeszłości.
- Detal? Myślałem, że... - zawahał się i aby nie użyć zbyt mocnego słowa powiedział - że siedzimy w tym razem.
Kyle nic nie odpowiedział. Zrobiło mu się głupio. Słowem nie wspomniał Allenowi i Christeensen o powiązaniu Robina z jego ojcem i profesorem. Wtedy nie wydało mu się to, aż tak istotne, a przynajmniej z jego punktu widzenia. Henry nie powiedział mu nic poza tym, że znali się z czasów szkolnych.
- Nie byliśmy tylko rywalami. Ja, Dennis i Henry byliśmy nierozłączni. Żyliśmy tym samym życiem - zamyślił się McIntyre. - Mam pomysł! Jestem ciekawy jak to jest z waszą dwójką. Łączy was wyłącznie rywalizacja, a może wspólny cel? Proponuję wam walkę w debla. Wy dwaj kontra mój najlepszy trener.
- Czy to konieczne? Mamy jakiś inny wybór? - zaczął Josh, któremu nie uśmiechała się walka u boku Kyle'a.
Allen nigdy nie lubił walk drużynowych. O ile prowadząc dwa pokemony radził sobie całkiem nieźle, tak współpraca z innym trenerem nie dawała mu możliwości pełnej kontroli, tego co dzieje się na boisku.
- Macie. Możecie wyjść stąd bez odznaki i wrócić za miesiąc jak zmądrzejecie - postawił twarde warunki.
- Walczmy - powiedział suchym głosem Josh.
Robin wyciągnął z kieszeni spodni telefon.
- Niech przyjdzie - powiedział do słuchawki i rozłączył się.
Po kilku chwilach z drzwi po lewej stronie wyłonił się Freddy. Chłopak spojrzał na stojących w rogu Josha i Kyle'a, po czym podszedł do lidera.*
- Będziesz walczył za mnie - lider zwrócił się do siedemnastolatka.
Freddy raz jeszcze spojrzał na swoich przeciwników. Spotykali się już kilkakrotnie, ale nie mieli okazji na walkę, która mogłaby sprawdzić ich poziom.
- Z przyjemnością - skinął głową Freddy i wbiegł na miejsce dla trenera.
Josh i Kyle wolno ruszyli na swoje miejsca.
- Możemy wygrać, ale musisz mnie słuchać - mruknął pod nosem Josh. - Użyjesz Falcona.
- Co? Chciałem Arise - odparł niezadowolony.
- Jeśli się mylę to wyprowadź mnie z błędu, ale Falcon jest najsilniejszym pokemonem w twojej drużynie zaraz po Arise, prawda? Tyle że masz go znacznie dłużej, a więc będzie ci łatwiej kontrolować go podczas walki.
- Moglibyśmy zaryzykować i...
- Nie, Kyle, proszę cię. To ważna walka i musimy ją wygrać - przerwał mu.
Daniels nie kłócił się. Wiedział, że Allen jest lepszym trenerem niż on, a podwójna walka była szansą na zdobycie odznaki. Postanowił nie protestować.
- Wybieram cię, Falcon!
- Crabdart!
Pokeballe uderzyły o ziemię wypuszczając z wnętrza sokoła i kraba z potężnymi szczypcami.
- Scarecrow i Dreammaster - zawołał, wypuszczając z rąk dwie czarne kule.
Naprzeciw pokemonów Danielsa i Allena pojawiły się stwory przypominające sylwetką ludzkie postaci. Dreammastera mieli okazję poznać już w Townview, kiedy ten uwięził dzieci w świecie koszmarów, drugi wyglądał jak strach na wróble. Miał na sobie spłowiałą kurtkę i spodnie, z których wystawało siano. Brązowy łeb wyglądał jak pozszywany z różnych szmat, nakryty był przez słomkowy kapelusz. W prawej łapie w dziwny sposób wychodzącej z kurtki dzierżył kosę.
Josh nie spuszczając wzroku z pokemona sięgnął po pokedex. Urządzenie przemówiło:
- Scarecrow. Jedna z możliwych ewolucji Nine, w którą może rozwinąć się jedynie w dzień, czując silną złość. Pokarm dla niego stanowią ludzkie lęki. Jego atrybutem jest kosa, której ostrze podwyższa możliwości jego ataku.
- Musimy uważać - stwierdził Allen.
Daniels skinął głową.
- Falc...
- Szczypce, Crabd...
Krzyknęli w tym samym momencie. Pokemony spojrzały na trenerów nie rozumiejąc polecenia.
Freddy zaśmiał się.
- Problem z kolejnością wykonywania poleceń? Widać, że jeszcze nigdy nie walczyliście razem. Zapowiada się ciekawe starcie.
- Który pierwszy? - rozzłościł się Kyle.
- Ja, potem ty - poinstruował go towarzysz. - Crabdart, ostre szczypce.
- Falcon, podniebny atak.
Podopieczny Josha ruszył w stronę przeciwników, jego szczypce zaczęły świecić. Po chwili zbierania energii wypuścił z nich ostre promienie, które w zetknięciu z przeciwnikiem wybuchały. W tym samym momencie sokół Danielsa wzbił się w powietrze, aby po chwili ostro pikować w dół. Oba pokemony wybrały sobie za cel Scarecrowa.
- Cholera! - przestraszył się Allen. - Nie możemy atakować tego samego! Crabdart, wycofaj się!
Było za późno. Krab wypuścił swój atak ze szczypiec.
Doszło do zderzenia ataków Crabdarta z Falconem tuż przed pokemonem Freddy'ego. Sokół posłużył strachowi na wróble jako tarcza ochraniająca go przed ciosem drugiego z przeciwników, który w momencie wybuchu został odrzucony do tyłu. Podopieczni Josha i Allena odnieśli pierwsze rany.
Robin pokręcił jedynie głową, po czym dodał:
- Drugi, istotniejszy błąd. Nie uzgodniliście żadnej taktyki przed walką. Dzięki czemu "weszliście sobie w drogę".
Na szczęście Crabdart, podobnie jak Falcon, był zdolny do dalszej walki. Josh zacisnął zęby. Czuł jak odznaka oddala się od niego.
- Ja biorę na siebie Scarecrow, a ty i Falcon Dreammastera - postanowił.
- Dobra - mruknął Freddy. - Mieliście dosyć czasu. Mój ruch! Scarecrow, kosa.
Strach na wróble zamachnął się, rozpędzając przeciwników na boki. Na środek areny wskoczył Dreammaster. Skierował łapę w dół, tworząc wokół siebie czarny krąg.
- Co to jest?! - zaniepokoił się Kyle.
- Energia koszmarów sennych - wyjaśnił mu Freddy. - To najsilniejszy atak Dreammastera. Wchłania wszystko, co napotka na swojej drodze. Jeśli coś znajdzie się w jej zasięgu od razu traci siłę. Z każdą chwilą będzie się ona powiększała. Tak długo, aż nie wchłonie waszych pokemonów.
- Robi się nieciekawie... Musimy uważać, żeby nie wpaść w tę czarną dziurę. Crabdart, bąbelkowy promień.
Krab wypuścił z pyszczka bańki, które skutecznie zostały zniszczone przez kosę Scarecrowa. Falcon wzbił się w powietrze. Z lotu ptaka czarna dziura wyglądała znacznie groźniej. Powoli wypełniała całe pole zostawiając skrawki przestrzeni jedynie po bokach stadionu.
- Raz jeszcze bąbelkowy promień!
W momencie, gdy Scarecrow odpierał atak Crabdarta, od tyłu nadleciał pokemon Danielsa. Niestety nim zdołał uderzyć w stracha na wróble został zepchnięty z drogi przez Dreammastera.
Sokół uderzył w czarną energię rozprzestrzeniającą się na polu walki.
- Hłłłłaaadda! - zaskrzeczał latający stwór.
- Dobra sztuczka, ale to za mało, aby mnie pobić - westchnął Freddy. - Chyba szykuje nam się powtórka z historii - przyznał przypominając sobie poprzednie starcie z Kylem w Townview.
Falcon uderzał ogromnymi skrzydłami, aby odepchnąć się od pochłaniającej go, czarnej energii.
- Zepchnij go do środka, Dreammaster - nakazał regulator.
- Nie tak prędko! - wciął się Josh. - Pomóż Falconowi.
Potężne szczypce złapały sokoła za skrzydło i wyciągnęły go z czarnej energii. Poke-ptak wziął oddech. Walka z energią koszmarów pozbawiła go sporo sił, ale musiał walczyć dalej. Nie chciał, aby ten pojedynek skończył się, tak jak poprzedni, w którym Dreammaster złamał mu skrzydło.
- Musimy zaryzykować - stwierdził Kyle.
- Co chcesz zrobić?
- Walka na ziemi nic nam nie da. Miałeś rację, abym użył Falcona. To on zakończy pojedynek - Falcon użyj tornada.
Sokół ponownie wzbił się w powietrze. Zaczął robić koła nad polem, coraz szybciej i szybciej. Wokół niego powstała trąba powietrzna sięgająca pod sam sufit pomieszczenia.
- Falcon jest w środku? - spytał Josh.
- Tak, wewnątrz nic mu nie grozi, a przy okazji w pełni kontroluje ruch trąby powietrznej - wyjaśnił Daniels.
Niszczycielska siła z ogromną siłą przetoczyła się przez arenę zabierając wszystko, co znalazło się na jej drodze. Momentem kulminacyjnym było wejście do czarnej energii wytworzonej przez Dreammastera. Będąc w jej wnętrzu Falcon użył ataku powietrznego cięcia, niszcząc tym samym jądro koszmarów. Nastąpił wybuch. Energia koszmarów eksplodowała rozpływając się w powietrzu.
- Co się dzieje?! - zawołał Freddy, szukając na arenie walk swoich pokemonów.
Jego podopieczni leżeli nieprzytomni za liniami boiska. Crabdart leżał na środku pola. Jego ogromne skrzypce wbiły się w ziemię i w ten sposób ochroniły go przez "zdmuchnięciem" z pola walki. Zmęczony krab wstał i rozejrzał się po pustym polu. Tuż obok niego wylądował Falcon.
- Dreammaster i Scarecrow są niezdolni do walki - ogłosił suchym głosem Robin. - Zwycięzcami pojedynku są Crabdart i Falcon.
Kyle przyklasnął.
- Tak! Witaj turnieju Jhnelle!
Freddy zawrócił swoje pokemony do ich kul i bez słowa zszedł z pola walki. Josh odetchnął z ulgą, wiedząc, że ich pojedynek zakończył się sukcesem.
- Miałeś dobry pomysł - przyznał Allen. - Zrobiłeś duże postępy.
- Nie mogę doczekać się mistrzostw - powiedział McIntyre, podchodząc do chłopców. - Będziecie ciekawymi finalistami. Jeśli nie wpadniecie na siebie w czasie rund eliminacyjnych to zapewne spotkacie się w pierwszej ósemce - po tych słowach wręczył im odznaki w kształcie księżycowego sierpa.
Późnym popołudniem chłopcy opuścili centrum pokemon, kierując się na statek płynący do Valesco Town.
- Nadal nie mogę w to uwierzyć - przyznał Josh. - Falcon zadziałał bezbłędnie.
- Przesadzasz - mruknął Kyle - ale zgodzę się... Jak na improwizację poszło całkiem nieźle.
- Chwila... Chcesz mi powiedzieć, że nigdy wcześniej nie korzystałeś z takiej kombinacji ruchów?
Daniels wzruszył ramionami.
- Nie mieliśmy wiele do stracenia. Przegrywaliśmy, a więc zaryzykowałem.
- Jak tylko dotrzemy do Valesco, zadzwonimy do profesora - zmienił temat Josh. - On musi nam powiedzieć coś o tym całym McIntyre.
- Nie będzie nic wiedział.
- Może i nie wie, dlaczego Robin chce zdobyć Underpierota i Pierota, ale być może dopowie coś do tego, co my już wiemy.
- Może.
Robin McIntyre siedział w swoim gabinecie. Niemal mechanicznymi ruchami uderzał palcami w klawiaturę, która wydawała z siebie pojedyncze dźwięki. Był niczym maestro tworzący melodię. Jego spokój przerwało wejście Freddy'ego. Regulator bez słowa zajął miejsce naprzeciwko jego biurka. Robin przerwał pisanie i spojrzał na chłopaka pytająco.
- Słucham?
- Nie, to ja słucham - poprawił go Freddy. - Dlaczego kazałeś mi położyć walkę?
- Nie miałem interesu w tym, aby weryfikować umiejętności tej dwójki. Dopiero na mistrzostwach okaże się, ile tak naprawdę są oni warci - wyjaśnił, wracając do pisania.
21 lipca 1991
Urodziny Kyle'a trwały w najlepsze. Ralphie czuł się znudzony. Od dłuższego czasu spoglądał na tarczę zegarka. Nie umiał jeszcze określać godziny, ale dostrzegał przesuwającą się strzałkę. Czterolatek wstał od stołu i przeszedł się do okna. Zastanawiał się, czy którykolwiek z kotków, które spotkał w szopie wypiły mleko. W końcu poszedł do kuchni, gdzie siedziały ciocia Betty i mama.
- Idziemy do domu? - zaczął marudzić.
- Wiesz, że nie - odparła matka. - Nocujemy tu dzisiaj.
Do Lakeside było bardzo daleko. Wyjeżdżając z Corella Town późnym popołudniem nie dotarliby do domu przed świtem.
- Gdzie jest tata?
- U profesora Poplara - odpowiedziała Natalie.
- Po co?
- Nie wiem.
- Kiedy wróci? - pytał zrezygnowany.
- Niedługo.
- Pójdę po niego! - ogłosił znajdując w głosie nowe siły.
Nie czekając na odpowiedź matki, czterolatek wybiegł z domu.
- Ralph! Zaczekaj! - zawołała Natalie. - Nie idź sam!
Chłopiec był już na ogródku. Chociaż słyszał krzyczącą mamę, świadomie zignorował jej zakaz. Lubił pokemony i liczył, że w laboratorium będzie mógł pobawić się z nimi. Biegł przez ogródki i łąkę, bo to była najszybsza droga. W końcu jego oczom ukazał się budynek należący do profesora Poplara. Ucieszył się. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież, co oznaczało, że ktoś jeszcze pracuje w części laboratoryjnej. Ralpie śmiało pomaszerował do wnętrza.
Mała wskazówka zegara stanowczo wskazywała na szóstkę, dłuższa i smuklejsza zbliżała się do dwunastki, kiedy to Robin McIntyre, Henry Daniels i Dennis Harding pojawili się na osiedlu.
- I co myślicie o tym? - rzucił pytanie Dennis.
- Prawdą jest, że coś pojawiło się w Jhnelle - stwierdził Robin.
- I atakuje ludzi - stwierdził Henry. - Słyszeliście, jak profesor wyrażał się o tym pokemonie. "Doskonały", "dąży do celu"... - zacytował Poplara.
- Będzie dobrze - stwierdził optymistycznie Harding. - Będziemy przygotowani do walki z tym stworem.
- Nawet nie wiemy jak się nazywa - zakpił Robin.
- Profesor powie nam w odpowiednim czasie. Nie chcę o tym dzisiaj myśleć. Mój syn ma urodziny i to jest dla mnie ważniejsze - uciął Henry.
Przy furtce wyczekiwała na nich Natalie. Widząc zbliżających się przyjaciół, wyszła im na spotkanie.
- Nie ma z wami Ralphiego? - zaczęła zaniepokojona.
- Nie, a co? - odparł jej mąż.
- Wyszedł po ciebie.
- Pewnie szedł na skróty przez ogródki - stwierdził Dennis, spoglądając na pole oddzielające osiedle od laboratorium.
- Pójdę po niego - oświadczył McIntyre.
Gdy pozostali wrócili na imprezę urodzinową, Robin cofnął się do laboratorium. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię. Głowę podniósł dopiero, kiedy z daleka ujrzał zarys laboratorium. Widział je jeszcze tylko kilka sekund. Potem nastąpiła eksplozja. Okna wystrzeliły, a ściany od wewnątrz rozerwał ogień. Ogromne płomienie otaczały laboratorium niczym chwasty otaczające zaniedbany ogród, a nad nimi uniosła się chmura czarnego dymu.
Robin stał w bezruchu, czując jak uginają mu się nogi. Nie słyszał wybuchu, ani krzyków zbiegających się gapiów. Stał tam i wzrokiem szukał Ralphiego, który z pewnością wyszedł już z laboratorium i przyglądał się pożarowi. W końcu ruszył do przodu i niby przytępiony krążył pytając:
- Czy ktoś widział Ralpha? Mój syn. Cztery lata. Szedł do laboratorium - mówił, co chwila robiąc pauzę, aby złapać oddech.
Następne godziny gaszono pożar laboratorium, który miał przejść do historii miasta. Betty, Henry i Dennis spoglądali na laboratorium z przerażeniem i smutkiem. Mogli jedynie wyobrażać sobie, co przeżywają rodzice Ralphiego. Robin stał na baczność, kurczowo ściskając rękę Natalie. Kobieta nie lamentowała. Wpatrywała się w mur gapiów i oddychała wolno, pozwalając, aby po jej policzkach płynęły łzy. Nie wierzyli, że ich syn mógł znajdować się w laboratorium. Po prostu byli zdenerwowani jego "chwilową" nieobecnością.
W końcu nad zgliszczami unosił się jedynie szary dym i popiół.
- Podejrzewamy, że wszystko zaczęło się od wybuchu jakichś środków chemicznych, ale nie możemy wykluczyć innych możliwości - relacjonował jeden ze strażaków.
- Jakich? - pytał dziennikarz.
- Podpalenie.
- Ofiary?
- W laboratorium nie było już pracowników. Mieszkał tam jedynie profesor Cornelius Poplar. Dowiedzieliśmy się, że w laboratorium mógł być także mały chłopiec. Na razie jednak nie znaleźliśmy żadnych śladów.
- Mamy! - zawołał strażak przeczesujący zgliszcza.
Robin przepchał się przez tłum i dobiegł do strażaka. Spod gruzów wystawała zwęglona rączka. Cofnął się widząc taki obraz. Ostrożnie odchylił belkę przysłaniającą resztę ciała. Twarzyczkę czterolatka przykrywała czerwona chusta, która jako jedyna uszła z płomieni. MccIntyre uklęknął i zaczął się krztusić.
- A... - wyjęczał, podnosząc ciało.
Ciało bez życia, chociaż dziecko pragnęło jeszcze żyć, poznawać świat, być z rodzicami, nie mogło. Nie oddychało, już nigdy nie będzie płakało, ani kochało swojej mamy. Odeszło.
- Nie!!! - wrzeszczała Natalie. Od tamtego momentu ciągle płakała.
Ojciec pogładził synka po policzku i zabrał zwęglone ciało na ręce. Tłum rozstąpił się, spoglądając na Robina niosącego syna na rękach.
Czas mijał. Rany zabliźniały się, albo ropiały. Ból był ogromny, ale trzeba było nauczyć radzić sobie z nim. Robin McIntyre rzucił się w wir pracy. Został liderem, dyrektorem teatru, organizatorem licznych turniejów oraz prezesem w telewizji. Był bardzo bogaty, odnosił sukcesy, ale co ważniejsze zapomniał. Rzadko bywał w domu w Lakeside Town. Tam mieszkała Natalie. Kobieta nie radziła sobie tak dobrze jak on. Żyła wspomnieniami o zmarłym dziecku. Co wieczór wchodziła do pokoju synka, gdzie stało jego łóżeczko, ubranka i zabawki. Przez ten czas od jego śmierci bardzo się oddaliła od Robina. Nie pozwalała mu się do siebie zbliżać, ale on był jej za to wdzięczny. Również dla niego jej widok, przypominający Ralphiego był trudny. Któregoś dnia Natalie ubrała się i wyszła z domu, zamykając pokój dziecka na klucz. Już nigdy do niego nie wróciła.**
* Dotyczy końcówki rozdziału 37.
** Dotyczy końcówki rozdziału 11.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.